Do miasteczka Castle Rock przyjeżdża handlarz antykami, Leland Gaunt i
rozkręca interes. Jego sklep, w którym człowiek może znaleźć wszystko, czego
zapragnie cieszy się ogromnym zainteresowaniem mieszkańców. Bezgranicznie
ufający Gauntowi klienci są gotowi spełnić każde jego życzenie, aby tylko
dostać to, o czym marzą, dlatego też z ochotą płacą za swoje towary pozornie
niewinnymi figlami płatanymi innym członkom tej małej społeczności. Z czasem
miasto zamienia się w pole bitwy, którą z ukrycia dowodzi Leland Gaunt i tylko
odporny na jego wpływ szeryf Alan Pangborn może go powstrzymać.
Adaptacja powieści Stephena Kinga, pt. „Sklepik z marzeniami”, wyreżyserowana
przez Frasera Clarke’a Hestona. Pierwsza wersja filmu, bardziej zbliżona do
książki, trwała niemalże godzinę dłużej, ale twórcy zdecydowali się mocno ją
okroić i w takiej formie skierować na małe ekrany i na rynek wideo. I to był chyba
największy błąd producentów, bo „Sklepik z marzeniami” to materiał nie tyle na
dłuższą produkcję, ale wręcz na miniserial. Tylko w takiej formie zbliżyłby się
do poziomu powieści, w której niezwykle ważną rolę odgrywali szczegółowo
scharakteryzowani bohaterowie, zastąpieni przez scenarzystę adaptacji, W.D.
Richtera, zwykłymi „wydmuszkami”.
Podobnie, jak w książce akcja „Sprzedawcy śmierci” toczy się bardzo leniwie
w otoczeniu małomiasteczkowego, ponurego klimatu. Z tą różnicą, że w powieści
King zadbał o atmosferę podskórnej grozy (czego Heston nie uczynił), wchodząc w
głąb umysłów postaci i maksymalnie demonizując, osnutego tajemnicą dostojnego antykwariusza,
Lelanda Gaunta. W filmie jego rola przypadła w udziale przyzwoitemu Maxowi von
Sydowi. Ale przez wzgląd na ogólnikowe podejście scenarzysty do specyfiki tego antybohatera,
ze szczególnym wskazaniem na oddarcie jego prawdziwej natury z wszelkiej aury tajemnicy
(to, co u Kinga początkowo pozostawało jedynie w sferze domysłów tutaj jest „wyłożone
na tacy”) aktor nie miał zbyt wielkiego pola do popisu, tym samym sprawiając,
że jego kreacja ani przez chwilę nie wzbudziła we mnie tak niepokojących
emocji, jak podczas lektury. Podobnie jest z tym dobrym bohaterem, Alanem
Pangbornem (troszkę manierycznym Edem Harrisem), którego pozbawiono
nadprzyrodzonej mocy, sygnalizowanej w książce i pominięto jego jakże wzruszającą
tragedię rodzinną. Wiemy o nim jedynie, że w przeszłości przeżył traumę na
służbie i spotyka się właścicielką kawiarni, Polly Chalmers (również niemająca
szansy się wykazać Bonnie Bedelia). Pozostałych mieszkańców Castle Rock, tak
kluczowych dla rozwoju fabuły, również potraktowano po macoszemu i znacznie
zredukowano ich liczbę w stosunku do książki. To drugie było konieczne,
ponieważ w przeciwnym razie film rozrósłby się do niebotycznych
rozmiarów (kolejny argument za miniserialem), ale nie mogę zrozumieć, dlaczego
pozbyto się tych ciekawszych postaci – szczególnie matki i młodszego brata
Briana Ruska, których obecność znacznie spotęgowałaby jego tragedię. W każdym
razie o tych drugoplanowych postaciach, których pozostawiono wiemy bardzo
niewiele, z jednym wyjątkiem – Nettie Cobb. Bardzo ucieszyła mnie tak znakomita
kreacja Amandy Plummer jednej z moich ulubionych bohaterek książki, której dramatyczne
losy zawsze mocno mnie wzruszały. Aktorka za tę rolę została nagrodzona
Saturnem. I moim zdaniem całkowicie zasłużenie, bo naprawdę potrzeba wielkich
zdolności, aby tak dogłębnie wejść w niełatwą rolę znerwicowanej, napiętnowanej
przez wredną sąsiadkę kobiety, którą w przeszłości okoliczności popchnęły do
strasznego czynu, a teraz jej najlepszym przyjacielem jest pies. Dobrze, że
przynajmniej jej scenarzysta nie sprowadził do roli jednowymiarowej marionetki.
