Rok 1995. Homoseksualna para, Malik i Aaron, przenosi się do małego miasteczka wraz z szesnastoletnią córką tego drugiego z poprzedniego związku, Kaylą. Aaron szybko odnajduje się w lokalnej społeczności, ale jego partner swoim zwyczajem jest bardziej zdystansowany. Malik w przeciwieństwie do swojego męża miał już do czynienia z aktami nienawiści wymierzanymi w osoby nieheteronormatywne, więc zazwyczaj potrzebuje więcej czasu, żeby komuś zaufać. Pewnego wieczora Malik przypadkiem dostrzega coś niepokojącego w domu naprzeciwko. Coś, co zmusza go do jeszcze baczniejszego przyglądania się nowym sąsiadom.
„Spirala” (oryg. „Spiral”) to kanadyjski horror nastrojowy/psychologiczny/szpiegowski - klasyfikowany też jako thriller - w reżyserii Kurtisa Davida Hardera, zrealizowany w oparciu o scenariusz Colina Minihana i Johna Poliquina. Wszyscy ci panowie, którzy żyją na przyjacielskiej stopie, spotkali się już na polu zawodowym, przy pracach nad „Poronionym”, horrorem z 2017. Harder i Minihan pracowali też razem nad „Zabij i żyj” (2018) oraz „Z” (2019). O „Spirali” mówi się, że to „Uciekaj!” dla homoseksualistów. Sam reżyser tego widowiska porównał go natomiast do „Drabiny Jakubowej” (1990). „Spirala” w 2019 roku gościła wyłącznie na festiwalach, gdzie zdobyła trochę wyróżnień, a we wrześniu 2020 roku rozpoczęto dystrybucję internetową. Na platformie Shudder.
Nie licząc prologu i epilogu akcja „Spirali” Kurtisa Davida Hardera rozgrywa się w połowie lat 90-tych XX wieku, w małym miasteczku, na który w rzeczywistości złożyły się różne zakątki w kanadyjskim mieście Calgary i jego okolicach. Domy, które na ekranie widzimy w sąsiedztwie nowej nieruchomości czołowych bohaterów, w rzeczywistości stoją daleko od nich. To naturalnie utrudniało pracę całej ekipie, ale reżyser uznał to za konieczność. Z tego prostego powodu, że nie udało mu się znaleźć skupiska budynków mieszkalnych, które pasowałoby do jego wizji. A właściwie to do okresu, w jaki w swoim trzecim pełnometrażowym obrazie, ale już pierwszym filmie grozy, przenosi nas Harder. I jego zdolna ekipa. Dla jednych (w tym dla mnie) „Spirala” jest rasowym horrorem, inni natomiast patrzą na tę historię w kategoriach thrillera. Historię, która tak naprawdę jest jednym wielkim komentarzem społecznym. To film o nas. O Tobie i o mnie. Dzieło skłaniające do introspekcji, do wejrzenia w głąb samego siebie, co jak powiedział sam Harder może okazać się o wiele bardziej przerażające od maniaka biegającego za nami z siekierą. W zalewie tych wszystkich płytkich, plastikowych XXI-wiecznych filmów dotykających zjawiska homofobii, „Spirala” okazała się dla mnie swoistym powiewem świeżości. Rzadkim kruszcem, bo nieprzemykającym jedynie, jak to najczęściej bywa, po obrzeżach tematu, ale docierającym do samego jądra... ciemności. „Spirala” nienawiści. Nienawiści w stosunku nie tylko do mniejszości seksualnych. Na ten diabelski młyn tak zwane oświecone społeczeństwo zwykło wciągać przeróżne mniejszości. Tak zwanych innych. Ludzi, którzy nie pasują do modelu. W jakiś sposób odstają od pozostałych. Od większości. Malik i Aaron (wiarygodne kreacje Jeffreya Bowyera-Chapmana i Ariego Cohena) to właśnie jedni z Nich, tych, co to zagrażają tradycyjnym wartościom, bo ośmielili się kochać nie tych, których trzeba. Trzeba, bo tak każe społeczeństwo. Malik boleśnie przekonał się już o tym, że życie w zgodzie z samym sobą często generuje zajadły konflikt z innymi ludźmi. Zrozumiał, że szczytem heroizmu, gdy żyje się wśród innych ludzi, jest życie w prawdzie. Scenariusz Colina Minihana i Johna Poliquina w subtelny sposób, bez denerwującej nachalności, tak często spotykanej w zbliżonych tematycznie współczesnych filmach, sygnalizuje, że nawet w tak zwanym cywilizowanym świecie najszczęśliwszy ten, który potrafi trwać w kłamstwie, który boi się zrzucić maskę „normalności”. Chyba że urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą, że naturalnie wpasowujesz się w ten właściwy model. Małe miasteczko, do którego przeprowadza się jednopłciowa para wraz z nastoletnią córką z poprzedniego małżeństwa jednego z nich, na pierwszy rzut oka może wydawać się wymarzoną przystanią dla ludzi szukających akceptacji. Sympatyczni, przyjaźnie nastawieni ludzie, ładne domki, bezpieczna i cicha okolica. Istny raj na ziemi! Ten pocztówkowy obraz nie usypia jednak czujności ciemnoskórego Malika. W przeciwieństwie do swojego partnera, białoskórego Aarona i jego córki Kayli (też udany występ Jennifer Laporte), nie stara się zawiązywać bliższych relacji nawet z sąsiadami. Jeśli chodzi o tych ostatnich to na czoło wysforowują się Marshal i Tiffany (Lochlyn Munro i Chandra West, którzy swoją drogą na ekranie tworzyli już parę w „Krwawej wróżbie” Chucka Bowmana). To znaczy można odnieść wrażenie, że to nieformalni liderzy tej przypuszczalnie tylko na pozór spokojnej okolicy. Klimatyczne – mroczne, przyblakłe, klaustrofobiczne, trącące jakąś beznadzieją, wprawiające w podszytą smutkiem zadumę – diablo intensywne zdjęcia Bradleya Stuckela, którym w moim poczuciu przydałby się lepiej słyszalny, bardziej charakterystyczny muzyczny akompaniament, bo kompozycje Avery'ego Kentisa, uważam, są trochę zbyt asekuracyjne. Nie pracują na, bądź co bądź, niepokojący nastrój „Spirali” nawet w połowie tak wytrwale, jak niesamowite obrazy przekazujące tę niegłupią opowieść z niemałym dreszczykiem.
„Spirala” Kurtisa Davida Hardera wpisuje się w tak zwaną nową falę kina grozy, a więc trzeba nastawić się na powolną, skoncentrowaną na klimacie narrację. Nieśpiesznie odkrywaną opowieść, która, co trzeba zaznaczyć, nie jest całkowicie pozbawiona tanich sztuczek „buu!” oraz obliczonych na przerażenie, rzadziej zniesmaczenie/zaszokowanie widzów, efektów specjalnych. Głównie praktycznych. Wspomaganie komputerem, na moje oko, wielkie nie było, a nawet jeśli, to oznaczałoby, że tym większym profesjonalizmem wykazali się twórcy tych wszystkich dosadniejszych dodatków. Wraz z rozwojem akcji „Spirala” zyskuje na klimacie niesamowitości. Już z chwilą przybycia Malika, Aarona i Kayli do niedawno nabytej przytulnej i niemałej nieruchomości w niewielkiej mieścinie, poczułam się jakbym jedną nogą wkroczyła do Strefy Mroku. Ogarnęło mnie przeczucie, że „Spirala” to jeden z tych obrazów, na których człowiek czuje się trochę jak badacz jakieś innej, potworniejszej rzeczywistości. I faktycznie, dalsze przeżycia Malika w tym niegościnnym(?) miasteczku, wzmagały to jakże niewygodne (to komplement) poczucie uwięzienia w jakimś dziwacznym świecie. Paranoja, jakaś niedookreślona nadnaturalna obecność, oniryzm i... czyste szaleństwo? Czy to spisek, czy to choroba, czy to sen? Czy to jakaś groźna sekta? Z takiego założenia w pewnym momencie wychodzi główny bohater „Spirali”. A im bardziej się w to zagłębia, tym więcej dowodów na poparcie swojej wyjściowej tezy zyskuje. Co więcej, Malik ma powody przypuszczać, że teraz na celownik wzięto jego i jego bliskich. Aaron tymczasem coraz bardziej martwi się o swojego partnera. On nie dostrzega niczego podejrzanego w całym tym, zasadniczo dość hermetycznym, społeczeństwie. On czuje się tutaj całkiem swobodnie. Aaron właściwie nie ma żadnego powodu, by czuć się choćby w najmniejszym stopniu zagrożony. Może dlatego, że nie ma za sobą tak traumatycznych przeżyć, jak Malik. Wiemy, że Aaron wcześniej był „w jedynym słusznym związku” (to znaczy on plus ona), można więc założyć, że na razie poznał tylko blaski życia u boku Malika, że na własnej skórze jeszcze nie przekonał się, jak wyglądają cienie. Z drugiej strony Aaron nie miał okazji zobaczyć w nowym miejscu zamieszkania tego, co jego ukochany. Nie było go przy nim, gdy Malik z przerażaniem przyglądał się jakiemuś tajemniczemu obrzędowi, jakimś raczej niecodziennym modłom, w domu naprzeciwko. Właściwie to przez cały czas to właśnie Malik zdaje się akurat być w odpowiednim miejscu i czasie. Kiedy rozbrzmiewa jakiś alarm, dzieje się coś niezwyczajnego, coś nader zastanawiającego, Aarona nie ma w pobliżu. Malik jest zupełnie sam. Sam przeciwko ukrytemu złu. Czającym się na zewnątrz bądź wewnątrz. Scenarzyści, ale i realizatorzy, tak zręcznie żonglowali tą, w gruncie rzeczy, niezbyt złożoną opowieścią, że samodzielnie nie potrafiłam znaleźć źródła owego nieustannie wiszącego w powietrzu śmiertelnego zagrożenia. Doprecyzuję: nie jest to wielowątkowa, mocno pokomplikowana propozycja „strasząca”, ale w moim poczuciu może pochwalić się solidną, trzeźwą oceną również współczesnego społeczeństwa (patrzenie wstecz przypuszczalnie ma nam uświadomić – to jest tym, którzy jeszcze tego nie wiedzą - że od lat 80-tych i 90-tych XX wieku, praktycznie nic dla różnych mniejszości się nie zmieniło, że postęp obyczajowy to zwykły mit). I jeszcze te zwroty akcji na koniec. Ależ mną zakręciło! Największą wisienką na tym wybornym torcie w moim odbiorze okazał się jednak monolog wybrzmiewający tuż przed epilogiem (też mądrym, bez krztyny ironii). Warto wsłuchać się w te słowa... prawdy. Tak będę się upierać, że w „Spirali” jest cała, nieupiększona prawda na temat jednego z głównych motorów, pewnie nie całej, ale też niemałej części ludzkości. Żyjemy w spirali nienawiści, bo tak chcemy. UWAGA SPOILER Pamiętajmy jednak, że ktoś inny może na tym korzystać. Ktoś dbający jedynie o własne potrzeby. Moim zdaniem takie jest główne przesłanie tego bezcennego obrazu KONIEC SPOILERA.
Kurtis David Harder w ścisłej współpracy ze swoimi przyjaciółmi, Colinem Minihanem i Johnem Poliquinem, którzy odpowiadają za scenariusz „Spirali”, stworzył coś w moim mniemaniu niezwykle potrzebnego. Coś wartościowego i to nie tylko dla środowiska LGBTQ+, ale też przynajmniej niektórych oddanych fanów kina grozy, a już zwłaszcza sympatyków tak zwanej nowej fali XXI-wiecznego horroru i thrillera. Fanów skoncentrowanych na fabule i odpowiednim klimacie „filmów o czymś”. Nieprzewidywalny, nieznośnie wręcz trzymający w napięciu, niegłupi, zagadkowy, ponury horror o nienawiści, a więc i strachu przed nieznanym. Zachęcający do rzetelnej autoanalizy, do zastanowienia się przede wszystkim nad sobą. Czy jesteś częścią tej (auto)destrukcyjnej machiny? Czy i Ty gdzieś w głębi duszy czujesz paniczny strach przed... innymi? Dla mnie bomba!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz