W
Los Angeles w tajemniczych okolicznościach umierają aktorki, które
przeszły zabiegi upiększające u chirurga plastycznego z Beverly
Hills, doktora Larry'ego Robertsa. Wszystko wskazuje na samobójstwa,
ale prowadzący śledztwo porucznik Masters jest niemal pewien, że w
mieście grasuje zabójca, a jego podejrzenia skupiają się na
doktorze Robertsie. Ofiary pracowały dla firmy Digital Matrix,
obecnie zajmującej się tworzeniem reklam przyszłości. Jej
właścicielką jest Jennifer Long, współpracująca z miliarderem
Johnem Restonem, mającym wesprzeć finansowo ambitny projekt doktora
Robertsa, który jednakże postanawia bliżej przyjrzeć się
działalności zaprzyjaźnionych biznesmenów. I zapewnić ochronę
swojej byłej pacjentce Cindy Fairmont, także związanej z Digital
Matrix, Inc.
|
Plakat filmu. „Looker” 1981, Warner Bros., The Ladd Company
|
Jedno
z mniej docenionych reżyserskich osiągnięć nieodżałowanego
Michaela Crichtona, twórcy między innymi „Śpiączki” (1978) i
„Wielkiego napadu na pociąg” (1978), ojca współczesnego technothrillera, autora choćby
takich powieści jak „Andromeda znaczy śmierć” (1969),
„Kongo” (1980), „Kula” (1987), „Park Jurajski” (1990),
„System” aka „W sieci” (1994), „Park Jurajski: Zaginiony
Świat” (1995), „Rój” (2002) i „Państwo strachu” aka
„Korporacja strachu” (2004). Scenariusz „Wzoru piękności”
(oryg. „Looker”) Crichton napisał sam, nie opierając się na
żadnym ze swoich utworów literackich, tylko rozwijając pomysł z
1975 roku. Podobno wybrał się do firmy w Los Angeles, aby
dowiedzieć się jak przedstawić motyw wklejania ludzkich modeli w
materiał reklamowy bez narażania się na śmieszność i ogromnie
zdziwił się na wieść o tym, że pewna firma z Teksasu już to
robi, z wykorzystaniem tomografii. Zrealizowany za osiem do dwunastu
milinów dolarów (James Coburn, odtwórca roli Johna Restona, mówił
o dwunastu milionach) „Wzór piękności” ponoć jest pierwszym
filmem w historii pokazującym ludzką postać w całości
wygenerowaną komputerowo. Niemożliwie pociętym na potrzeby
telewizji. „Pod nóż studia” poszła nawet motywacja czarnych
charakterów, potem co prawda przywrócona, ale trudno oprzeć się
wrażeniu (reakcje dzisiejszej publiczności), że bezsensownie
posiekana, niepełna wersja „Wzoru piękności” wciąż cieszy
się większym zainteresowaniem dystrybutorów.
Thriller
kiedyś science fiction. Opowieść uznana (przez część odbiorców)
za skrajnie niewiarygodną na początku lat 80. XX wieku, która
okazała się całkiem trafną przepowiednią. Dla Michaela
Crichtona, reżysera i scenarzysty „Wzoru piękności”, ten zwrot
akcji nie był żadną nowością. Chleb powszedni człowieka, który
w swoim przekonaniu mocno rozminął się z epoką. Powinien żyć w
przyszłości, bo nader często poniewczasie docierało do niego, że
niektóre ze składników jego opowieści jeszcze nie są częścią
rzeczywistości. Innymi słowy, zdarzało mu się pisać o czymś
według niego z życia wziętym i dopiero czytelnicy oraz widzowie
uświadamiali mu, że to czysta fantastyka. Onegdaj bezlitośnie
krytykowany przez twardo stąpających po ziemi recenzentów
(oczywiście i w tej grupie można było wypatrzyć dusze przychylne
jego twórczości) za niemożebnie naciągane wizje, „terminator
Michael Crichton”. Przybysz z przyszłości, który po prostu
wyciągał logiczne wnioski z obserwacji dynamicznej rzeczywistości.
Z obserwacji postępu naukowego i technicznego. Dla niego to nie był
żaden wytężony wysiłek umysłowy, żadna mistrzowska dedukcja,
szósty zmysł, czy inny niepośledni talent, tylko najzwyklejsze w
świecie przewidywanie. Naturalny rozwój wydarzeń, który z
jakiegoś kompletnie niezrozumiałego dla niego powodu, nie mógł
pomieścić się w głowach wielu śmiertelników, nie wyłączają
„paru” tęższych głów od jego własnej. Może zawiniła ich
(mocno hipotetyczna) optymistyczna natura? Michael Crichton był
czarnowidzem, zdeklarowanym pesymistą, który oczywiście nie zawsze
miał rację, ale zaryzykuję twierdzenie, że mylił się rzadziej
od ludzi patrzących na praktycznie nieustannie zmieniający się
świat przez różowej okulary. Do jego „Wzoru piękności”
podeszłam od strony „Neon Demon” Nicolasa Windinga Refna.
Skrótowe opisy fabuły znalezione w internecie „zaprogramowały
mnie” na podobną opowieść – starszego brata „Neon Demon” i może „Simone" Andrew Niccola -
ale koniec końców dostałam przede wszystkim rzecz o diabolicznym
marketingu. Tak zwana percepcja podprogowa (subliminalna), ukryty
przekaz w spotach reklamowych i wyborczych, przerażająca
działalność, którą przede mną odkrył Dean Koontz –
naprowadzona na ten koszmarny trop przez jego „Nocne dreszczy”
(1976). Ohydny proceder (rzecz zakazana w wielu krajach świata, inna
sprawa czy realnie ścigana...), który zdaniem części uczonych
jest zwykłym mitem. Znowu różowe okulary? Tak czy inaczej, „Wzór
piękność” odebrałam bardziej jako thriller obyczajowych aniżeli
fantastykę (nie)naukową. Niestety wygląda na to, że trafiłam na
okrojoną wersję tej niezbyt mrocznej, ale i tak dość
fascynującej, tradycyjnej „opowiastki” Michaela Crichtona. Bo
nie dowiedziałam się, dlaczego „idealne modelki” musiały
zginąć. Nie z filmu, ale w Sieci znalazłam informację, że w
wersji reżyserskiej - pokazanej między innymi w amerykańskich
kinach w 1981 roku - UWAGA SPOILER była scenka, w której
niedoszły sponsor placówki medycznej doktora Larry'ego Robertsa,
biznesmen z miliardami dolarów na koncie, tłumaczył, że w ten
sposób Digital Matrix próbował zabezpieczyć swoją własność
intelektualną; nieopatentowaną, bo w gruncie rzeczy nielegalną
technikę marketingową. Czyli krwiożercza korporacja obawiała się,
że inni wzbogacą się na jej szatańskim pomyśle KONIEC
SPOILERA.
|
Plakat filmu. „Looker” 1981, Warner Bros., The Ladd Company |
„Wzór
piękności” Michaela Crichtona bardziej wyglądał mi na obraz z
lat 90. XX wieku – i to taki z wyższym budżetem – niż z
początku poprzedniej dekady. Wysoka jakość techniczna (bo i budżet
spory, rzecz jasna jak na tamte czasy), która sama nie wiem, czy
bardziej mniej cieszyła, czy smuciła. Bo magiczny klimat lat 80. XX
wieku (zdecydowanie mój ulubiony) znalazłam tylko w pierwszym z
unaocznionym ataku niedługo tajemniczego zabójcy. Nie będę
oryginalna, przyznając, że czułam się, jakbym oglądała nie
pierwszy lepszy obraz z nurtu giallo. Myślę, że sam Dario
Argento byłby dumny z uzyskania takiego materiału. Elektryzujące
home invasion w oparach surrealizmu à la „Suspiria”
(1977), ewentualnie onirycznej mgiełce już pewnikiem doprawionej
(nad)naturalną tajemniczością. Nomen omen hipnotyczna akcja.
Czysta poezja, o ile nie ma się nic przeciwko podniosłym utworom o
straszliwym umieraniu. W postać przewodnią - rozchwytywanego
chirurga plastycznego z Beverly Hills, doktora Larry'ego Robertsa –
w całkiem niezłym stylu wcielił się nieżyjący już Albert
Finney, którego fani horroru mogli widzieć choćby w „Wilkołakach”
Michaela Wadleigha, na podstawie powieści Whitleya Striebera. A
partnerowała mu też przekonująca Susan Dey (jako Cindy Fairmont).
Ciekawostka: niewielką rolę we „Wzorze piękności” dostała
Tawny Moyer, która wystąpiła w uwolnionym tego samego dnia (30
października 1981 roku) „Halloween 2” Ricka Rosenthala, gdzie
maleńki aktorski występ miała przyszła (czwarta) żona Michaela
Crichtona, Anne-Marie Martin. W sprawę podejrzanych zgonów doktor
Roberts zostaje wtajemniczony przez prowadzącego policyjne śledztwo,
porucznika Mastersa (zadowalająca kreacja Doriana Harewooda, ale
zawsze można ponarzekać na zbytnie umniejszenie roli Mastersa w tej
niedostatecznie zagadkowej intrydze). Już niebawem zrobi się o niej
głośno w mediach, ale szeroka opinia publicznej nie będzie miała
powodu, by doszukiwać się w tym czegoś więcej niż
nieszczęśliwych wypadków i samobójstw. Młode aktorki związane z
korporacją Digital Matrix jakiś czas przed śmiercią poddały się
operacjom plastycznym, wykonanym przez cenionego doktora Larry'ego
Robertsa. Marzyły o zostaniu tytułowym wzorem piękności –
najpiękniejsze istoty na świecie – ale wyobrażenia przynajmniej
większości z nich tak drastycznie rozminęły się z owocami pracy
Robertsa, że w desperacji targnęły się na własne życie. Ta
najwyraźniej najpopularniejsza teoria od samego początku nie
przemawia do porucznika Mastersa... i jego głównego podejrzanego,
doktora Larry'ego Robertsa, który przeprowadzi własne śledztwo,
starając się przy tym nie spuszczać z oczu Cindy Fairmont,
kolejnej młodej kobiety dążącej do zewnętrznej perfekcji. W
zasadzie Cindy zabiegi teoretycznie upiększające ma już za sobą i
wygląda na całkowicie zadowoloną z efektów pracy doktora
Robertsa. Ideał piękna pracujący dla prawie na pewno demonicznej
korporacji. W końcu to jeden z ulubionych motywów Michaela
Crichtona – makiaweliczni biznesmeni, (pseudo)naukowcy bez
kręgosłupów moralnych i inni przebrzydli materialiści. Kasa,
władza i wieczna sława. Johna Reston (bezbłędne wykonanie
nieodżałowanego Jamesa Coburna) to doskonały materiał na
burzyciela. Stereotypowy antybohater. Obrzydliwie bogaty biznesmen.
Żeby jeszcze dorobił się w sektorze publicznym (nie mogę bowiem
oprzeć się wrażeniu, że pazerność tak zwanych pracowników
państwowych jest traktowana bardziej ulgowo w niektórych regionach
„demokratycznego świata”), ale nie, to „wstrętny prywaciarz”.
Kapitalistyczna bestia. Nie ma takiej opcji, by John Reston nie
wiedział, co wyczynia Jennifer Long, jego przyjaciółka i zarazem
partnerka biznesowa (jedna z wielu), śliska prezeska fikcyjnej
korporacji strachu Michaela Crichtona. Bo nasz protagonista
błyskawicznie zwietrzy spisek w zimnych murach głównej siedziby
Digital Matrix, Inc. Niewinna placówka badawcza w Los Angeles
zdumiewająco szczelną przykrywką dla „niewiarygodnej”
działalności przestępczej? Ten znak zapytania to tak pro forma, bo
naprawdę nie wydaje mi się, by kogokolwiek zaskoczył rozwój
wydarzeń w tym niemrocznym świecie przedstawionym. Chcę przez to
powiedzieć, że atmosfera panująca w tym sensacyjnym thrillerze
nielicho mnie zawiodła. Po cudnie klimatycznej przeprawie w
wystawnym apartamencie damy z pieskiem wpadłam w niestosownie
bezpieczną, wręcz przyjazną otoczkę „dwóch zwaśnionych
rodów”. Tych dobrych i tych najpewniej złych. „Wzór piękności”
można bądź trzeba traktować jako satyrę społeczną. Ubolewam
tylko nad tym, że Crichton zaledwie liznął temat (albo resztę mu
ocenzurowano) obsesyjnego dążenia do swojego - uzupełnijmy:
bynajmniej odosobnionego - wyobrażenia perfekcyjnego wyglądu
zewnętrznego (pal licho wewnętrzny). Owszem, w moich uszach
donośniej wybrzmiał niegłupi wątek marketingowy. Krytyka dźwigni
handlu, sprzedawania nie tylko przedmiotów, ale i podmiotów.
Niepokojąca wizja przyszłości niezgorszego proroka. Demokracja
sterowana, „władcy marionetek” zwani elektoratem politycznym. I
wreszcie więźniowie z wyboru, jak zasugeruje jedna z postaci -
przyspawani do pudełka, w którym przewijają się kolorowe obrazki.
Kawał życia zmarnowany na tępe, banalne... i diabelsko skuteczne
reklamy. Nie wspominając już o żenujących bajeczkach polityków.
À propos bajek: poczekajcie na ostatnią scenkę „Wzoru
piękności”. Brakowało tylko płatków róż po stopami i amorka
nad głowami. Ja nawet zostałam na napisach końcowych (ozdobione
wybranymi fragmentami – blok reklamowy Michaela Crichtona – tej,
jeśli o mnie chodzi, co najwyżej średnio wydajnej produkcji),
ażeby w całości wysłuchać przewodniego utworu muzycznego, który
już dużo wcześniej zwrócił moją uwagę: „Looker” Sue Saad.
Wpada w ucho.
Lekki
thrillerek dreptający wokół poważnych tematów. Odprężający, a
mógł być trujący. Mógł zapisać się w historii kina, jako
depresyjna zapowiedź jutra. Powiadają, że „Wzór piękność”
w reżyserii i na podstawie scenariusza Michaela Crichtona to „ofiara
systemu”. Film skrzywdzony przez bezrozumną siekaninę obliczoną
na dystrybucję w telewizji. Mówią, że wersja kinowa na gruncie
fabularnym wyglądała korzystniej, ale mnie obok mocniejszego
przekazu, marzyła się mocniejsza atmosfera. Pomijając jedną
akcję, której chyba nigdy nie zapomnę. Dla tej jednej sceny w
rytmie giallo and slash warto było obejrzeć to, bądź co
bądź, znośne dziełko. Taki tam nieszkodliwy niezgrabiasz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz