sobota, 23 września 2023

„Final Summer” (2023)

 
Rok 1991, Camp Silverlake. Ostatniego dnia obozu letniego w wypadku ginie jeden z małoletnich wychowanków, spokrewniony z antybohaterem lokalnych legend, byłym dozorcą na Camp Silverlake. To wydarzenie przywołuje traumatyczne wspomnienia z przeszłości Lexi, młodej kobiety należącej do zespołu opiekunów w tym upadającym biznesie. Po wyjeździe obozowiczów i zakończeniu czynności policyjnych obecna właścicielka tej wielopokoleniowej rodzinnej działalności gospodarczej informuje pracowników, że w świetle ostatnich wydarzeń podjęła decyzję o sprzedaży obiektu deweloperom. W najbliższych dniach Lexi i jej współpracownicy mają przeprowadzić prace porządkowe na terenie obozu, ale gdy Camp Silverlake spowiją ciemności z ukrycia wyjdzie zamaskowany osobnik z siekierą. Maniakalny morderca jakby żywcem wyjęty z obozowych opowieści przy ognisku.

Plakat filmu. „Final Summer” 2023, Swede Films

Niskobudżetowy amerykański camp slasher w reżyserii i na podstawie scenariusza debiutującego w pełnym metrażu Johna Isberga. List miłosny do kina slash z lat 80. i 90. XX wieku, pomnik dla choćby takich obrazów jak „Krzyk” Wesa Cravena i „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama (przy czym ulubieńcem Isberga w tym legendarnym cyklu jest „Piątek trzynastego IV: Ostatni rozdział” Josepha Zito), sfinansowany głównie dzięki kampanii przeprowadzonej na internetowym portalu Kickstarter. „Final Summer” z jednej strony miał być utrzymany w duchu horrorowych rąbanek z ostatnich dwóch dekad dwudziestego stulecia, a z drugiej - jak to ujął pomysłodawca i czołowy twórca obrazu - „dostosowany do potrzeb współczesnej publiczności”. Dodatkową inspirację John Isberg czerpał ze swoich osobistych doświadczeń z małoletnimi z zespołem stresu pourazowego, z pracy z tymi wspaniałymi dzieciakami, mężnie walczącymi z wewnętrznymi demonami, które powaliłyby niejednego dorosłego. W kwietniu 2023 roku retro slasher długoletniego fana gatunku został pokazany na Panic Film Festival w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych, a we wrześniu ruszyła dystrybucja w internecie.

Pracując nad scenariuszem „Final Summer” John Isberg szczególną wagę przywiązywał do budowy pierwszoplanowej postaci żeńskiej. Chciał, by Lexi przypominała miłośnikom gatunku takie nieśmiertelne bohaterki, jak Stevie Wayne z „Mgły” Johna Carpentera, Nancy Thompson z „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena, (i ewentualnie „Koszmaru z ulicy Wiązów 3: Wojowników snów” Chucka Russella), Sidney Prescott z „Krzyku” Wesa Cravena (i ewentualnie z „Krzyku 2” Wesa Cravena), Chris Higgins z „Piątku trzynastego III” Steve'a Minera i inne kobiety z grozowej galerii sław. UWAGA SPOILER Z czarnych charakterów wyróżnił Pamelę Voorhees – niski ukłon dla Betsy Palmer, odtwórczyni matki Jasona w „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama i „Piątku trzynastego II” Steve'a Minera KONIEC SPOILERA. Miał być hołd dla final girls z XX wieku, ale taki, z którym mogliby się utożsamić namiętni odbiorcy współczesnych filmów grozy. Połączenie starego modelu z nowym: klasycznej finałowej dziewczyny i postmodernistycznej jednostki z nieprzepracowaną traumą. Zamaskowany zabójca grasujący na Camp Silverlake (ukłonik dla „Ostatniego gwiezdnego wojownika” Nicka Castle'a) wbrew pozorom więcej zawdzięcza Adrianowi Griffinowi z „Niewidzialnego człowieka” Leigh Whannella, adaptacji minipowieści Herberta George'a Wellsa aniżeli rosłemu mordercy znad Crystal Lake. Złoczyńca Isberga miał odzwierciedlać horrory dnia powszedniego – codzienne zmagania, troski, strachy twardo stąpającego po ziemi człowieka. Jednym z największych zaszczytów, jakie spotkały inicjatora tego retro projektu było zaangażowanie Neila Afflecka (m.in. „Moja krwawa walentynka” George'a Mihalki i „Skanerzy” Davida Cronenberga), który co prawda nie wytrwał na tym pokładzie (plany pokrzyżowała mu pandemia COVID-19 i parę innych spraw), ale Isberg nie ukrywa, że samo zainteresowanie Afflecka operacją pod kryptonimem „Final Summer” znacznie podbudowało jego pewność siebie, nie wspominając już o pouczających rozmowach z bardziej doświadczonym i podziwianym (przede wszystkich za wkład w „Moją krwawą walentynkę” z 1981 roku) kolegą po fachu. Kolejną wielką niespodzianką dla scenarzysty i reżysera „Final Summer” było dołączenie do obsady Thoma Mathewsa, który pewnie dożywotnio będzie mu się kojarzył z „Piątkiem trzynastego VI: Jason żyje” Toma McLoughlina i jego ukochanym „Powrotem żywych trupów” Dana O'Bannona. A teraz pewnie i z jego własną produkcją, gdzie Isberg podobno uśmiechnął się też do fanów twórczości Jordana Peele'a (a konkretniej „To my” z 2019 roku). Mógł też nawiązać do swojego ulubionego filmu, czyli „Czarnych świąt” Boba Clarka, a już z całą pewnością pozwolił sobie na mały flircik z „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella, jednym z najbardziej docenionych przez Isberga XXI-wiecznych filmów grozy (w tym gronie są też choćby takie pozycje jak „Nie oddychaj” Fede Álvareza i „The Final Girls” Todda Straussa-Schulsona). Taki tam intertekstualny park niby rozrywki z przepięknym „szyldem” - cudnie staroświecki plakacik: upiorna postać z zakrwawioną siekierą – w którym wyróżnić mogę jedynie kultowy motywy muzyczny zanucony przez jednego z bohaterów filmu podczas amatorskiej akcji poszukiwawczej na Camp Silverlake.

Plakat filmu. „Final Summer” 2023, Swede Films

Oldschoolowy camp slasher czy zwyczajna próba przykrycia niedostatków budżetowych i przede wszystkim warsztatowych rzekomą stylizacją na tanią siekaninę z ubiegłego wieku? Przemyślane działanie czy prosty sposób na przekucie wad w zalety? Nie narzekajcie na bylejakość, bo tak miało być! Celowo zrobiliśmy tak, by nie dało się tego oglądać:) W każdym razie dla mnie to na pewno było pewne wyzwanie – dotrwać do napisów końcowych (i trochę dalej, bo mamy jeszcze scenkę po liście płac) bez błądzenia gdzieś myślami. „Final Summer” Johna Isberga otwiera opowieść snuta przy ognisku na terenie Camp Silverlake w 1986 roku. „Mrożąca krew w żyłach” historia dozorcy ze śmiercionośnym toporem. Po spodziewanym finale przeskoczymy do roku 1991 (właściwa akcja filmu). Z publicznych wypowiedzi reżysera i scenarzysty tego tandetnego widowiska wywnioskowałam, że efekty specjalne długoletnim wielbicielom gatunku miały przypominać bezcenny dorobek Toma Saviniego, ale nie jestem w stanie ocenić stopnia podobieństwa, bo jedyne co udało mi się dostrzec w tym chaosie, to na oko licząc, zaledwie filiżanka całkiem niezłej imitacji krwi. Bezsensowne zbliżenia na twarze protagonistów (jeśli to miały być ukłony dla włoskich paskud – wiadomo że Isberg jest wielkim fanem choćby „Głębokiej czerwieni” Dario Argento – to jak na moje oko okropnie niezgrabne) jeszcze bym zniosła, ale ten montaż... Niemożebnie poszarpany. W ferworze walki czasami nawet zniknie jakaś postać (odnajdzie się później, gdy sytuacja nieco się uspokoi). Szybkie serie niedopasowanych zdjęć, migawkowe starcia z „teleportującym się zabójcą” i klasycznym mięsem armatnim. Nieznajomymi opiekunami fikcyjnego obozu letniego prowadzonego przez zawiedzioną starszą panią. Gorzki smak porażki kobieciny, której nie udało się uratować rodzinnego biznesu. Albo faktycznie planuje sprzedaż Camp Silverlake, albo podejrzenia jednego z opiekunów są słuszne i staruszka szuka wymówki, żeby nie wypłacić swoim pracownik obiecanej premii. Mali obozowicze już wyjechali, ale zostało jeszcze trochę pracy, z którą personel pewnie bez trudu uwinąłby się do końca weekendu, gdyby nie przeszkodził im intruz w przywłaszczonej masce, nawiązującej do popularnej w tych stronach opowieści z dreszczykiem. Urban legend o szaleńcu z toporem. Zemsta Warrena za śmierć najdroższego chłopczyka? Dziecka, które zginęło w wypadku tuż przed uroczystym zamknięciem sezonu. I tak odżyła trauma jednej z opiekunek, głównej bohaterki „Final Summer” - dawkowane widzom, tj. ujawniane w krótkich fragmentach, potworne wspomnienie z przeszłości Lexi, obiektu westchnień Petera, kolegi z letniej pracy, który niebawem zostanie brutalnie uświadomiony. Naiwnie myślał, że nikt nie wie, co naprawdę czuje do tej dziewczyny; tak samo „papierowej” jak cała ta „opiekuńcza ferajna”. Poważnej młodej kobiety, która nagle zapragnie napędzić stracha swojemu partnerowi w nocnych poszukiwaniach brakującego członka załogi. Ostatnia noc na Camp Silverlake niektórym pozytywnym postaciom „Final Summer” przypomni Camp Crystal Lake, ale Lexi pewnie wolałaby powspominać „Straconych chłopców” Joela Schumachera. Obozowy błazen Mario (w tej roli Myles Valentine, który moim skromnym zdaniem pozostawił daleko w tyle pozostałych członków obsady; może z wyjątkiem Thoma Mathewsa wcielającego się w słabiutko zaangażowaną – rozczarowująco niewielki występ – postać szeryfa) postara się wprowadzić swoich towarzyszy w odpowiedni nastrój charakterystyczną melodyjką, która raczej nie umili im poszukiwań niejakiego Mike'a. Poszukiwań, zgodnie z przewidywaniami, przerwanych przez tajemniczego osobnika w niefantazyjnej masce. Właściwie nie mam wątpliwości, że miłośnicy slasherów błyskawicznie odkryją przynajmniej jedną z tajemnic tego przeklętego obozu. Nie wykluczam, że autorowi tej nijakie historyki, zależało na wczesnym połączeniu przez widza tych paru kropek, złamaniu najłatwiejszego z przygotowanych przez niego szyfrów, czy jak kto woli wypatrzeniu tej „oczywistej oczywistości”, korespondującej z przeuroczymi odgłosami wydawanymi przez człowieka w lesie. Dzień ku mojemu ubolewaniu szybko ustąpił miejsca nocy. Może dlatego, że ten pierwszy pachniał latami 70. XX wieku (wyblakła fotografia z pewnego lata, upalny dzień jakby za mgłą), bo to przecież miała być swego rodzaju podróż do mniej odległej przeszłości:) Ale już mówiąc poważnie, „Final Summer” przypuszczalnie trochę zyskałby w moich oczach, gdyby pozwolono mi dłużej pławić się w tym „chłodnym słoneczku”. Nocą operatorzy i oświetleniowcy też nie radzą sobie najgorzej (inna sprawa, wykrzesać z tego jakieś napięcie, choć muszę przyznać, że coś tam poczułam - lekki dyskomfort czy coś innego miłego - na „dziwnie” znajomy widok cichego obserwatora, który za moment zaszarżuje na biednego Petera), ale w bardziej sentymentalny nastrój zdecydowanie wprowadzono mnie za dnia. Doceniam też przerażające znalezisko protagonistki nad basenem, ale tylko dlatego, że przywołało piękne wspomnienie nieporównywalnie wydajniejszego slashera („Krzyk” Wesa Cravena), ślimaczącego się oprawcę, który zawsze dopadnie biegnącą ofiarę i wreszcie rozeznanie sterroryzowanych opiekunów z Camp Silverlake w podgatunku (nieśmiałe podchodzenie do meta slashera). Gorzej z praktycznym wykorzystaniem tej wiedzy – wiemy, że nie wolno się rozdzielać, ale i tak to robimy. Notorycznie! A poza tym śmiertelnie się wynudziłam.

Mizeria. Banalna obozowa historyjka od zakochanego w kinie grozy Johna Isberga. A jego ulubioną filmową kochanką pani slasherowa. Kapryśna wybranka twórcy „Final Summer”. Pierwszego pełnometrażowego osiągnięcia horrormaniaka, „pożerającego” wszystko, czym obrosła ta gatunkowa ziemia (wszystko, co napotka), ale najchętniej „podróżującego” do dwóch ostatnich dekad XX wieku. I to do nich zaadresował to miłosne wyznanie. Camp slasher, którego nie ośmieliłabym się polecić nawet najzagorzalszym fanom podgatunku. Może powinnam, ale jakoś nie potrafię się do tego zmusić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz