czwartek, 9 stycznia 2025

Robert McCammon „Bagno”

 
Sierpień 1991. Weteran wojny wietnamskiej ze zdiagnozowaną białaczką i guzem mózgu, czterdziestodwuletni Dan Lewis Lambert zamieszkały w Shreveport w Luizjanie, zostaje poinformowany o przejęciu przez bank najdroższej mu ruchomości, samochodu marki Chevrolet pick-up, rocznik 1990, z powodu nieprawidłowości w historii kredytowej oraz bieżących zaległości w spłacie pożyczki. Lambert ma niezwłocznie zdać kluczyki, dowód rejestracyjny i pozostałe dokumenty w lokalnym oddziale First Commercial Bank, mężczyzna stawia się jednak z zamiarem wynegocjowania wstrzymania egzekucji komorniczej przynajmniej na tydzień. Spotkanie z nowym szefem działu kredytów, nieprzejednanym Emorym Blanchardem, kończy się tragicznie. Dan Lambert staje się człowiekiem pilnie poszukiwanym przez policję, niebezpiecznym przestępcą wartym piętnaście tysięcy dolarów. Flint Murtaugh, doświadczony łowca nagród, jeden z najcenniejszych nabytków kolekcjonera odmieńców nazwiskiem Smoates, przyjmuje zlecenie schwytania Lamberta, nie wiedząc, że tym samym skazuje się na towarzystwo sobowtóra Elvisa Presleya, drażniąco gadatliwego Pelvisa Eisleya, nadmiernie przywiązanego do rozszczekanej buldożki Mamy kompletnego amatora w skrajnie niebezpiecznej branży polowań na skórki.

Okładka książki. „Bagno”, Vesper 2024

Po zakończeniu pracy nad „Boy's Life” (pol. „Magiczne lata” aka „Chłopięce lata”), powieścią, która miała być typowym kryminałem, ale wyewoluowała w coś bardziej złożonego - egzystencjalny, nostalgiczny utwór czarodziejski - amerykański powieściopisarz od przełomu lat 70. i 80. XX wieku zaszufladkowany jako autor horrorów, Robert Rick McCammon, przekazał tekst oficynie Pocket Books - z którą miał umowę na dwie książki - z przekonaniem, że powierza jej najlepsze ze swoich dotychczasowych dzieł. Czekał na telefon zachwyconego redaktora, ale usłyszał: „Rick, tak naprawdę nie rozumiemy tej książki i nie sądzimy, by Twoi czytelnicy ją zrozumieli. Chcemy, żebyś wrócił do tego, co pisałeś wcześniej, do kryminału”. Zawiedziony redaktor zwrócił uwagę na ryzyko utożsamienia głównego bohatera „Boy's Life” z autorem. Tłumaczył, że czytelnicy najpewniej pomyślą, iż spisał własną historię, a McCammon nie pojmował, dlaczego widzi w tym problem. Nazajutrz przybity pisarz pojawił się w nowojorskiej siedzibie Pocket Books, by zawalczyć o wydanie, jak naiwnie sądził, powieści, która przed fachowcami sama powinna się obronić. Dotąd McCammon żył w absolutnym przekonaniu, że wydawcy, redaktorzy i wszyscy inni działający w biznesie książkowym są bogami literatury, że potrafią rozpoznać wartościowe dzieło. Nadał uważał, że stworzył coś wyjątkowego, a na pewno przewyższającego wszystko, co dotąd napisał, a rzekomi bogowie świata literatury nie rozumieli jego wizji. Upadła wiara McCammona w bogów przemysłu książkowego i zapamiętał to jako druzgocący cios. Przyjaźń z ludźmi z Pocket Books przetrwała, ale wybitny prozaik z Alabamy przez jakiś czas był na nich tak wściekły, że aż... wszedł w „Bagno”.

Najpierw nie chcieli „Boy's Life”, a później zażyczyli sobie „Boy's Life 2”. „Bogowie” okrutnie się pomylili, a „zwykły” śmiertelnik od początku miał rację. Sukces mimo znikomej promocji - arcydzieła Roberta McCammona z 1991 roku, pierwszego wydania jednej z jego najważniejszych powieści, laureatki Bram Stoker Award i World Fantasy Award. Sukces, który stał się zarzewiem zupełnie nowej śpiewki w literackiej karierze McCammona. Od jego debiutu w 1978 roku, powieści grozy pt. „Baal”, wydawcy i redaktorzy zwykle zaczynali „koncert życzeń” od horroru. Umowa z Pocket Books zobowiązywała autora zdumiewająco (dla Pocket Books) dobrze przyjętej, dochodowej powieści do przekazania jeszcze jednego niekrótkiego utworu. Namawiali McCammona do kucia żelaza, póki gorące – chcieli tomu drugiego„Boy's Life”, ale w tamtym czasie autor między innymi genialnych „Swan Song” (pol. „Łabędzi śpiew”) i „Usher's Passing” (oryg. „Dziedzictwo Usherów”), nie miał za grosz zaufania do sequeli; nie zamierzał tracić czasu na tworzenie czegoś, co najpewniej zostanie uznane za niedorównujące oryginałowi. Poza tym miał już pomysł na książkę – coś zupełnie innego od „Boy's Life”. A gdy przedstawił go ludziom z Pocket Books, usłyszał: „Nie, możesz zrobić tylko jedną rzecz [„Boy's Life 2”]. Nie chcemy, żebyś robił coś innego”. Chyba że powieść grozy. I tak wrócono do starej śpiewki: „Dlaczego nie robisz horrorów? To dzięki nim wyrobiłeś sobie nazwisko!”. I miarka się przebrała. Robert McCammon miał serdecznie dość spełniania oczekiwań innych – skoro nie pozwalano mu iść własną drogą, rozwijać się jako pisarz, to nie będzie już pisarzem. W pierwszym zdaniu datowanej na czerwiec 2008 roku przedmowy do „Gone South” (pol. „Bagno”), powieści pierwotnie wydanej w 1992 roku, McCammon uprzedza, że ten utwór „zrodził się z czarnej rozpaczy”. Ostatnia publikacja wpędzonego w depresję wszechstronnego (gatunkowo) literata przed pozorną dziesięcioletnią przerwą w spełnianiu swego powołania. Tak naprawdę Robert McCammon wykorzystał ten czas na „podróż duchową”, przemianę, którą przypieczętował długą historią rozgrywającą się w XVII wieku, pierwotnie wydaną w 2002 roku pod nazwą „Speak the Nightbird” (pol. „Zew nocnego ptaka”) pierwszą częścią serii z Matthew Corbettem, ale pisaną z myślą o samodzielnej powieści. Polska premiera gehenny Dana Lamberta, cieśli z Luizjany, nastąpiła dopiero w 2024 roku, ale zniecierpliwionych fanów twórczości pana McCammona tak cudowna edycja, godna talentu Wielkiego Literata z Alabamy, powinna ugłaskać. Kolejne dzieło sztuki oficyny Vesper – twarda oprawa (olśniewająca kolorystyka na zewnątrz; wewnątrz większe - rozciągnięcie na pierwszą i ostatnią stronę - ilustracje czarno-białe), jak zawsze, imponująco zaopiekowana przez Macieja Kamudę (projekt okładki); staranne tłumaczenie Macieja Grabskiego i Marii Grabskiej-Ryńskiej.

Okładka książki. „Gone South”, Gallery Books 2008

Powieść urodzona w kryzysie psychicznym. Zarażona okropnymi emocjami targającymi rodzicem. Palącym gniewem, głęboką frustracją, rozpaczliwą bezsilnością, bezbrzeżnym smutkiem, intensywnym poczuciem beznadziei. „Życie nie miało sensu; było labiryntem wzniesionym na podstawie rzutów kostką, a on, Arden, łowcy nagród i w ogóle cała ludzkość miotali się w nim po omacku, waląc w ściany”. Taka myśl w końcu zakotłuje się w głowie głównego bohatera „Bagna” Roberta McCammona. Bohatera tragicznego, bo stworzonego (poniekąd) na obraz i podobieństwo swego stwórcy. Protagonisty obarczonego negatywnymi przekonaniami człowieka, który miał dość. Przelała się czara goryczy na Dana Lamberta, Bogu ducha winnego Amerykanina z nader skromnymi potrzebami. Pogodził się z białaczką, pogodził z tykającą bombą w głowie (guz mózgu, na wycięcie którego nie wyraził zgody z powodu ryzyka utraty czucia w prawej połowie ciała) i jakoś radził sobie z demonami bezsensownej wojny i skutkami recesji. Wiedział, że sprawcom tego ostatniego ambarasu włos z głowy nie spadł (jak zawsze), ale w przeciwieństwie do wielu innych ofiar bogaczy (w dalszym ciągu, jak gdyby nigdy nic, bogacących się i pewnie śmiejących z „głupich roboli właśnie zdychających z głodu”), ciężko pracujących ludzi, którzy nagle wylądowali na bezrobociu, nikomu nie złorzeczył, nie żalił się na swój marny los, nie narzekał na piękne odwdzięczenie państwa za traumatyczną służbę w Wietnamie. Ze spokojem znosił bajeczki „prezydenckiego guru od ekonomii twierdzącego, że recesja się skończyła i że do świąt wszyscy będą żyli jak pączki w maśle”. Jego dobry kolega nie powstrzymywał się od ironicznych uwag - „Taaa, sprawy z całą pewnością mają się coraz lepiej, co nie? Jasne! Szkoda tylko, że zapomnieli o tym powiedzieć ludziom” (idealne podsumowanie niekończących się polityków bajek z mchu i paproci - brawo, panie McCammon!) - Dan jednak nie dawał się wciągać w dyskusje o kłamstwach i innych zbrodniach z szerokimi uśmiechami na pucołowatych twarzach popełnianych przez niekompetentnych, leniwych i wyjątkowo pazernych, niestety, bliźnich. A już na pewno nigdy nie wyciągnął ręki po zapomogę. Kilkukrotnie wnioskował w banku o prolongatę terminu płatności – tylko tyle. Bez walki stracił żonę, syna, stałą posadę, zdrowie i pewnie spory kawał życia (podejrzewa, że starości nie doczeka przez wojenne piekło, którego bynajmniej nie próbował uniknąć, z dumą włączył się w szaleństwo Wuja Sama, bo był - i pozostał – patriotą), ale samochodu, na swoje nieszczęście, tak łatwo odpuścić ani myślał. Powinien był dać się systemowi oskubać do reszty, do ostatniej koszuli. Taka rola szarych obywateli – harować, płacić podatki i umrzeć w skrajnej biedzie. Gdyby protagonista „Bagna” wcześniej porzucił wszelką nadzieję, pewnie skończyłby w rynsztoku, ale na pewno z czystszym sumieniem. Zbyt dołujące? Nikt nie obiecywał, że będzie przyjemnie. Wręcz przeciwnie, bo opowieść, która zaczyna się od słów „nadeszły upały i w powietrzu czuć było swąd płonących dzieci” raczej nie zapowiada się hurraoptymistycznie. Raczej;) Z drugiej strony, w tej bezdennej studni rozpaczy, w którą autor „Bagna” wpadł dziesiątki lat temu, mimo wszystko utrzymało się jakieś światełko. Jasna Panna Roberta McCammona. Symbol nadziei. Mityczna uzdrowicielka obsesyjnie poszukiwana przez dwudziestosiedmioletnią Arden Halliday, pojętną uczennicę próżnego społeczeństwa. Mówią: nie oceniamy ludzi po wyglądzie zewnętrznym. Mówią: liczy się wnętrze. Hipokryci. Arden już w dzieciństwie dowiedziała się, jak to wygląda w praktyce. Podobnie łowca nagród, którego spokojnie mógłby stworzyć David Cronenberg. Flint Murtaugh postrzega siebie jako wybryk natury, część kolekcji „wariata z upodobaniem do odmieńców”, trofeum swego pracodawcy Smoatesa, któremu zawdzięcza wyciągnięcie z cyrku (tak zwane pokazy dziwolągów; rozrywka słusznie miniona). Dla niewtajemniczonych, Flint jest samotnikiem z lekką słabością do hazardu, a w rzeczywistości nałogowcem z długami, którego największym i prawdopodobnie nieziszczalnym marzeniem jest zaznanie w życiu choć minuty zupełnej prywatności. Myślał, że gorzej być nie może, ale, jak powszechnie wiadomo, życie lubi zaskakiwać. Klonem króla rock'n'rolla. Gadułą uzależnioną od śmieciowego jedzenia i maślanki, która nigdzie nie rusza się bez „zapchlonego kundla”. Przeklęty Pelvis Eisley i jego bezcenna Mama. Człowiek bojący się być sobą, który ma tylko psa. Strasznie to smutne, ale nie dla Flinta. „Trzyręki bandyta” nie jest jakąś wrażliwą panienką, tylko prawdziwym zawodowcem, zimnokrwistym draniem(?), który niejedną skórkę już złapał, nie oczekujmy więc, że uroni choć łzę nad niechcianym uczniem, w odróżnieniu od niego znającym (aż za dobrze) smak samotności. „Bagno” Roberta McCammona to thriller drogi – mocno wymagający pościg oryginalnych łowców nagród (nutka body horroru, trochę więcej humoru) i biednego, słusznie przerażonego pieska oraz potwornie ciężka przeprawa „osoby niepoczytalnej, uzbrojonej i ekstremalnej niebezpiecznej” (wizerunek kreowany przez media), któremu nadzieję być może przywróci młoda kobieta zafiksowana na punkcie niestarzejącej się cudotwórczyni z bayou. Czyli zmierzamy na mokradła w Luizjanie, pełne aligatorów, jadowitych węży i społecznych wyrzutków. Szalenie obrazowe, żywe opisy krajobrazu. Mrocznego, dusznego... i pokrzepiającego. Przywracającego wiarę w cuda.

Depresyjna historia Roberta McCammona. Niepermanentnie mroczna, ale nie poleciłabym rozglądającym się za lekturą na poprawę nastroju. „Bagno” to powieść wykuta w ogniu psychicznej męki i to się czuje. Książka ociekająca pesymizmem, chmurna, gniewna, ale wbrew pozorom nieplanująca utopić czytelnika w cuchnącym bayou. Ekscytująca na swój wyjątkowy sposób. Żywiołowy ponurak. Nie byle co.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz