Ed i Sara postanawiają opuścić Londyn i spróbować wiejskiego życia. Kupują
zaniedbany dom w Szkocji z dala od jakichkolwiek sąsiadów oraz przylegający do
niego kawałek ziemi. Młode małżeństwo ma nadzieję, że zmiana otoczenia, nawet
jeśli wiąże się z porzuceniem wielkomiejskich wygód, dobrze im zrobi. Jednak
już w dniu przeprowadzki Sara przekonuje się, że wiejskie życie nie jest tak
beztroskie, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Brak zasięgu i
problemy z prądem w dzień nie są zbyt uciążliwe, ale w nocy kobieta czuje się
nieswojo. Zaalarmowana dziwnymi hałasami rozlegającymi się w domu zaczyna
panikować, czym irytuje męża. Chcąc uspokoić Sarę mężczyzna sprawdza posiadłość,
ale nie znajduje żadnych nieproszonych gości. To jednak nie uspokaja jego żony,
która wymusza na nim zejście do kuchni po świece. Dziwne odgłosy, które Sara
słyszy parę minut później zmuszają ją do poszukiwań Eda. Wówczas odkrywa, że
nie są w domu sami, że do środka wdarło się kilku mężczyzn z maskami na
twarzach wyobrażającymi głowy świń.
Brytyjski thriller Symeona Halligana na podstawie scenariusza Iana Fentona,
rzekomo zainspirowanego prawdziwymi wydarzeniami. Nie wiem, na której konkretnie
historii opierali się twórcy, więc trudno mi orzec, w jakim stopniu „The Blood
Lands” (funkcjonujący również pod tytułem „White Settlers”) odzwierciedla
autentyczne wydarzenia, ale to istotnie tego rodzaju opowieść, która mogła
wydarzyć się naprawdę. Klasyfikowana, jako mieszanka horroru i thrillera, choć
zdecydowanie bliżej jej do tego drugiego gatunku, ciepło przyjęta na
festiwalach filmowych produkcja, która celuje przede wszystkim w gusta wielbicieli
home invasion i survivali.
Początek „The Blood Lands” dawał nadzieję, na co prawda konwencjonalny, acz
solidnie zrealizowany dreszczowiec, który być może zaoferuje widzom parę
niespodzianek. Częsty motyw w kinie grozy, przeprowadzka do nowego domu, w
połączeniu z zapierającymi dech w piersi zdjęciami rozległych szkockich
pastwisk i mrocznymi lokacjami zaniedbanego, wiekowego domostwa wskazywały na nieprzeciętne
zdolności operatorów i wyczucie gatunku reżysera. Dalsze wprowadzające we
właściwą akcję filmu sekwencje dodatkowo mnie w tym przekonaniu utwierdziły.
Naturalne piękno okolicy, w której zdecydowało się zamieszkać młode małżeństwo
w dzień tchnęło spokojem i malowniczością, sprawnie oddaną za pośrednictwem silnie
skontrastowanych zdjęć. Jednak tuż po zapadnięciu zmroku to, co tak zachwycało
za dnia zaczęło sprawiać iście złowieszcze wrażenie. Niepokojące odgłosy, gęsta
ciemność rozpraszana nikłym światłem z latarek i przytłaczająca alienacja
mieszczuchów, którzy zapragnęli zakosztować wiejskiego życia. Przed wyjawieniem
prawdziwej natury zagrożenia Halligan uczynił absolutnie wszystko, aby wygenerować
pełen podskórnej grozy i emocjonalnego napięcia klimat zaszczucia. Podczas
wędrówek Sary i Eda po ciemnym domostwie z prawdziwą zręcznością zrównoważył
środki ciężkości, potęgując i rozładowując atmosferę w najwłaściwszych
momentach. Gdyby dalsze partie scenariusza utrzymać w takim duchu, przeciągać w
czasie obnażenie zagrożenia czyhającego na Anglików i zbudować akcję na
sygnalizowaniu obecności nieproszonych gości „The Blood Lands” wypadłby o wiele
lepiej. Niestety, chwila w której pojawiają się zamaskowani mężczyźni jest
równocześnie momentem, w którym cała wypracowana wcześniej aura niezdefiniowanego
zagrożenia dosłownie wyparowuje. Z klasycznego home invasion film Halligana przekształca się w schematyczny survival. Chaotyczna, pozbawiona
napięcia bieganina po okolicznym lasku, sporadycznie przerywana umiarkowanie
krwawymi ujęciami, z których można wyróżnić rozbijanie głowy i przecięcie
ścięgna Achillesa. Właściwie do tego sprowadza się cała akcja filmu. Halligan
zauważalnie próbował poruszyć tutaj problem imigrantów, brak akceptacji ze
strony rodowitych mieszkańców Szkocji względem przyjezdnych, ale nawet to jakże
aktualne przesłanie nie uratowało w moich oczach miałkiej fabuły. Nie mogłam
oprzeć się wrażeniu, że Halligan nie tylko nie miał własnego pomysłu na
rozwinięcie tej historii (nawet nie starał się urozmaicić czymś zaskakującym
liniowej akcji), ale zabrakło mu inwencji również w kreowaniu postaci napastników
(których personalia łatwo rozszyfrować już na początku). Maski wyobrażające
głowy świń? Ktoś tu chyba przedawkował „Piłę”… Cóż, o wiele bardziej podobają
mi się filmy z czasów, w których filmowcy starali się przerazić widzów
pomysłowymi maskami. Slashery z lat
70-tych i 80-tych pod tym kątem wypadają nieporównanie lepiej, niż te
współczesne rąbanki, w których maski oprawców zamiast niepokoić zwyczajnie
śmieszą.
Główne role przypadły w udziale Pollyannie McIntosh i Lee Williamsowi, ale
ich warsztat okazał się niestety tak samo pozbawiony wyraźniejszych emocji, jak
i cała druga partia filmu. McIntosh zdecydowanie lepiej sprawdza się w roli
kanibala w adaptacjach prozy Jacka Ketchuma – nie dla niej kreacje grzecznych
dziewczynek ściganych przez zwyrodnialców. Nawet rozumiem niemożność wczucia
się aktorów w postacie, które przyszło im kreować. Może oni również zauważyli
brak większej inwencji twórców, swego rodzaju pójście na łatwiznę w warstwie
fabularnej i zbyt małą dbałość o napięcie i atmosferę zdefiniowanego zagrożenia
w drugiej części seansu. Mógł z tego wyjść naprawdę solidny dreszczowiec, gdyby
tylko cały pomysł na scenariusz nie zasadzał się na koncepcji „oni ich gonią,
oni uciekają”, bo podejrzewam, że taki zamysł znuży nawet najbardziej
zdeterminowanych fanów home invasion
i survivali. Pewnie nie wszystkich -
jak zawsze znajdą się wielbiciele tej produkcji, ale nie spodziewam się, żeby „The
Blood Lands” zaskarbił sobie ogromną rzeszę oddanych sympatyków.
Kolejny przykład thrillera pokazującego, jak łatwo zaprzepaścić wszystko,
co sobie wypracowano w początkowej partii filmu. Złowieszczy, pełen napięcia
klimat twórcy z pełną determinacją niszczą wyjawieniem natury zagrożenia
czyhającego na protagonistów, co jeszcze dałoby się naprawić, gdyby nie ich
śmieszne maski i chaotyczny sposób działania. Oprawcy zamiast wzbudzać we mnie
niepokój wywoływali zażenowanie, a cała akcja (sfinalizowana w najgorszy
możliwy sposób) zamiast elektryzować zwyczajnie mnie usypiała. Naprawdę szkoda,
bo początkowe sceny filmu zapowiadały naprawdę godną uwagi produkcję. Profesjonalna
praca operatorów w moim mniemaniu została zmarnowana przez miałki scenariusz,
ale jak już wspomniałam nie wykluczam, że taka koncepcja znajdzie swoich
sympatyków.
,,Oni ich gonią, oni uciekają'' - tak pasjonujące, że materiału starcza na kwadrans :)
OdpowiedzUsuńCzytając początek Twojego wpisu, fabuła wydaje się być bardzo konwencjonalna... Dobrze, że wytrwałem i przeczytałem całą treść:) Kolejny dreszczowiec do sprawdzenia!
OdpowiedzUsuń