Bo tak szczerze mówiąc wszystkich pozostałych można podsumować w jednym zdaniu:
Lelend jest tym złym, Alan tym dobrym, a reszta mieszkańców Castle Rock to
zmanipulowane, chciwe ofiary własnej żądzy i bezwzględnego szaleńca.
Jak już wspomniałam Hestonowi udało się stworzyć ponury (przez jesienną
pogodę), małomiasteczkowy klimat, w którym jednak nie uświadczymy grozy.
Bardziej skłania się on w stronę dramatu, zresztą podobnie jak mocno złagodzone
w porównaniu do powieści poszczególne wydarzenia mające miejsce w popadającym w
szaleństwo Castle Rock. Najbardziej urzekła mnie ścieżka dźwiękowa, złożona z
klasycznych utworów, które zawsze idealnie współgrały mi z kinem grozy. Gdybyż
jeszcze tylko więcej odwagi w prezentowaniu makabrycznych i tajemniczych scen… Cóż,
tych drugich nie ma wcale, a bo twórcy dosyć szybko zdradzają nam prawdziwą
naturę Gaunta, a jego motywy łatwo przewidzieć. Jeśli zaś idzie o makabrę to
jedyny taki moment ma miejsce w trakcie jakże wzruszającego odnalezienia przez
Nettie swojego obdartego ze skóry psa. Późniejsza walka na broń białą oraz
próba (próba! co za tchórzostwo!) samobójstwa Briana w przeważającej części
rozgrywają się poza kadrem, ażeby czasami nikogo nie zniesmaczyć. I zgodnie z
moimi podejrzeniami, że „Sprzedawcę śmierci” kierowano również do młodszych
odbiorców, z równoczesnym pominięciem spragnionych mocnych wrażeń wielbicieli
kina grozy. Oczywiście z czasem akcja nabierze tempa. Długo będzie trzeba na to
czekać, ale w sumie niczego nadzwyczajnego nie należy się spodziewać, ponieważ
Heston pamiętał o daleko idącej delikatności. Tak, więc niby mamy masowe
obleganie ulic przez uzbrojonych mieszkańców, niby jest dynamizm sytuacyjny,
ale ani krztyny w tym grozy.
Myślę, że nieortodoksyjni wielbiciele książki Stephena Kinga mogą z
ciekawości obejrzeć jej adaptację, dopowiadając sobie fakty z życia bohaterów,
których w filmie nie ma (ja tej szansy podczas pierwszego seansu nie miałam, bo najpierw widziałam film) i oczywiście pamiętając, że Heston zamienił czysty
horror na dramat. Natomiast osoby, którym umknęła ta pozycja literacka, jeśli
już zdecydują się na seans proszę o nieprzekładanie scenariusza na powieść (ja ten błąd zrobiłam i przez to długo zbierałam się do lektury), bo
w pierwowzorze prezentuje się to zupełnie inaczej. Ponownie już na pewno po
tę produkcję nie sięgnę, bo nie przepadam za dramatami udającymi horrory w
wersji lajt i tak papierowymi postaciami (za wyjątkiem Nettie), ale pewnie
znajdzie się ktoś, komu taka realizacja przypadnie do gustu.
Jedna z pierwszych książek Kinga, które przeczytałam; jeszcze na studiach, a więc już blisko 10 lat temu. Kurczę, pamiętam, że okrutnie mi się spodobała i ze względu na sam pomysł i klimat i ten kingowski rys społeczny. Wersji filmowej nie widziałam i chyba sobie daruję, ale książka świetna.
OdpowiedzUsuń