Do małej miejscowości Harlow w stanie Maine wprowadza się miliarder w podeszłym wieku, John Harrigan. Mężczyzna prowadzi samotniczy żywot, ale jego uwagę nieoczekiwanie zwraca mały chłopiec czytający Pismo Święte na mszy, od śmierci matki wychowywany tylko przez ojca chłopiec imieniem Craig. Pan Harrigan zatrudnia go do czytania mu powieści i wykonywania różnych drobnych prac na jego posesji. Czas płynie, Craig wchodzi w okres nastoletni i nadal odwiedza starszego człowieka, z którym zdążył się zaprzyjaźnić. Wie, że pan Harrigan nie toleruje technologicznych gadżetów, ale po otrzymaniu od ojca swojego pierwszego telefonu komórkowego, iPhone'a 1, postanawia sprezentować identyczny model swojemu pracodawcy. Zgodnie z przewidywaniami staruszek w pierwszym odruchu odmawia przyjęcia prezentu, ale gdy Craig pokazuje mu, jaką skarbnicą informacji jest ten niepozornie wyglądający przedmiot, mężczyzna zmienia zdanie. I szybko uzależnia się od telefonu. A potem umiera. Na pogrzebie Craig ukradkiem zwraca iPhone swojemu zmarłemu przyjacielowi. Telefon pana Harrigana zostaje pochowany wraz z nim... i staje się łącznikiem między jego nieżyjącym posiadaczem a chłopakiem, który tęskni za swoim przyjacielem.
W lipcu 2020 roku firma Netflix nabyła prawa do sfilmowania minipowieści Stephena Kinga pt. „Telefon pana Harrigana” (oryg. „Mr. Harrigan's Phone”), z jego zbioru „Jest krew...” (oryg. „If It Bleeds”). Za produkcję mieli odpowiadać Ryan Murphy i Blumhouse Productions, której współzałożyciel, Jason Blum, skontaktował się z Johnem Lee Hancockiem, twórcą między innymi „The Highwaymen” (2019) i późniejszych „Małych rzeczy” (2021), proponując mu napisanie scenariusza i wyreżyserowanie filmowego odpowiednika krótkiej historii o niezwykłej przyjaźni mistrza literatury grozy. Minipowieść przypadła Hancockowi do gustu, ale też nie miał wątpliwości, że proces przekładania jej na ekran będzie sporym wyzwaniem. Twardy orzech do zgryzienia, ale warto spróbować. Wskoczył więc Hancock na pokład i napisał do Stephena Kinga, producenta wykonawczego filmu, coś, co można nazwać entuzjastyczną recenzją „Telefonu pana Harrigana”. Steve podziękował za miłe słowa i odtąd stale byli w kontakcie. Hancock polegał na jego opinii – uznał, że niemądrze byłoby nie skorzystać z usług takiego doradcy, źródła opowieści, którą miał rozsnuć na ekranie. King nie narzucał się ze swoją wizją, przedstawiał swoje zdanie, gdy został o to poproszony, ale jasno dawał reżyserowi do zrozumienia, że może dokonać innego wyboru. To jego film, jego wizja, a nie skromnego doradcy ds. żywotów nieświętych ze wsi Harlow w Maine. Pierwszy klaps padł 20 października 2021 roku w stanie Connecticut, a ostatni 22 grudnia tego samego roku. Film został uwolniony 5 października 2022 roku oczywiście na Netfliksie.
„Zdolny uczeń” spotyka „Małych ludzi w żółtych płaszczach”. To pierwsze to minipowieść Stephena Kinga ze zbioru „Cztery pory roku”, a drugie to jedna z moim ulubionych krótszych historii tego autora, z kolekcji „Serca Atlantydów”. Filmowa wersja „Telefonu pana Harrigana” jest całkiem wiernym odbiciem utworu literackiego pod tym samym polskim i oryginalnym tytułem. Trochę inaczej to poukładano – nie wszystkie wydarzenia następują w takiej kolejności, jaką przedstawiono na papierze – odrobinkę odjęto i dodano trochę nowych składników, nieodkształcających jednak oryginalnej wizji. „Telefon pana Harrigana” może rozczarować osoby spodziewające się rasowego horroru. Straszaka na miarę XXI wieku. Tym razem sobie nie poskaczemy. Tym razem zamiast upiornych twarzy raptownie wskakujących na scenę, co najwyżej dostaniemy niewidzialne mróweczki, które raz czy dwa przejdą nam po plecach. Groza bardzo delikatnie zaznacza się w „Telefonie pana Harrigana”. Groza ma „oblicze” telefonu komórkowego leżącego parę metrów pod ziemią. Technologicznego cudeńka, które miesza w głowie głównego bohatera. Huragan siejący spustoszenie w młodym umyśle. W postać Craiga w doskonałym stylu wcielił się Jaeden Martell, dla którego nie było to pierwsze aktorskie doświadczenie z historią wymyśloną przez Stephena Kinga – pamiętacie młodszą wersję Billa Denbrougha z dwuczęściowej readaptacji powieści „To”, którą wyreżyserował Andy Muschietti? W postać Craiga wcielił się też debiutujący żywy diamencik, Colin O'Brien: krótszy występ Craiga juniora. Natomiast Johna Harrigana wykreował Donald Sutherland, który trochę speszył Johna Lee Hancocka stwierdzeniem, że to najbliższa mu postać ze wszystkich, jakie odgrywał w swojej długiej karierze aktorskiej. Bo pan Harrigan święty nie jest. Opinia publiczna zapamiętała go jako jednego z najżarłoczniejszych rekinów biznesu przynajmniej w najnowszej historii Stanów Zjednoczonych. Bez skrupułów depczący maluczkich, po trupach gromadzący cuchnące dolary, pomnażający swój majątek także po przejściu na emeryturę. Jesień swojego życia Harrigan zdecydował się spędzić „w zabitej dechami” dziurze w stanie Maine. Głęboka prowincja z miłym dla oka krajobrazem, ale nie aż tak miłym, by ściągać tabuny turystów. Harrigan nie ukrywa, że nie jest miłośnikiem ludzi, nic więc dziwnego, że na swoją ostatnią przystań wybrał takie maleńkie skupisko ludzie jak Harlow. Spokój, królestwo za spokój! Jego życzenie się spełniło, ale czy to go usatysfakcjonowało? Cienka jest granica między spokojem a dotkliwą samotnością. Na szczęście miał Craiga, małego czytelnika, który odganiał wstrętną panią samotnych serc. Z czasem młodzieniec nabrał przekonania, że jego pracodawca, mentor i przyjaciel traktuje ich spotkania jak główne punkty tygodnia. Ważne były i dla Craiga, te godziny ze starszym panem usychającym w wielkim domostwie. Wybór filmowców padł na Lockwood Mansion, gdzie John Lee Hancock od pierwszego wejrzenia zakochał się w oranżerii, której nie było w scenariuszu, ale pokusa, by posadzić Donalda Sutherlanda na tym tle była absolutnie nie do odparcia. Siedzący na czarnym fotelu z (diabelskimi) rogami, mając tuż za plecami iście niebiański zakątek. Można to interpretować jako odwrócenie się plecami do Królestwa Niebieskiego, ale reżyser traktował to jako symbol dualizmu pana Harrigana. Ciemna i jasna strona osobowości najlepszego przyjaciela dorastającego chłopca, który tak jak on kochał książki. Odczuwalnie ocieplił Hancock – i oczywiście Sutherland – wizerunek miliardera wymyślonego przez Stephena Kinga. Na próżno szukałam w oczach filmowego Harrigana tego okrucieństwa, przeszywającego zimna, o którym wspominał chłopiec, którego King uczynił narratorem swojego „Telefonu pana Harrigana”. Mógł ubrać to w inne słowa, ale takie wnioski z tych wywodów wyciągnęłam. W spojrzeniu filmowego Harrigana znalazłam ogromne pokłady smutku. Jak zbity pies. Obudziło się wreszcie sumienie w związku z krzywdami, jakie wyrządził innym? A może żałuje tylko siebie? Jego dusza płacze nad opuszczonym staruszkiem? Ma więcej pieniędzy niż mógłby wydać, ma władzę, ale czy to oznacza, że jest bogaty? Tak naprawdę największym skarbem, jaki w życiu mu się trafił jest zwyczajny chłopak z Maine.
![]() |
(źródło: https://time.news/) |
Według mnie udana ekranizacja minipowieści Stephena Kinga. Wyszedł Johnowi Lee Hancockowi ten „Telefon pana Harrigana”. Wyszedł całej ekipie pracującej nad tym kameralnym dziełkiem. „Mało horrorowistym koniem, ale wiernym ładnej klaczy, która sprowadziła go na świat”. Mocnych wrażeń raczej nie zapewni, ale jak najdzie chętka na stonowaną, wyciszoną, nieprzemocową opowieść z leciutkim dreszczykiem, to myślę, że będzie jak znalazł. Ta słodko-gorzka opowieść o niezwykłej przyjaźni, którą scementował iPhone. I cię nie opuszczę nawet po śmierci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz