czwartek, 29 listopada 2012

„Blackaria” (2010)

Angelę gnębią brutalne koszmary senne, w których widzi seryjnego mordercę czyhającego na jej życie. Wkrótce osoby z jej otoczenia padają ofiarą niezidentyfikowanego sprawcy. Kobieta utwierdza się w przekonaniu, że również jest celem zabójcy z jej snów.
Gdybym miała wybrać państwo, które w moim mniemaniu, w obecnych czasach najlepiej radzi sobie z filmowym horrorem bez wahania postawiłabym na Francję, która w nurcie torture porn nie ma sobie równych. „Blackaria” z owym podgatunkiem ma niewiele wspólnego, ponieważ ogrom zaprezentowanych tutaj scen gore celowo przejaskrawiono. Rażąca czerwień krwi, podobnie jak i inne elementy tej produkcji, nawiązuje go klasycznego włoskiego giallo, które z punktu widzenia współczesnego odbiorcy nie grzeszy realizmem w obrazowanej brutalności. Cały obraz praktycznie nastawiony jest na oddziaływanie na zmysły widza. Surrealizm podkreślony różnorodnymi tonami muzycznymi od skocznych przez rockowe po szarpiące nerwy odbiorcy, a to wszystko utrzymane w pastelowych barwach, znacznie potęgują reakcje widza na brutalne sceny mordów.”Blackaria” jest ukłonem w stronę włoskiego gore ze szczególnym wskazaniem na nurt giallo. To hołd złożony m.in. takim mistrzom horroru, jak Dario Argento i Lucio Fulci.
Fabuła „Blackarii” jest rozproszona, pozbawiona większej spójności przyczynowo-skutkowej na rzecz nieustannie pojawiających się ekspresyjnych obrazów, uwypuklających seks i przemoc, skąpanych w rażących barwach z przewagą czerwieni (eksperymentowanie z kolorystyką, jak u Argento). Wiem, że mała dbałość o intrygę fabularną była zamierzona, aczkolwiek chwilami czułam się, jakbym oglądała jakiś wideoklip, podnoszący poziom adrenaliny we krwi, aczkolwiek mocno dezorientujący. Zasiadając do tego filmu należy odpowiednio się nastroić – nie spodziewać się ambitnej, spójnej fabuły tylko uczty dla zmysłów, chwilami mocno odstręczającej. Obok „argentowskiej” realizacji uważny widz dostrzeże również liczne zbliżenia na krwawe sceny oraz fascynację oczami, jak u Lucio Fulci’ego – czołówka na tle oczu, scena u optyka z malunkiem oczu na ścianie, a nawet kilka powolnych zbliżeń na ten element twarzy. Włoskie giallo wręcz wylewa się z ekranu i jeśli przymknąć oko na klika niedoróbek fabularnych, skupiając się jedynie na surrealistycznej realizacji seans „Blackarii” może okazać się niebywałą gratką dla wielbicieli włoskiego gore. Ta psychodelia ze znakomitą ścieżką dźwiękową w tle jest oczywiście najmocniejszym elementem tego obrazu, ale nie należy zapominać o krwawych, kiczowatych, ale przyciągających uwagę brutalnych scenach mordów. Odcinanie piersi, podrzynanie gardeł, krwotok z oczu (Fulci), wyciąganie szkła z poharatanej ręki, rozbijanie szklanej butelki na głowie ofiary, przecinanie oka („Nowojorski rozpruwacz”), obcinanie palców, miażdżenie twarzy łańcuchem itd. Gwarantuję, że wielbiciele krwawych horrorów nie będą narzekać na niedobór przemocy, ponieważ twórcy niemalże bez przerwy serwują nam jakąś zniesmaczającą sekwencję gore.
„Blackaria” jest praktycznie nieznana polskim widzom, a te kilka osób, które film widziało nie było zachwyconych. Ja jestem w mniejszości, ponieważ tak oryginalnie zrealizowanego, krwawego, pełnego erotyzmu, osiadającego na zmysłach obrazu we współczesnym kinie grozy próżno szukać. Francja oddała należyty hołd swoim europejskim kolegom, a przy okazji wskrzesiła obecnie tak rzadko eksploatowany nurt giallo. Jak dla mnie coś niesamowitego, pomimo tych niedoróbek fabularnych.

„Sierota” (2009)

Recenzja na życzenie
Młode małżeństwo Coleman’ów, chcąc pogodzić się ze śmiercią nienarodzonego dziecka, postanawia zaadoptować dziewięcioletnią Esther. Dziewczynka szybko zaprzyjaźnia się z głuchoniemą małą córeczką swoich przybranych rodziców, ale nie może znaleźć wspólnego języka z ich synem, który jako pierwszy zaczyna podejrzewać, że z Esther jest coś mocno nie w porządku. Wkrótce dziewczynka ujawni swoje drugie, psychopatyczne oblicze.
Koprodukcja Francji, Kanady, Niemiec i Stanów Zjednoczonych. Thriller, wyreżyserowany przez Jaume’a Collet’a-Serra. Zaznajomiony z kinem grozy widz szybko dostrzeże inspirację takimi obrazami, jak “Mikey” (1992), czy “Synalek” (1993) – w końcu nie po raz pierwszy poruszono tutaj motyw psychopatycznego dziecka, zamieniającego życie pewnej rodziny w prawdziwy koszmar. Jednakże, choć główny motyw fabularny nie grzeszy oryginalnością jestem przekonana, że seans „Sieroty” okaże się mocnym przeżyciem dla dużej grupy odbiorców.
Zaczyna się dosyć sztampowo. Małżeństwo z dwójką własnych dzieci decyduje się na adopcję urodziwej, nad wiek rozwiniętej dziewięciolatki, która dosyć szybko aklimatyzuje się w nowym miejscu. W międzyczasie dowiadujemy się, że Coleman’owie niedawno stracili nienarodzoną córeczkę, przeżyli kryzys małżeński – ona piła, on ją zdradzał – a teraz próbują na nowo „poskładać” swój związek. Jeszcze przed pierwszymi zbrodniczymi zachowaniami Esther widzowie będą przekonani, że dziewczynka bynajmniej nie wesprze ich w tym postanowieniu. „Sierota” jest obrazem opartym przede wszystkim na zręcznej manipulacji inteligentnej dziewięciolatki dorosłym mężczyzną. Bo to właśnie „głowa rodziny” okaże się nadrzędnym celem Esther, która z zadziwiającą profesjonalnością powoli acz skutecznie będzie niszczyć ogólny wizerunek jego żony. Fizyczna krzywda, którą wyrządzi swoim największym wrogom zejdzie na drugi plan w obliczu jej manipulacyjnych zdolności. Wydawać by się mogło, że skupiona przede wszystkim na psychologii oś fabularna nie będzie w stanie zaoferować widzom niczego, prócz nużącej monotonii. Nic bardziej mylnego. Twórcy praktycznie od pierwszej sceny utrzymują odbiorcę w ciągłym napięciu. Praca kamery, stopniowanie atmosfery, kulminacje pełnych nieznośnego wręcz napięcia momentów to integralne, mistrzowsko wyeksploatowane elementy „Sieroty”. Dosłownie każda podnosząca adrenalinę scena jest dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, a finalna konfrontacja, w moim mniemaniu, pod kątem suspensu zasługuje na miano kultowej.
Film mocno skupia się na bohaterach, więc ważny był właściwy dobór aktorów. Najwięcej uwagi widza przykuwa Isabelle Fuhrman w roli dziecięcej antagonistki przede wszystkim dzięki specyfice jej postaci, aczkolwiek twórcy chyba lepszej aktorki nie mogli sobie wymarzyć. Drugą z najciekawszych postaci jest Kate Coleman, która stanie się głównym celem, opętanej urokiem jej męża, Esther – w tej roli znakomita, znana mi z „Ceny prawdy” (2008) Vera Farmiga. Kreacja jej męża przypadła równie dobremu Peterowi Sarsgaard’owi, aczkolwiek w tym przypadku aktor nie mógł zanadto popisać się swoimi umiejętnościami – stateczność jego roli na to nie pozwoliła.
Jestem przekonana, że widzowie, którzy podczas całego seansu będą przeświadczeni, że oto oglądają coś mało oryginalnego, aczkolwiek przez wzgląd na znakomitą realizację mocno wciągającego nawet nie zbliżą się do rozwiązania zagadki fabularnej. UWAGA SPOILER Będą zaszokowani fascynacją dziewięciolatki dorosłym mężczyzną. Może przez chwilę będę powątpiewać w jej nadzwyczajną inteligencję, ale nawet przez myśl im nie przejdzie, że nie jest to żaden wydumany, mało prawdopodobny wymysł twórców, a drobne sygnały, tak trudne do zinterpretowania, dające możliwość rozszyfrowania wstrząsającego finału, podczas którego dowiemy się, że nasza psychopatyczna dziewięciolatka w rzeczywistości ma lat 33… KONIEC SPOILERA. Równie zaskakującego, pozostawiającego widza w mocnym szoku zakończenia ze świecą można szukać wśród powstałych w ostatnich latach dreszczowców.
Cóż mogę powiedzieć? Nie widziałeś „Sieroty” to lepiej jak najszybciej nadrób zaległości, ponieważ istnieje spora możliwość, iż ominął cię seans jednego z najbardziej trzymających w napięciu, zaskakujących thrillerów XXI wieku. Obowiązkowa pozycja dla wielbicieli szeroko pojętej grozy!

wtorek, 27 listopada 2012

Konkurs świąteczny

Czas na kolejny, powiedzmy świąteczny konkurs, tym razem ze znajomości filmowych morderców. Poniżej znajdują się fotografie dwudziestu zabójców z horrorów i thrillerów, a Waszym zadaniem będzie rozszyfrowanie ich personaliów. Na maila buffy1977@wp.pl do 16 grudnia (włącznie) proszę wysyłać imiona, nazwiska bądź pseudonimy poniższych morderców, których personalia znacie. Wygrywają te cztery osoby, które odgadną ich najwięcej. W przypadku kilku kompletów odpowiedzi zwycięzcy zostaną wyłonieni drogą losową. Ogłoszenie wyników 17 grudnia.
Zagadka:
(kliknij w obrazek, aby powiększyć)

Nagrody sponsoruje pięć wydawnictw:
Zestaw 1 od wydawnictwa Świat Książki:
1. Nicole Mones  „Ostatni kucharz chiński”
2. Heidi Rehn „Złoto czarownic”

Zestaw 2 od wydawnictwa Mag:

1. Michael Swanwick „Córka żelaznego smoka”
2. Stephen R. Donaldson „ Skok w konflikt”

Zestaw 3 od wydawnictw Oficynka i Katedra:

1. Antologia opowiadań grozy „Halloween”
2. Piotr Jezierski „Siła strachu”

Zestaw 4 od wydawnictwa Książnica:

1. Nicci French „Nie ufaj nikomu”
2. Nicci French „Kraina życia”


UWAGA: Gdyby komuś specjalnie zależało na którymś konkretnym zestawie proszę to uwzględnić w zgłoszeniu, a przy rozdawaniu nagród postaram się wziąć to pod uwagę!

Wszystkich chętnych zapraszam do zabawy i życzę powodzenia!
Sponsorzy konkursu:



niedziela, 25 listopada 2012

„W czym mamy problem?” (1994)

Przykładna gospodyni domowa, Beverly Suthpin, mieszka na przedmieściach wraz z ukochanym mężem i dwójką nastoletnich dzieci. Na pierwszy rzut oka kobieta jest wzorem wszelkich cnót – gotuje swojej rodzinie smaczne obiadki, dom utrzymuje w nieskazitelnym porządku, szanuje sąsiadów i nawet nie przeklina. Ale gdy tylko zostaje sama zamienia się w morderczą mamuśkę, gotową zabić każdego, kto naraził się jej lub jej rodzinie.
„- On zabijał ludzi, mamo.
- Wszyscy miewamy złe dni.”

Skrzyżowanie czarnej komedii z thrillerem Johna Watersa, z przewagą tej pierwszej. W Stanach Zjednoczonych seryjni mordercy cieszą się sporym powodzeniem – wystarczy zabić kilka osób, aby doczekać się obszernej biografii i kilku jej ekranizacji. Obsesyjnych wielbicieli takich zwyrodnialców również nie brakuje – każdy schwytany przez organy ścigania seryjny morderca może pochwalić się sporą grupką swoich fanów, z którymi utrzymuje regularny kontakt listowny. Ludzie zdrowi również odczuwają jakąś niepojętą fascynację ciemną stroną życia, dlatego tak często decydują się zapoznać z biografią, jakiegoś osławionego zabójcy. Zresztą ta w gruncie rzeczy chora moda nie jest już wyłącznie problemem samych Stanów Zjednoczonych, a w większym lub mniejszym stopniu całego świata. Wydawać by się mogło, że aby szybko i skutecznie zyskać sławę należałoby wyeliminować kilka niewinnych osób – i właśnie o tym w podtekstach opowiada ta produkcja.
„W czym mamy problem?” bazuje głównie na przerysowanych, humorystycznych kontrastach. Począwszy od ścieżki dźwiękowej tak charakterystycznej dla kina familijnego, przez kolorowe zdjęcia spokojnego przedmieścia, na postaci Beverly Suthpin kończąc. W roli głównej wystąpiła Kathleen Turner, która w mistrzowski sposób pokazała dwa zupełnie odmienne oblicza. Z jednej strony jest kochającą żoną i matką, tak groteskowo słodziutką dla swojego otoczenia, tak celowo przerysowaną, że absolutnie żaden widz nie nabierze się na tę nieudolnie skrywaną maskę. A z drugiej strony nasza Beverly w rzeczywistości jest chorą umysłowo seryjną morderczynią, której motywy tak samo bawią i dają do myślenia, jak i cały obraz. Sąsiadka zajęła upatrzone przez nią miejsce parkingowe? Trzeba ponękać ją trochę obscenicznymi telefonami i listami. Nauczyciel skrytykował hobby jej syna? Należy, jak najszybciej go przejechać. Chłopak zerwał z jej córką? Żaden problem, wystarczy zadźgać go pogrzebaczem. Sąsiadka nie utylizuje śmieci? Ją również trzeba wyeliminować, oczywiście, dla dobra całej planety. Motywy, aż do przesady bezsensowne, ale gdzieś w podtekście twórcy zadają nam pytanie, czy tak na dobrą sprawę najpopularniejsi seryjni mordercy kierowali się jakąś logiką w swoim zbrodniczym postępowaniu? Oczywiście, że nie, ale to wcale nie przeszkadzało ludziom odczuwać względem nich swego rodzaju fascynacji.  Spora grupa takowych zabójców egzystowała w dwóch światach – jednym całkowicie zwyczajnym, w otoczeniu najbliższej rodziny i drugim, w którym zaspokajali swoje najniższe instynkty. Beverly również ma kochającą familię, która zdaje się niespecjalnie przejmować jej „drobnym problemem”. Dla przykładu można tutaj przytoczyć dialog pomiędzy ojcem i synem:
„- Matka oszalała.
- Mama po prostu ma jakiś problem.”
Mąż Beverly, choć początkowo oszołomiony nietypowym hobby żony stara się jedynie ocalić jej kolejne potencjalne ofiary, nie współpracując z organami ścigania. Jej córkę bardziej interesuje życie miłosne w blasku sławy matki. Natomiast syn (znakomita kreacja Matthew Lillarda), który wraz ze swoją dziewczyną jest obsesyjnym wielbicielem krwawych horrorów wreszcie może poczuć się, jak bohater filmu oraz szybko dostrzega szansę na wyciśnięcie z krwawego procederu mamusi pokaźnej sumki.
„- Będę potrzebowała adwokata?
- Raczej agenta.”

Dialogi są tak przepełnione czarnym humorem, że wręcz niemożliwością jest, aby jakikolwiek widz w kilku miejscach nie parsknął histerycznym śmiechem. No właśnie, nasze rozbawienie będzie podszyte sporą dozą zwykłej histerii, ponieważ Waters skrupulatnie wylicza wszystkie absurdy mody na seryjnych morderców. Przesłanie streścić można jednym słowem: paranoja. Paranoją jest popularność Beverly, która dopuszcza się krwawych mordów na niewinnych ludziach, paranoją jest zarabianie na tego rodzaju zwyrodnialstwach, paranoją jest reakcja jej rodziny na jak to nazywają „problem mamusi”, a kwintesencją tej paranoi jest końcowa scena rozprawy – choć raczej powinnam ją nazwać parodią sądu. „W czym mamy problem?” pomimo tak wielu akcentów komediowych w istocie jest jedną wielką kpiną z tak zwanego „amerykańskiego snu” i chorych fascynacji społeczeństwa. To przedstawiony na kompletnym luzie krzyk protestu reżysera, który w podtekstach z bolesną wręcz bezwzględnością obrazuje nam bezsensowność niesłabnącej popularności okrutnych morderców. Bawiąc uczy. Bo czy jakikolwiek widz po skończonym seansie nie odniesie wrażenia, że oto John Waters potrząsnął nim, wrzeszcząc: „obudź się, ponieważ bierzesz udział w kolejnej paranoi tego świata”? Ten film powinien obejrzeć każdy, kto poszukuje w kinie czegoś równocześnie humorystycznego i okrutnego w swej wymowie. Absolutny kult!

piątek, 23 listopada 2012

„The Apparition” (2012)

Recenzja na życzenie
Zakochani Kelly i Ben wprowadzają się do nowego domu. Niedługo potem są świadkami niepokojących wydarzeń – meble same się przestawiają, drzwi samoistnie otwierają, a na ścianach pojawia się wielki grzyb. Wkrótce okazuje się, że Ben sporo wie o zagrażającej im złośliwej sile.
Horror nastrojowy Todda Lincolna. Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas seansu „The Apparition” to brak oryginalnego pomysłu na fabułę. Twórcy po prostu połączyli w jedną całość kilka znanych widzom motywów z ghost story - wywoływanie duchów, przeprowadzka do nowego domu, walka specjalisty od zjawisk paranormalnych z tajemniczą siłą, prześladowanie człowieka przez niezidentyfikowany byt („Paranormal Activity” się kłania) oraz samoistnie poruszające się przedmioty gospodarstwa domowego. Ale nie od dziś wiadomo, że w obecnych czasach ze świecą można szukać czegoś nowatorskiego w kinie grozy, że nawet konwencjonalność ma szansę zainteresować sporą grupę odbiorców. Więc oczywiście brak pomysłu można twórcom wybaczyć, ale tylko w przypadku solidnego wykonania, które w tym przypadku wypada jeszcze gorzej od fabuły. Pierwsza połowa filmu miała bazować tylko i wyłącznie na klimacie grozy. Podczas scen nocnych, kiedy to dwójka naszych bohaterów po intuicyjnym spotkaniu ze światem nadprzyrodzonym wędruje po poszczególnych pomieszczeniach w domu, w poszukiwaniu jakiejkolwiek obecności, twórcy całkiem umiejętnie stopniują atmosferę zagrożenia, przede wszystkim dzięki charakterystycznej ścieżce dźwiękowej, ale w ogóle nie przejmują się zapadającą w pamięć kulminacją. Wygląda to tak: Kelly i Ben po przebudzeniu odkrywają, że wszystkie drzwi w domu są pootwierane na oścież, więc ruszają w obchód po domu w towarzystwie może nie niepokojącego, ale przynajmniej intrygującego klimatu – atmosfera osiąga punkt krytyczny i… mamy przeskok w czasie do przybycia policji. Podobnie jest po kłótni zakochanych, gdy zapłakana Kelly widzi, jak światło w domu nagle gaśnie. Więc wędruje po parterze z odpowiednim sprzętem, który pozwoliłby dostrzec jej jakiegoś ducha, a w kulminacji wpada na swojego chłopaka. Po kilku takich scenach twórcom nie udało się już wprowadzić mnie w jakikolwiek klimat, ponieważ wiedziałam, że nie ma sensu spodziewać się czegoś niepokojącego w ich kulminacyjnych momentach.
Po przebrnięciu przez nużącą pierwszą połowę seansu cierpliwi widzowie mogą spodziewać się odrobinę większej dynamiki akcji. Kiedy Ben i Kelly wzywają na pomoc specjalistę od zjawisk paranormalnych twórcy decydują się na kilka mało pomysłowych efektów specjalnych. Tutaj jedynie spodobała mi się postać czarnowłosej zjawy wychodzącej z pralki (czyżby inspiracja azjatyckimi ghost stories?). Pozostałe wydarzenia w ogóle nie wybudziły mnie z letargu, w który zapadłam podczas nudnawej pierwszej połowy projekcji. Ale nie powiem, finał jest bardzo zaskakujący – pewnie dlatego, że chyba żaden widz nie byłby w stanie wymyślić czegoś tak daleko idącego na przysłowiową łatwiznę. Po obejrzeniu napisów końcowych muszę stwierdzić, że najmocniej trzymały mnie w napięciu (ciekawa kompilacja obrazu z dźwiękiem).
W rolach głównych zobaczymy Ashley Greene i Sebastiana Stana – choć nie są to gwiazdy jakiegoś wielkiego formatu ich kreacje nie raziły mnie zanadto niestarannym wykonaniem, chociaż chwilami odnosiłam wrażenie, że męski pierwiastek z tego duetu poradził sobie troszkę lepiej. Swój udział w filmie miał też Tom Felton, znany fanom grozy z takich obrazów, jak „13Hrs” i „Zniknięcia”, ale w „The Apparition” niestety nie utrzymał przyzwoitego poziomu aktorskiego z tamtych obrazów.
Nie polecę tego filmu nikomu, nawet wielbicielom horrorów nastrojowych, ponieważ naprawdę nie posiada ani jednej wbijającej się w pamięć sceny. Początkowo klimat może ukontentować entuzjastów grozy, aczkolwiek pewnie szybko odkryją, że podobnie jak cała oś fabularna do niczego choćby w części niepokojącego nie prowadzi. Żałuję czasu, poświęconego na tę produkcję, więc apeluję – wy nie traćcie swojego!

czwartek, 22 listopada 2012

Jaye Ford „Poza strachem”

Nauczycielka wychowania fizycznego, Jodie Cramer, wraz ze swoimi trzema przyjaciółkami spędza weekend za miastem, w domku, położonym nieopodal lasu. Kobieta w nowym miejscu przypomina sobie koszmar, który przeżyła, będąc nastolatką, z rąk trzech brutalnych mężczyzn. Wkrótce zaczyna podejrzewać, że całej czwórce, przebywających z dala od cywilizacji kobiet grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, ale przyjaciółki nie chcą dać wiary jej złym przeczuciom, do czasu odwiedzin dwóch mężczyzn…
Debiutancka powieść australijskiej dziennikarki, Jaye Ford. Gatunkowo wpisuje się w poczet thrillerów psychologicznych, aczkolwiek początkowe strony mogą skojarzyć się wielbicielom horrorów ze slasherem. Schemat „grupa przyjaciół wyjeżdża do domku w głębi lasu” w kinematografii bardzo mi odpowiada, a „Poza strachem” udowadnia, że może również zdać egzamin w literaturze. Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas lektury to znakomite budowanie klimatu wszechobecnego zagrożenia, za pomocą krótkich, treściwych, nienużących opisów. Jak na debiut Ford może pochwalić się idealnym dla tego typu literatury warsztatem pisarskim, który przenosi czytelnika w koszmarny świat przerażonej kobiety, bez jakiegokolwiek wysiłku z jego strony. Jodie już pierwszego dna pobytu w wiejskim domku jest przekonana, że ktoś ich obserwuje, ale jej przyjaciółki zrzucają jej coraz bardziej paranoiczne przeczucia na karb tragicznej przeszłości. Jodie wkrótce również zacznie podejrzewać, że zaczyna tracić rozum, ale nie o zmylenie czytelnika, co do stanu psychicznego głównej bohaterki tutaj chodzi. Odbiorca przez cały czas będzie przekonany, że przeczucia Jodie wkrótce się ziszczą, a nawet bez problemu domyśli się, jacy mężczyźni ich zaatakują. Chociaż początek „Poza strachem” przypomina slasher, chociaż z czasem w głowie Jodie pojawi się wątpliwość, co do jej równowagi psychicznej, chociaż po wejściu dwóch oprychów do ich weekendowego domku czytelnik będzie świadkiem bardzo okrutnych, aczkolwiek nieepatujących nadmiernym rozlewem krwi wydarzeń, ta powieść w istocie opowiada o walce z własnym strachem. Podczas tego feralnego weekendu Jodie odkryje, że w dużym stopniu została ukształtowana przez piekło wieku młodzieńczego, że gdyby nie koszmar, który przeżyła w przeszłości nie miałaby żadnych szans w starciu z kolejnymi brutalami, zagrażającymi jej i jej przyjaciółkom. „Poza strachem” to konfrontacja z tragiczną przeszłością, z której mimo strachu i bólu należy wyciągnąć wnioski, aby przeżyć.
Aspekty psychologiczne są tak znakomicie uwypuklone, że jestem przekonana, iż zainteresują gustujących w tego rodzaju literaturze czytelników. Choć moje słowa sugerują również rozlew krwi, Ford niestety nie idzie na całość, nie próbuje zaszokować zaznajomionych z nurtem gore odbiorców. Powieść bywa brutalna, to prawda, ale przemoc jest jedynie pretekstem do wniknięcia w skomplikowaną psychikę Jodie w czysto survivalowych realiach. Niby taka schematyczna fabuła, a gdzieś w głębi skrywa w sobie złożoność psychiki ludzkiej, która jest w stanie przystosować się do każdych, nawet najbardziej wynaturzonych sytuacji. Dodajmy do tego znakomite stopniowanie atmosfery i budowanie klimatu i dostaniemy zgrabnie napisany thriller, którego czyta się w iście błyskawicznym tempie, pomimo jego konwencjonalnej fabuły.
Jeśli to jest debiut to życzyłabym sobie, żeby autorka pokusiła się o napisanie kolejnych powieści, ponieważ nawet mi się nie śniło, że z tak oklepanego schematu można jeszcze wycisnąć tyle dobrego. Dla wielbicieli mało krwawych slasherów, survivali i przede wszystkim thrillerów psychologicznych ta powieść powinna stanowić wymarzoną lekturę na mglisty, jesienny wieczór, wszak takim trzymającym w napięciu klimatem i tak wnikliwym penetrowaniem psychiki przerażonej kobiety nie może się pochwalić niejeden popularny pisarz. Nie żałowałam ani minuty straconej na tę lekturę i z pewnością nieraz jeszcze do niej wrócę.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 20 listopada 2012

Czekam z utęsknieniem

W lutym przyszłego roku na ekrany polskich kin wejdzie dramat biograficzny opowiadający o życiu miłosnym genialnego reżysera Alfreda Hitchcocka w trakcie nagrywania legendarnej „Psychozy”. W roli głównej ucharakteryzowany nie do poznania Anthony Hopkins, w pozostałych rolach Scarlett Johansson (sic!), Helen Mirren, Jessica Biel, Toni Collette i James D’Arcy. Dla wielbicieli kultowej „Psychozy” film może okazać się wielką ciekawostką, gdyż będzie pokazywał między innymi okoliczności jej powstania. Miejmy nadzieję, że okaże się godny Oscara.

„Reguła” (2007)

W Nowym Jorku ma miejsce seria zabójstw na kilku przestępcach. Sprawę prowadzi detektyw Eddie Argo wraz z nowicjuszką Helen Westcott. Szybko odkrywają, że ofiary mają wycięty na ciele wzór, oznaczający tzw. samolubny gen. Morderca za pomocą osobliwego modus operandi stara się potwierdzić istnienie tej reguły w stosunkach międzyludzkich, ale nie jest to jego jedyny motyw…
Film Toma Shanklanda zauważalnie powstały na fali popularności „Piły”. Gatunkowo najbliżej mu do kryminału, ale fabułę uatrakcyjniono również kilkoma sprawnie zrealizowanymi scenami torture porn (jak w „Pile”). Zaczyna się typowo – detektywi znajdują brutalnie okaleczone ciało ciężarnej kobiety. Poznajemy twardego glinę Eddie’go (Stellan Skarsgard), który z wielką wprawą potrafi przenikać w światek przestępczy, aby rozwiązać aktualnie prowadzoną sprawę. Partnerować mu będzie nowa policjantka w wydziale, Helen (Melissa George), której najbardziej wyróżniającą się cechą jest silne poczucie moralności oraz przekonanie, że sprawiedliwość należy się wszystkim, łącznie z gangsterami. Sprawa, która przypadnie im w udziale będzie dotyczyć właśnie takich oprychów, regularnie eliminowanych przez niezidentyfikowanego sprawcę. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj modus operandi zabójcy. Chcąc udowodnić tezę, że w przyrodzie nie istnieje coś takiego, jak altruizm tylko samolubne geny, które za wszelką ceną dążą do przetrwania gatunku sprawca poddaje swoje ofiary ciężkiej próbie – sadza osobę, do której ma również osobistą urazę na krześle, stojącym naprzeciwko miejsca zajętego przez jego ukochaną osobę i torturuje ją do czasu, aż ta zdecyduje się zabić swojego towarzysza, aby przerwać swoje męki i ocalić życie. W sumie i bez tego eksperymentu można bez problemu przewidzieć, jak zachowa się człowiek, postawiony w takiej sytuacji…
Twórcy „Reguły” najsilniej skupiają się na wątku kryminalnym, natomiast sceny torture porn, choć tak brutalnie realistyczne, ograniczają do absolutnego minimum. Widzimy wbijanie gwoździ pod paznokcie ofiar, nacinanie ich skóry i miażdżenie kolana, ale co bardziej drastyczne elementy tortur rozgrywają się poza kadrem. Takie rozwiązanie, pozostawiające spore pole do popisu dla wyobraźni widza całkowicie zdaje egzamin – równie mocno, jeśli nie mocniej szokując odbiorcę. Seans uprzyjemniają również mroczne zdjęcia, obrazujące slumsy Nowego Jorku, pełne brudu, graffiti i nędzy, która popycha ludzi do przemocy i sprzedawania własnego ciała. Właśnie w takim światku obraca się detektyw Eddie, który wkrótce wpadnie w sidła swojego skorumpowania, a rozwiązanie zagadki tożsamości i motywów sprawcy całkowicie odwróci proporcje widza, każąc mu współczuć mordercy, a potępiać jego bestialsko okaleczone ofiary.
UWAGA SPOILER  UWAGA SPOILER
Za pomocą kilku retrospekcji twórcy, nie wdając się zbytnio w szczegóły, obrazują nam piekło Jean Lerner (w tej roli wyegzaltowana Selma Blair), napadniętej przez grupę oprychów, którzy bez skrupułów zamordowali jej matkę, a ją samą poddali torturom i gwałtom (między innymi za pomocą stłuczonej butelki), za które dzięki pomocy Eddie’go nigdy nie odpowiedzieli przed sądem. Motyw wymierzania sprawiedliwości na własną rękę, tak powszechny w kinematografii, należy do moich ulubionych. Za pomocą takiego zabiegu twórcom w interesujący sposób udaje się zmienić sposób postrzegania ofiar i sprawcy, wszak niełatwo jest potępiać morderczynię, pragnącą jedynie ukarać winnych.
KONIEC SPOILERA  KONIEC SPOILERA
Kontrowersyjne zakończenie również mocno intryguje, choć dla wielu widzów może się okazać odrobinę nieprawdopodobne.

„Reguła” z pewnością wybija się ponad inne brutalne kryminały, dzięki ciekawemu modus operandi sprawcy, wykorzystującym teorię genu samolubnego oraz jego szokujących motywów. Ale na uwagę zasługują również depresyjne zdjęcia, znakomicie zarysowani bohaterowie i kilka odstręczających scen torture porn. Pozycja obowiązkowa przede wszystkim dla fanów „Piły”, ale również przeciwników tej serii – żeby sobie zobaczyli, że można stworzyć zgrabniejsze połączenie kryminału z torture porn, zanadto nie epatując bezsensowną przemocą.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Zapowiedź - "Sinister"

Ciekawość jest silniejsza niż strach  – Ethan Hawke w nowym fragmencie filmu “SINISTER”
„Sinister” to najnowszy horror producenta serii PARANORMAL ACTIVITY oraz scenarzysty i reżysera EGZORCYZMÓW EMILY ROSE z Ethanem Hawkem w roli głównej. Do polskich kin film wejdzie 23 listopada. Best Film prezentuje polski plakat i fragment filmu.


FRAGMENT FILMU „SINISTER”
http://www.youtube.com/watch?v=yxL2pZnCKZ4&feature=results_video

Opis:
Ellison (Ethan Hawke) autor powieści grozy, szukając inspiracji do swojej kolejnej książki, wprowadza się razem ze swoją rodziną do opuszczonego domu na przedmieściach, w którym popełniono brutalne morderstwa. Na strychu znajduje amatorskie filmy z zapisem śmierci poprzednich mieszkańców. Morderstwa powtarzają się w tej okolicy od lat. Ellison jest przekonany, że zbrodnie coś łączy. Za wszelką cenę, nawet narażając swoich bliskich, obsesyjnie szuka rozwiązania zagadki. Jego ciekawość jest silniejsza niż strach.

niedziela, 18 listopada 2012

„Zabójca” (2007)

Recenzja na życzenie (Aeth)
Dziennikarz, Pete McKell przyłącza się do grypy wycieczkowej, wybierającej się w krótki rejs po wodach Narodowego Parku Kakadu, prowadzonego przez młodą przewodniczkę Kate Ryan. W trakcie podróży ich statek zostaje uszkodzony, co zmusza Kate do przybicia do małej wysepki, położonej pośrodku małego jeziora. Wkrótce wycieczkowicze odkrywają, że mają towarzystwo w postaci wielkiego, agresywnego krokodyla, a ich małą przystań powoli zalewa woda.
Animal Attack nigdy nie należał do jakichś ambitnych, wymagających myślenia podgatunków. Jednakże jeszcze kilka lat temu filmy z tego nurtu oferowały widzom umiarkowanie trzymającą w napięciu przygodę, najczęściej rozgrywającą się pośród pięknej scenerii dzikiej natury, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Era CGI przerwała tę „sielankę” – twórcy filmów o krwiożerczych zwierzętach wzięli udział w absurdalnych wyścigach na największą ilość do bólu sztucznych efektów komputerowych, bez jakiejkolwiek dbałości o logikę sytuacyjną. Na szczęście australijski obraz Grega McLeana i Johna Blusha zahacza jeszcze o te lepsze czasy Animal Attack’ów, więc o bzdurnym efekciarstwie można zapomnieć.
Pierwsze zdjęcie skojarzyło mi się z legendarną animacją pt. „Król Lew” – wschód słońca na sawannie. Następnie przyszła kolej na poznanie protagonistów. Głównymi bohaterami są podróżujący dziennikarz Pete (Michael Vartan) i pragnąca zwiedzać świat, przewodniczka rejsów po wodach Parku Narodowego Kate (Radha Mitchell). Pozostali członkowie wycieczki charakterologicznie niczym szczególnym się nie wyróżniają, twórcy nie poświęcają im zbyt wiele miejsca, skupiając się przede wszystkim na dziennikarzu i przewodniczce. Początkowe minuty ich rejsu będą pretekstem do pokazania widzom zapierającej dech w piersiach scenerii – błękitna rzeka, gęsta dżungla i sporadycznie pojawiające się skałki, a to wszystko skąpane w promieniach gorącego słońca. Gdy statek naszych podróżników zostanie uszkodzony na wodach odizolowanego jeziora, a oni zakotwiczą się na niewielkiej bagnistej wysepce rozpocznie się właściwa akcja filmu. Ludzie odkryją obecność krwiożerczego krokodyla i naturalną koleją rzeczy zaczną panikować. Nasz „milusiński” antagonista stanie się myśliwym, a wycieczkowicze jego zwierzyną, która za wszelką cenę będzie musiała wydostać się z wysepki przed nieuchronnym przypływem. „Zabójca”, choć fabularnie może nieco przypominać znane Animal Attack’i, jak na przykład „Anakondę” z 1997 roku, a gatunkowo wpisuje się bardziej w przygodówkę aniżeli horror, podczas scen nocnych całkiem solidnie utrzymuje widza w ciągłym napięciu emocjonalnym. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj moment przeprawy na sąsiedni ląd za pomocą liny zawieszonej nad feralnym jeziorem. Twórcom nie tylko udało się zgrabnie przedstawić zachowanie ludzi w sytuacjach zagrożenia, ale również podnieść nieco poziom adrenaliny u odbiorców. Chociaż cały seans prezentuje się naprawdę przyzwoicie, chociaż twórcom udaje się uniknąć jakichś poważniejszych niedociągnięć, finalna „walka wręcz” z krokodylem odrobinę trąci absurdem. Oczywiście nie mówię tutaj o stronie wizualnej, która o dziwo jest całkiem przekonująca, ale o samym pomyśle – człowiek kontra wielki krokodyl…
„Zabójcę” mogę chyba z czystym sumieniem polecić nie tylko wielbicielom Animal Attack’ów, ale również trzymających w napięciu, przyzwoicie zrealizowanych przygodówek z małymi wstawkami charakterystycznymi dla filmowego horroru. Obsada, sceneria, a nawet wygląd morderczego krokodyla stoją na naprawdę wysokim poziomie, chociaż fabuła obiektywnie rzecz biorąc nie oferuje nam zbyt wielu niespodzianek. Ot, taki przyzwoity, trzymający w napięciu obraz na przysłowiowy jeden raz.

piątek, 16 listopada 2012

„Excision” (2012)

Nastolatka, Pauline, cierpi na poważne zaburzenia psychiczne - żyje we własnym świecie, w którym marzy o współżyciu z umarłymi. Nie ma przyjaciół, a jej matka nie mogąc poradzić sobie z jej dziwnymi zachowaniami przerzuca całą macierzyńską miłość na młodszą, poważnie chorą córkę. Kiedy Pauline dowiaduje się, że jej siostra będzie potrzebowała przeszczepu postanawia zrobić wszystko, aby jej pomóc.
Debiutancki film Richarda Batesa Jr. Lubię zabawę konwencją i eksperymentowanie z gatunkami, a „Excision” należy właśnie do takich filmowych wariacji. Troszkę psychologii, troszkę dramatu i sporo scen gore, tak charakterystycznych dla horroru, a to wszystko utrzymane w iście groteskowym, odrobinę młodzieżowym klimacie. Postacią centralną, wokół której osadza się cała oś fabularna jest Pauline, bohaterka której nijak nie można zrozumieć, aczkolwiek w jakiś niepojęty sposób fascynuje widza. W tej roli AnnaLynne McCord, którą można by podsumować jednym zdaniem: czysty geniusz aktorski, a i tak byłoby to za mało powiedziane. To właśnie dzięki jej zjawiskowo odegranej roli „Excision” tak intryguje, a postać Pauline na długo zostaje w pamięci odbiorcy.
Przybliżając pokrótce Pauline, jedną z najbardziej skrzywionych postaci w historii kina należy przede wszystkim wspomnieć, że jest szkolną frajerką, nieakceptowaną przez swoich rówieśników. Aczkolwiek błędem byłoby sądzić, że oto mamy do czynienia z kolejnym schematycznym obrazem, w którym tzw. szkolna elita gnębi niepopularnych nastolatków. Bates odwraca konwencję i pokazuje nam świat, w którym nieurodziwa, Pauline bez jakichkolwiek oporów ośmiesza elitę; mówi im w prosto w twarz to, co o nich myśli, dodając kompletnie bezsensowne, oderwane od rzeczywistości własne spostrzeżenia egzystencjalne. Na lekcji bez ogródek pyta nauczyciela, czy może zarazić się chorobą weneryczną podczas współżycia z trupem, a kiedy decyduje się na inicjację seksualną po prostu podchodzi do jednego z najpopularniejszych chłopców w szkole i przy jego znajomych informuje go, że jest pierwszy w kolejce do rozdziewiczenia jej. Szaleństwo Pauline ma również poważniejsze objawy. Jej sny cechują marzenia nekrofilskie i sceny pełne przemocy (jak na przykład wyciąganie płodu z brzucha i wyrywanie języka). Tutaj należy wspomnieć o wyrazistych zdjęciach, utrzymanych w mocnych barwach, które sprawiają iście surrealistyczne wrażenie. Na jawie Pauline zdaje się być zafascynowana krwią – spija posokę martwego ptaka, wącha zużyty tampon, uprawia seks podczas menstruacji (szokująca scena seksu oralnego, która wywołała u mnie odruch wymiotny) oraz wycina sobie na ręce symbol Czerwonego Krzyża. Oprócz relacji szkolnych bardzo ważne jest również życie rodziny Pauline. Jej despotyczna matka, która nieustannie kłóci się ze starszą córką, sprawuje rządy nad całą rodziną, przenosząc swoją miłość macierzyńską na młodszą, poważnie chorą Grace, a jej mąż pantoflarz tylko wszystkiemu się przygląda. Bates w groteskowy, lekko przerysowany sposób obrazuje widzom problemy wkraczania w wiek dorosły oraz piekło macierzyństwa.
Naprawdę ciężko jest jednoznacznie sklasyfikować ten film. „Excision” za pomocą prostych środków dostarcza widzom całej gamy różnych emocji od zniesmaczenia przez dezorientację po rozbawienie, a w podtekstach ukrywa ważne rozważania egzystencjalne. Ta produkcja wbrew pozorom nie oferuje widzom niczego, czego mogliby się spodziewać – wszystkie gatunki filmowe, do których należy przedstawia w tzw. „krzywym zwierciadle”, gdzie coś takiego jak schemat w ogóle nie istnieje. Charakterystyka bohaterów jest do tego stopnia przerysowana, że wprost nie sposób ich zrozumieć, a i sama fabuła tak oddziaływująca na zmysły i dająca do myślenia również nacechowana jest tak sporą dozą groteski, że nawet obeznany z podobnymi produkcjami widz nie będzie w stanie przewidzieć, co też twórcy pokażą mu podczas następnej sceny. Ten obraz można albo polubić, albo znienawidzić, półśrodków nie ma. Jeśli ktoś lubi takie pozbawione taniego efekciarstwa eksperymentowanie ze schematami, zobrazowane z przymrużeniem oka powinien być tak samo zachwycony, jak ja. Wielbiciele horrorów gore również będą całkowicie ukontentowani, ponieważ krwawej jatki na pewno tutaj nie brakuje, a ta miejscami nawet mocno zniesmacza. Jeśli jesteście gotowi na to szaleństwo to jak najbardziej zachęcam do seansu.
Ps. Dziękuję Ilsie, której recenzja zachęciła mnie do seansu „Excision”.

środa, 14 listopada 2012

Konkurs u Cat

Zaprzyjaźniona blogerka, autorka moim zdaniem najlepszego polskojęzycznego bloga, poświęconego grozie w sieci, organizuje u siebie konkurs z okazji urodzin swojej witryny. Tym razem do wygrania zbiór opowiadań Edgara Alana Poego razy trzy! Zapraszam wszystkich zainteresowanych do udziału – tutaj.

„Halloween” Praca zbiorowa

MAGDALENA MARIA KAŁUŻYŃSKA, ŁUKASZ ŚMIGIEL, PIOTR ROWICKI, BARTOSZ CZARTORYSKI, ROBERT CICHOWLAS, ŁUKASZ ORBITOWSKI, KATARZYNA ROGIŃSKA, KAZIMIERZ KYRCZ JR., KRZYSZTOF MACIEJEWSKI, DAWID KAIN, IZABELA SZOLC
Zbiór jedenastu opowiadań polskich autorów, których tematem przewodnim jest przenikanie się świata żywych i umarłych. Jak sam tytuł mówi większość tekstów pokrótce przybliży nam również tradycje święta Halloween. Jednakże nie o cele naukowe tutaj chodzi tylko o straszenie, a z tym bywa niestety bardzo średnio.
Zaczynając od dobrych, w moim mniemaniu tekstów, pod kątem stylu z pewnością przoduje Łukasz Śmigiel, a fabularnie Robert Cichowlas, którego opowiadanie horrorem w ścisłym tego słowa znaczeniu na pewno nie jest, ale za to autorowi udało się stworzyć naprawdę wzruszający kawałek. Z kolei Bartosz Czartoryski zdecydował się na trzy krótkie opowiastki, których prostota nasunęła mi skojarzenia z tzw. urban legends, co oczywiście zadziałało na plus – autor nie próbował na siłę niczego komplikować, po prostu opowiedział ciekawe historie, nastawione na przestraszenie odbiorcy. Jeśli ktoś woli bardziej złożone tekst z pewnością zadowolą go Dawid Kain i Katarzyna Rogińska. Krzysztof Maciejewski postanowił odrobinę sparodiować tzw. fanatycznych chrześcijan, a zakończenie jego tekstu (choć to może być lekka nadinterpretacja) daje nam do zrozumienia, co autor sądzi o takowych osobach. Teksty Izabeli Szolc i Łukasza Orbitowskiego również starają się jedynie zaniepokoić odbiorcę, bez nadmiernego pretendowania do czegoś głębszego. A Kazimierz Kyrcz Jr. z kolei pokusił się o dosyć ciekawą intrygę, której najbliżej do literackiego thrillera. Pod kątem stylu najgorzej wypadł Piotr Rowicki, tylko dlatego, że postanowił poeksperymentować z chaotycznym, „łamiącym język” czytelnika napływem myśli narratora. A szkoda, bo fabuła, którą wyłapałam pomiędzy tymi męczącymi zdaniami prezentowała się całkiem interesująco i gdyby autor zdecydował się na styl zaprezentowany pod koniec opowiadania mogłoby wyjść z tego coś godnego uwagi. Potocznego języka Łukasza Orbitowskiego w ogóle nie lubię, a Magdalena Maria Kałużyńska na mój gust odrobinę za bardzo rozbudowała swoją opowieść – gdyby była nieco krótsza prezentowałaby się o niebo przystępniej.
Wszystkie teksy zamieszczone w tym zborze, oczywiście, najlepiej czytałoby się w okresie halloweenowym, co nie znaczy, że jakiekolwiek opowiadanie ma szansę na dłużej zatrzymać się w pamięci czytelnika. Większość tych historii czyta się całkiem przyjemnie, aczkolwiek zaraz po zakończeniu lektury momentalnie wyparowują z głowy. Przez nieliczne opowiadania z kolei naprawdę ciężko jest przebrnąć – istnieje spora szansa, że niektórzy odbiorcy nawet nie zdecydują się doczytać ich do końca. Ale w ogólnym rozrachunku znalazłam więcej godnych uwagi tekstów (oczywiście na przysłowiowy jeden raz), co zaoszczędziło mi jakiejś większej dawki nudy. Polecać nikomu nie będę, bo jeśli ktoś lubi twórczość współczesnych polskich pisarzy i przepada za krótkimi formami literackiej grozy z pewnością znajdzie tutaj coś dla siebie. Z kolei koneserzy ambitnej prozy powinni poszukać gdzie indziej.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 13 listopada 2012

„Enter Nowhere” (2011)

Recenzja na życzenie
Trzy osoby na skutek różnych splotów wydarzeń docierają do małej chatki, położonej w głębi lasu. Walcząc z mrozem i głodem starają się wrócić do cywilizacji, ale jakiekolwiek próby wydostania się z tego miejsca skazane są na porażkę.
Debiutancki obraz Jacka Hellera. Gatunkowo najbliżej mu do thrillera, aczkolwiek już sama sceneria ponurego lasu, utrzymana w mrocznej kolorystyce wytwarza klimat, którego nie powstydziłby się żaden horror i którego próżno szukać w większości współczesnych filmów grozy. Na początku seansu bezwiednie nasunęło mi się skojarzenie z „Martwym złem (chatka w lesie), ale dalsza oś fabularna szybko zmusiła mnie do zweryfikowania oczekiwań. Niecierpliwi widzowie, podczas pierwszych minut projekcji, mogą odnieść wrażenie, że oto mają do czynienia z kolejnym monotonnym survivalowym obrazem (błąd!), który oferuje im przede wszystkim walkę o przeżycie w mroźnym lesie – bez ogrzewania, bez większych porcji żywieniowych trójka naszych bohaterów stara się przetrwać równocześnie podejmując próby wydostania się z nieprzyjaznej im rzeczywistości. Problem polega na tym, że w którą stronę by nie poszli i tak w efekcie dotrą do punktu wyjścia. Wkrótce okaże się również, że nie mają bladego pojęcia, w jakim stanie USA się znajdują, a nawet, w jakim czasie… Brzmi zachęcająco? Powinno, ponieważ twórcy proponują nam wyświechtany motyw, widziany już w niezliczonej ilości filmów od całkowicie innej, jakże oryginalnej, zaskakującej i co najważniejsze intrygującej strony. „Enter Nowhere” jest dobitnym przykładem na to, że pomysł nic nie kosztuje, że nie potrzeba wysokiego budżetu, gwarantującego widowiskowe efekty specjalne, aby opowiedzieć ciekawą historię. Heller maksymalnie skupia się na tych nielicznych bohaterach i fabule, mając w głębokim poważaniu współczesną efekciarską modę kręcenia filmów grozy. I chwała mu za to.
Z obsady najbardziej znana jest Sara Paxton, której przypadła rola przebojowej, żyjącej na krawędzi Jody. Partnerują jej, moim zdaniem najbardziej przekonujący Scott Eastwood, który kreuje praktycznego, najsilniejszego z całej grupki protagonistów Toma oraz najbardziej irytująca, manieryczna Katherine Waterston, odgrywająca równie denerwującą, jak jej gra postać cnotliwej, lekko infantylnej Sam. Moment, kiedy nasi bohaterowie odkryją pierwszą tajemnicę, której jestem tego pewna, żaden widz się wcześniej nie domyśli, fabuła zacznie obfitować w multum zaskakujących zwrotów akcji, które z szybkością karabinu maszynowego będą, co rusz zdumiewać zakochanego w zagadkach widza. Przy czym twórcy ani przez chwilę nie zrezygnują z umiejętne potęgowanego klimatu wszechobecnej tajemnicy. W kilku miejscach zwracają uwagę również dowcipne dialogi protagonistów, które mnie osobiście odrobinę rozbawiły, aczkolwiek ani przez chwilę nie wybiły z pełnego napięcia oczekiwania. Za przykład niech posłuży tutaj ta krótka rozmowa:
„- To Michael Myers.
- Znasz go?
- Nie mogę z nią.”
Taka banalna prostota, a cieszy:)

Naprawdę rzadko, kiedy współcześni amerykańscy twórcy decydują się na tego rodzaju pozornie monotonne, a w rzeczywistości maksymalnie intrygujące, zaskakujące obrazy, stawiające na konsekwentne snucie jakiejś historii, w jakże oryginalnym, klimatycznym stylu. Na szczęście znalazł się reżyser, który nie zapomniał o entuzjastach ciekawych fabuł, bez epatowania sztucznymi efektami komputerowymi. „Enter Nowhere” przeznaczony jest właśnie dla takiej grupy odbiorców. Chcecie widowiskowego kina? Nie ruszajcie tego obrazu. Jeśli natomiast oczekujecie dobrze przemyślanego scenariusza, z mrocznymi zdjęciami i trzymającą w ciągłym napięciu fabułą zdecydujcie się na seans tej produkcji. Ja z czystym sumieniem stwierdzam, że jest to jeden z najlepszych współczesnych filmów grozy, jakie dane mi było obejrzeć w ostatnich kilku latach.

Robert Cichowlas, Kazimierz Kyrcz Jr. „Efemeryda”

Pilot, Artur Gałecki, zaczyna miewać przeczucia nieuchronnej katastrofy. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że pod jego nieobecność w mieszkaniu ktoś przestawia mu meble. Kiedy spanikowany Gałecki siada za sterami samolotu, lecącego do Hiszpanii jest przekonany, że stanie się coś złego. I nie myli się…
„Efemeryda” duetu pisarskiego Cichowlas/Kyrcz nasunęła mi skojarzenia z horrorem klasy B. Autorzy zauważalnie bawią się konwencją, absolutnie nie pretendując do czegoś ambitniejszego. Czytelnik szybko to wyczuje, a jeśli zaakceptuje fakt, iż powieść ma spełniać jedynie kryteria czysto rozrywkowe istnieje spora szansa, że będzie znakomicie się bawił, podczas obcowania z „Efemerydą”. Jeśli o mnie chodzi to zdecydowanie optuję za pierwszą połową, podczas której odbiorca zostanie skonfrontowany z zastanawiającą tajemnicą, a ze względu na nieznajomość jej prawdziwego przeznaczenia jego ciekawość zostanie na tyle podsycona, aby z przysłowiowymi wypiekami na twarzy brnął uparcie w drugą połowę powieści, podczas której wszystko się wyjaśni, ale niestety będzie to na tyle kiczowate, że raczej nie powinno przekonać wielu czytelników. Na początku mamy tajemnicze przemeblowywania mieszkania Gałeckiego, co może jeszcze dałoby się, jakoś racjonalnie wytłumaczyć, gdyby nie okresowe zmiany konstrukcji poszczególnych pokoi – obniżenia sufitów i pojawiania się nowego pokoju. Tego z pewnością nie można racjonalnie wyjaśnić, o czym wie również sam Gałecki, który wkrótce zaczyna dochodzić do nieuniknionego wniosku, iż postradał rozum. Czytelnik tymczasem, ani przez chwilę nie uwierzy w tę tezę – będzie przekonany, że pilot otarł się o coś nadprzyrodzonego i niedługo przekona się, z czym dokładnie ma do czynienia. Styl autorów jest do tego stopnia prosty, nastawiony na nieskomplikowaną opowieść, że chwilami wyobraźnia czytelnika może zostać zablokowana, wszak niełatwo jest wyklarować sobie obraz czegoś, dysponując tak skąpymi opisami. Ale należy pochwalić autorów za kilka odważnych, odstręczających, jakże pomysłowych momentów, godnych gore, aczkolwiek równie oszczędnie opisanych. Za przykład niech posłuży tutaj ten ustęp: „Staruszka była kompletnie naga. Obwisłe ciało pokrywały strupy, niektóre pękały z cichym szelestem, inne dosłownie eksplodowały. Z ran tryskała krew i ropa. Z odrazą patrzył, jak staruszka rozchyla nogi, a z jej pochwy wyłania się wielki czarny szczur z pyskiem wykrzywionym w ironicznym uśmieszku.” Prawda, że odrażające? A takich momentów jest o wiele więcej, zarówno w pierwszej, jak i drugiej połowie powieści.
Druga połowa książki, czyli właściwa troszkę survivalowa akcja, choć początkowo mocno intryguje obawiam się, że z czasem odbiorcy poczują pewnego rodzaju przesyt – jak dla mnie odrobinę za bardzo rozwleczono końcówkę, bo choć sam finał całkowicie mnie ukontentował, wydarzenia, które go poprzedzają mogłyby być troszkę krótsze.
„Efemerydę” można chyba śmiało polecić osobom poszukującym rozrywkowej, niewymagającej myślenia literatury, którą można skończyć w trakcie jednego wieczoru. Autorzy mają tylko jeden cel: odprężyć czytelnika po ciężkim dniu i do pewnego stopnia nawet im się to udaje. Takie czytadełko na jeden raz.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 11 listopada 2012

Clive Barker „Wielkie sekretne widowisko”

Randolph Jaffe pracuje na poczcie, w Pokoju Niedoręczonych Listów. Jego zajęcie polega głównie na poszukiwaniu czegoś wartościowego w kilogramach przesyłek, które z różnych powodów nigdy nie dotarły do adresatów. Aby umilić sobie czas Jaffe czyta niektóre listy, co jakiś czas natykając się na teksty, które brzmią, jak lamety paranoików, ale po większym namyśle mają swój głębszy, przerażający sens. Randolph odkrywa tę znaną tylko garstce osób na świecie tajemnicę i postanawia wyruszyć w podróż, która pozwoli mu całkowicie zrozumieć sens istnienia. Na swojej drodze spotyka geniusza, Fletchera, i z jego pomocą opracowuje substancję, zwaną nuncjo, która przyśpiesza ewolucję, obdarzając obu mężczyzn niezwykłymi mocami. Wkrótce staną do walki przeciwko sobie, w której wezmą udział również odrażające byty zamieszkujące inny świat.
„Najgorsze sny, w których śni nam się zło, to te, w których odczuwamy obecność Iad po tamtej stronie morza. Najstraszniejsze koszmary, najohydniejsze zwidy, które nawiedzają ludzkie umysły są echem ich umysłów.”
Pierwsza część trylogii, zwanej Księgą Sztuki, autorstwa króla makabry Clive’a Barkera, wydana po raz pierwszy w 1989 roku. Drugi tom „Everville” miałam okazję już przeczytać (jak zwykle zaczęłam od środka), więc byłam ciekawa, jak też cała historia się zaczęła. Początkowo ciężko jest odnaleźć się w zamyśle fabularnym Barkera. Dostajemy ogólnikowe informacje o Sztuce, Szkole, morzu Quiddity i plaży zwanej Efemerydą, ale bez pomocy autora (który wcale nie śpieszy się z objaśnianiem wszystkich niejasności) nie będziemy w stanie wszystkiego całkowicie zrozumieć. Obcujemy z niecodziennymi zjawiskami i przerażającymi stworami, ale przez długi czas tak naprawdę nie wiemy, od czego to wszystko się zaczęło. Muszę przyznać, że taki zabieg tylko potęguje zainteresowanie czytelnika – dezorientuje, ale równocześnie mocno intryguje. Jako, że „Wielkie sekretne widowisko” wpisuje się do gatunku, zwanego dark fantasy, ze szczególnym wskazaniem na ten drugi człon, nie uświadczymy tutaj zbyt wielu odstręczających momentów, które są niejaką wizytówką Barkera. Nie, autor skupia się bardziej na kreowaniu, za pomocą jakże sugestywnych opisów, innych światów i kreatur je zamieszkujących. Mówi o niezwykłych mocach, jakimi obdarza człowieka kontakt z nuncjo, cały czas ocierając się o horror, ale tylko w nieznacznym stopniu. Obok elementów dark fantasy Barker serwuje nam trochę romansu pomiędzy dziećmi Jaffe’a i Fletchera, seksu oraz co chyba najciekawsze obserwacji na temat życia w małym miasteczku, którego mieszkańcy zajmują się głównie ukrywaniem przed sąsiadami swoich prawdziwych twarzy.
„Widział wiele takich miast; z góry zaplanowane społeczności wyposażone we wszelkie możliwe udogodnienia i urządzenia oprócz jednego – zdolności odczuwania.”
Fabułę tej powieści można z powodzeniem streścić słowami samego autora: „Nie umiała jej przekazać w sposób jasny i uporządkowany. Opowieść stawiała opór.” Multum początkowo niejasnych wątków, które splatają się z innymi równie dezorientującymi wydarzeniami sprawiają, że „Wielkie sekretne widowisko” jest prawdziwą zagadką interpretacyjną, którą czytelnik powinien odkrywać sam, w swoim własnym tempie. Co nie wyklucza przybliżenia pokrótce kilku bohaterów tej tragedii. Na samym szczycie stoją oczywiście zły, zaślepiony niezdrowymi ambicjami Jaffe oraz bardziej pozytywny Fletcher. Oboje staną do walki, w której wezmą udział ich zakochane w sobie dzieci Howie i Jo-Beth oraz brat bliźniak dziewczyny Tommy-Ray. Zakochani oczywiście będą się opierać przed udziałem w bitwie ich ojców, natomiast Tommy-Ray bez wahania stanie po ciemnej stronie, mając również nadzieję na zdobycie serca swojej własnej siostry – i nie mówię tutaj o miłości platonicznej. Na skutek kilku zbiegów okoliczności w całej intrydze swoją rolę odegra również racjonalnie patrzący na świat, dziennikarz Grillo oraz jego przebojowa przyjaciółka Tesla.
W największym skrócie „Wielkie sekretne widowisko” jest powieścią o wyniszczających marzeniach, przerażających, nieznanych ludziom światach i czarnej magii. Barwny, pełen drobiazgowych opisów styl Clive’a Barkera pozwala czytelnikowi całkowicie zatracić się w tworach jego znakomitej wyobraźni, sprawiając, że pomimo braku jakichkolwiek mocniejszych akcentów charakterystycznych dla literackiego horroru, długo nie zapomni o tej powieści.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu