W
1992 roku we wsi Arnhill zaginęła ośmioletnia Annie Thorne.
Dziewczynka wróciła po dwóch dniach, ale nie była już taka, jak
przedtem. Niedługo potem ona i jej ojciec zginęli w wypadku
samochodowym. Dwadzieścia pięć lat później policjanci znajdują
w Arnhill ciała dwóch osób: miejscowej nauczycielki i jej
jedenastoletniego syna. Wszystko wskazuje na to, że kobieta zabiła
swoje dziecko, po czym popełniła samobójstwo. Krótko potem do
Arnhill przybywa Joseph 'Joe' Thorne, starszy brat tragicznie zmarłej
przed laty Annie. Mężczyźnie udaje się dostać posadę
nauczyciela angielskiego w tutejszej szkole, a niedługo potem
wprowadza się do domu, w którym doszło do zabójstwa połączonego
z samobójstwem. Joe ma powody, by sądzić, że sprawa ta ma związek
ze sprawą Annie, że łączy się ona z przerażającymi
wydarzeniami z przeszłości. Z wydarzeniami, w które oprócz niego
było zamieszanych kilkoro jego ówczesnych przyjaciół. Chcąc
przede wszystkim rozwiązać problem ze swoim wierzycielem, Thorne
zamierza rozdrapać stare rany. Powrócić do sprawy, która zmieniła
jego życie, doskonale wiedząc z jak wielkim niebezpieczeństwem się
to wiąże.
„Zniknięcie
Annie Thorne” („The Taking of Annie Thorne”, „The Hiding
Place”) to druga powieść brytyjskiej autorki C.J. Tudor, która
na rynku literackim zadebiutowała w 2018 roku bestsellerowym
thrillerem z elementami horroru pt. „The Chalk Man”
(„Kredziarz”). Miłośniczka „Pogromców duchów” Ivana
Reitmana, „Straconych chłopców” Joela Schumachera oraz
twórczości Stephena Kinga, Harlana Cobena i Michaela Marshalla,
była prezenterka telewizyjna, scenarzystka radiowa, lektorka,
sprzedawczyni i copywriterka agencji reklamowej, po wydaniu
„Kredziarza” przez niektórych zaczęła być nazywana brytyjską
wersją Stephena Kinga. Na 2020 rok zaplanowano światową premierę
jej trzeciej powieści zatytułowanej „The Other People”.
„Kredziarz”
jest thrillerem z elementami horroru, „Zniknięcie Annie Thorne”
natomiast nazwałbym horrorem z elementami thrillera. Miłośnicy
prozy Stephena Kinga, bez trudu znajdą w obu tych powieściach
zapożyczenia z jego twórczości. To, co C.J. Tudor prezentuje na
kartach „Zniknięcia Annie Thorne” przez niektórych może być
odebrane, jako bezwstydne wręcz kopiowanie jednej powieści mistrza
literackiego horroru. I w pewnym sensie tak rzeczywiście jest. Tylko
że na tych znanych rzeszy czytelników fundamentach C.J. Tudor
buduje własną historię, a pomysły Kinga w mojej ocenie traktuje z
dużym szacunkiem – tchnie z tego czysta miłość do jego prozy,
potrzeba złożenia hołdu jednej z jego najpoczytniejszych powieści
i być może chęć zaznaczenia jej uniwersalności. Bo to tego
rodzaju motywy, które łatwo wpasować w najprzeróżniejsze ramy
fabularne i... gatunkowe. „Zniknięcie Annie Thorne” nie jest
wszak czystym horrorem – akcja w pewnej mierze toczy się po torze
„zarezerwowanym” dla thrillera, w oczach odbiorców utworu
niekoniecznie będzie on jednak dominował. Według mnie na pewno tak
nie jest. Powieść ta w moim mniemaniu silniej egzystuje w ramach
horroru. I to nader mrocznego. Nawiązania do pewnej książki
Stephena Kinga są oczywiste, ale podczas lektury nie mogłam oprzeć
się przeczuciu, że C.J. Tudor sięgnęła jeszcze do jednej, dużo
mniej znanej pozycji. Nie mam co do tego pewności, bo wyraźnych
nawiązań, jednoznacznych punktów wspólnych tak naprawdę tutaj
nie znalazłam (chyba że za takowy uznać tak mało
charakterystyczny motyw, jak pieczara), ale z jakiegoś powodu
chwilami przywoływało to wspomnienia „Rzezi niewiniątek” Johna
Saula. Sama Tudor natomiast wspomniała tutaj „Inwazję porywaczy
ciał”, czy to powieść Jacka Finneya, czy jej ekranizację w
reżyserii Dona Siegela i jeden ze swoich ulubionych filmów -
„Straconych chłopców” Joela Schumachera. Największą
inspiracją Tudor ewidentnie był tutaj jednak UWAGA SPOILER
„Cmętarz zwieżąt” („Smętarz dla zwierzaków”) Stephena
Kinga. Widać tutaj nie tylko bardzo podobne motywy fabularne, ale i
identyczny morał. „Bo przecież istnieją rzeczy gorsze niż
śmierć. To, co powraca, nie zawsze jest tym samym, co odeszło”
- coś Wam to mówi? KONIEC SPOILERA. „Zniknięcie Annie
Thorne” otwiera dosyć mocna scena odnalezienia zwłok matki i jej
jedenastoletniego syna, który jak głosi napis znaleziony w jego
pokoju, jakoby tak naprawdę jej dzieckiem nie był. Dla policji
sprawa jest jasna: chora psychicznie kobieta zabiła swojego syna, po
czy popełniła samobójstwo. I tyle. Sprawa zamknięta. No nie, bo
oto do swojej rodzinnej wsi (tej samej, w której niedawno rozegrały
się wyżej przytoczone wydarzenia) wraca Joe Thorne, hazardzista,
uciekający przed niebezpiecznym człowiekiem, któremu jest winien
sporo pieniędzy. A konkretniej przed osobą, którą wierzyciel
Joego wynajął w celu zmuszenia go do spłaty długu. Główny
bohater i zarazem narrator książki nie miał najmniejszej ochoty na
powrót do rodzinnego Arnhill, ale po namyśle i po odebraniu pewnej
wiadomości od anonimowego nadawcy, uznał, że nie ma innego
wyjścia. Doszedł do wniosku, że dzięki temu może „upiec dwie
pieczenie na jednym ogniu” - skonfrontować się z demonami
przeszłości i rozwiązać problem ze swoim wierzycielem. Joe ma
świadomość, że do Arnhill ponownie zawitało jakieś tajemnicze
zło, to samo, z którym zetknął się przed dwudziestoma pięcioma
laty, gdy miał piętnaście lat, ale jako że nie jest typem
bohatera, człowieka mężnie stającego w obronie innych, nie
kieruje nim potrzeba uwolnienia raz na zawsze mieszkańców Arnhill
od tego problemu. Thorne myśli przede wszystkim o sobie, ale to nie
znaczy, że autorka stara się nastawić nas do niego antypatycznie.
Wręcz przeciwnie: ten mistrz ciętej riposty, ten toczący marny
żywot cynik, którego jednak nie opuszcza poczucie humoru
(ironiczne, sarkastyczne, ale zawsze) ewidentnie nie jest osobą, do
której łatwo nastawić się negatywnie. Pomimo stopniowo
narastającego przekonania, że od ćwierćwiecza ukrywa on przed
światem jakąś straszną prawdę na temat swojej młodszej siostry,
tragicznie zmarłej w 1992 roku w wieku ośmiu lat Annie. Prawdę,
która, jak przeczuwamy, może stawiać go w jak najgorszym świetle.
Jak przedstawia się ta prawda dowiemy się później... na swoje
nieszczęście. No nie, żartuję. A w każdym razie miłośnicy
horrorów nie powinni tak na to patrzeć. To, co wydarzyło się w
nastoletnim okresie życia Joego Thorne'a w angielskiej wiosce
Arnhill, tę długo skrywaną przez autorką prawdę o tragicznych
losach jego młodszej siostrzyczki, można chyba określić jako
kawałek bezkompromisowej prozy. Szarpiącą nerwy, niepokojącą,
budzącą lekki wstręt, ale i dojmujący smutek opowieścią o
niewinnej dziewczynce, której życie zostało gwałtownie przerwane
w okolicznościach, które mają szansę przemówić nie tylko do
fanów horrorów, ale i thrillerów. Tak, nie sądzę, żeby takie
rozwiązanie historii Annie Thorne i jej starszego brata Joego,
rozczarowało wielu z nich.
„Szczęście
jest przereklamowane. Przede wszystkim trwa zbyt krótko. Gdyby można
je było zamówić na Amazonie, klienci domagaliby się zwrotu
kosztów. Zepsuło się po miesiącu i jest nie
do naprawienia. Następnym razem wypróbuję nieszczęście –
podobno nigdy się nie kończy.”
„Zniknięcie
Annie Thorne” toczy się w dwóch okresach: w umownej
teraźniejszości, w roku 2017 i w przeszłości, poza krótkim
wprowadzeniem sięgającej roku 1992. Narratorem jest Joe Thorne,
człowiek, który przed dwudziestoma laty stracił swoją ukochaną
młodszą siostrę. Rozdziały retrospektywne są w omawianej
powieści dozowane – C.J. Tudor odkrywa tajemnice przeszłości
stopniowo, czyniąc to nie tylko poprzez każdorazowe przenoszenie
czytelników ćwierć wieku wstecz (chociaż stąd dowiadujemy się
najwięcej na temat tragedii, jaka dotknęła rodzinę Thorne'ów),
ale również poprzez informacje przekazywane w umownej
teraźniejszości. Szybko dowiadujemy się, że Joe stracił siostrę
w wypadku samochodowym, który poprzedzało tajemnicze dwudniowe
zniknięcie dziewczynki. Między tymi dwoma wydarzeniami działo się
coś, czego Joe pomimo usilnych starań nadal nie potrafi
zracjonalizować. Coś z Annie. A teraz po dwudziestu pięciu latach
umiera kolejne dziecko, które prawdopodobniej wcześniej przeszło
przez to samo, co siostrzyczka Joego, osoba, którą kochał, jak
nikogo innego na świecie, i którą, jak sam myśli, okrutnie
zawiódł. Nie wiemy, czy główny bohaterek książki faktycznie
ponosi winę za tragiczny los jaki ją spotkał, nie wiemy nawet co
dokładnie tę ośmiolatkę spotkało. Wiemy tylko tyle, że Joe
przez wszystkie te lata praktycznie nieprzerwanie zmagał się z
ogromnymi wyrzutami sumienia, że nigdy nie wybaczył sobie tego, co
stało się z jego siostrą. Czy słusznie się biczuje, czy może
winnego/winnych należy szukać gdzie indziej? Na przykład w jego
dawne paczce, wśród osób, z którymi w tamtych czasach się
przyjaźnił. A może wszyscy oni sprzysięgli się przeciwko niemu i
jego młodszej siostrze? Może rodzeństwo Thorne'ów padło ofiarami
szczeniackiego wybryku, który wymknął się spod kontroli albo
niecnego planu do szczętu zepsutych nastolatków. Albo jakiejś
nieznanej, mrocznej siły, która z jakiegoś powodu za cel obrała
sobie Annie, a dwadzieścia pięć lat później „zainteresowała
się” jedenastoletnim synem miejscowej nauczycielki angielskiego.
Pytań jest mnóstwo, a odpowiedzi przychodzą nieprędko. Co więcej,
niektóre z nich rodzą kolejne pytania... i tak aż do końcowej
partii książki, od której jeszcze trudniej się oderwać niż od
wcześniejszej mocno trzymającej w napięciu sekwencji wydarzeń, w
której moim zdaniem Tudor pokazuje się przede wszystkim, jako
artystka, która opanowała niełatwą przecież sztukę budowania
tajemnicy. Mrocznej i tak frapującej tajemnicy, że naprawdę (słowo
honoru!) musiałam zmuszać się do każdorazowej przerwy od tej
lektury. Gdybym mogła wchłonęłabym tę historię od deski do
deski, podczas jednej nocy, ale niestety oczy już nie te, co
kiedyś... Dawkowanie czegoś wzbudzającego we mnie tak ogromną
ciekawość nie było mi w smak, ale cóż począć? Takie życie.
Tajemnica to jedno, ale myślę, że nikomu nie umknie dosyć potężna
dawka grozy emanująca z tej opowieści. Albo inaczej: zręczne
posługiwanie się elementami charakterystycznymi dla horroru. Tak w
umownej rzeczywistości Joego, jak w dręczących go koszmarach
sennych (upiorny oniryzm). Wyobrażania, domysły i przez jakiś czas
nie do końca dla nas jasne plany głównego bohatera książki na
najbliższą przyszłość, nie tylko niebywale intensyfikowały moją
ciekawość, ale i dawały pewność, że w Arnhill już niedługo
znowu wydarzy się coś strasznego, że najprawdopodobniej
„miejscowość ta już wkrótce zbierze kolejne żniwo w postaci
ludzkich istnień”. C.J. Tudor z zachwycają wręcz zręcznością,
z głębokim zrozumiem reguł jakimi rządzi się nadnaturalny
horror, kreuje w „Zniknięciu Annie Thorne” potencjalnie
przeklętą miejscowość. Wieś, w której trudno czuć się w pełni
komfortowo. W tradycyjnym rozumieniu tego słowa, bo fani horrorów
między innymi takich miejsc w literaturze poszukują. Oni
prawdopodobnie z ochotą wejdą do tego mrocznego świata
przedstawionego, do niezaprzeczalnie toczonego przez jakąś
zgniliznę Arnhill, w którym to wychował się główny bohater
książki. Myślę, że nie ma większego znaczenia, czy owa wieś
ostatecznie okaże się siedliskiem jakiejś nadnaturalnej siły, czy
owo nieustannie i jakże wyraźnie wyczuwalne zło, które w pewnym
sensie opanowało to miejsce, ma całkowicie przyziemną postać
(ludzką). Bez względu na to, jak przedstawia się prawda o Arnhill,
jakie rozwiązanie wybierze autorka „Zniknięcia Annie Thorne”,
czytelnik będzie czuł się w tym miejscu, jak w klasycznym
nawiedzonymi domostwie. Swoją drogą i takowy może tutaj stać –
nieruchomość, w której Joe Thorne decyduje się tymczasowo
zamieszkać, dom, w którym niedawno doszło do zabójstwa
połączonego z samobójstwem, posiada właściwości mogące
świadczyć o bytowaniu w nim jakichś nadprzyrodzonych istot. Albo
po prostu jego nowy lokator powoli traci zmysły. A my wraz z nim,
hehe. Trzeba też wspomnieć, że w powieści tej nie brakuje
trafnych obserwacji na temat rzeczywistości, w której żyjemy –
pesymistycznych przemyśleń o życiu, śmierci, ludzkich słabościach
i... oświacie. Piekle, przez jakie muszą przechodzić co
poniektórzy uczniowie w bezdusznych szkolnych murach, pod obojętnych
(i zastraszonym oraz przekupnym) okiem ich dyrektorów. Tak,
uczynienie głównym bohaterem niepoprawnego cynika, pesymisty albo
po prostu, z czym pewnie nie każdy się zgodzi, zatwardziałego
realisty, niezmiernie mnie ucieszyło. Bo nadawaliśmy na dosyć
podobnych falach.
Mówcie
co chcecie, ale w mojej ocenie „Zniknięcie Annie Thorne” dalece
przewyższa „Kredziarza”. Rzecz nie tylko w tym, że stylistyka,
jaką C.J. Tudor obrała w swojej drugiej powieści jest bliższa
mojemu sercu, że zdecydowanie bliżej jej do mojego ulubionego
gatunku niźli jej debiutanckiej publikacji, ale również w większej
biegłości w posługiwaniu się słowem. W mojej ocenie (co nie
znaczy, że nie można widzieć tego inaczej) Tudor lepiej tę
historię obmyśliła, dużo sprawniej ją poprowadziła i przede
wszystkim więcej pokazała. Udowodniła, że jeśli chce, to potrafi
zbudować naprawdę tajemniczy klimat, doprawiony ogromną dawką,
czy to nadnaturalnego, czy przyziemnego zagrożenia. Wprawnie
żonglować dobrze znanymi miłośnikom tak horrorów, jak thrillerów
motywami, wzbogacać je własnymi pomysłami i rozniecać w nich swój
ogień. Tudor w rzeczy znane wlewa bowiem sporo świeżości, podaje
je na swój własny, dosyć charakterystyczny sposób. Powiedzieć,
że mocno przeżywałam tę opowieść, że podczas lektury
„Zniknięcia Annie Thorne” nieustannie targały mną silne
emocje, to mało. Teraz więc trzymam kciuki za to, by C.J. Tudor
trzymała się obranego w tej książce kierunku. Bliżej horroru, bo
„Zniknięcie Annie Thorne” nie pozostawiło mi żadnych
wątpliwości, że „tutaj jest jej miejsce”, że w tym gatunku
błyszczy mocniej niźli w thrillerze. Ale może należałoby
pomyśleć już o „odcięciu się od twórczości Stephena Kinga”,
o niezapożyczaniu już z jego prozy. Bo po co, skoro ewidentnie ma
się pomysł na siebie, tj. na swoje pisarstwo? Tak czy inaczej z
niecierpliwością czekam na kolejną powieść C.J. Tudor... i nie
ja jedna.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz