Laura spodziewa się pierwszego dziecka. Jej mąż, Steven, skłania ją, żeby
przeprowadzili się za miasto, gdzie są lepsze warunki do wychowywania dziecka.
Młode małżeństwo kupuje okazały dom z dala od wielkomiejskiego zgiełku i zaczyna
przygotowywać się do przyjęcia nowego członka rodziny. Kiedy wreszcie nadchodzi
długo wyczekiwana chwila dochodzi do lekkich komplikacji, które jednak nie zagrażają
życiu matki i dziecka. Po krótkim pobycie w szpitalu Laura wraca z dziewczynką
do domu, a Steven poświęca się karierze. Przytłoczona wielką odpowiedzialnością
i ogromem obowiązków kobieta zaczyna niepokojąco się zachowywać, co zmusza jej
męża do zatrudnienia pomocy do dziecka w postaci starszej, szanowanej w okolicy
pani Kasperian. Jej obecność jednak nie uspokaja Laury – wręcz przeciwnie
kobieta ma powody przypuszczać, że opiekunka chce skrzywdzić jej dziecko.
Jak dotychczas przygoda Isaaca Webba z pełnym metrażem ogranicza się jedynie
do thrillera psychologicznego, pt. „Narodziny obłędu”. Po tym debiucie
filmowiec zajął się produkowaniem shortów, tak jakby zniechęciły go
niepochlebne komentarze kierowane pod adresem „Narodzin obłędu”. Krytykę można
zrozumieć, wszak filmy inspirowane arcydziełami kina, a za takowy w wielu
kręgach uważa się niniejszy obraz oraz odżegnujące się od zapadających w pamięć
efektów nie mają większych szans sprostać preferencjom współczesnej szerokiej
opinii publicznej. Już raczej plasują się w niszy, wychodząc naprzeciw bardzo
wąskiej grupy odbiorców. Być może Webb liczył na większy sukces swojego filmu,
albo zwyczajnie odkrył, że reżyserowanie i pisanie scenariuszy nie daje mu
większej przyjemności. Abstrahując jednak od kariery twórcy „Narodzin obłędu” nie
jestem zaskoczona chłodnym przyjęciem tej pozycji przez krytyków i dużą część
zwykłych widzów, ale to wcale nie oznacza, że zamysł Isaaca Webba nie znalazł
aprobaty w moich oczach. Oficjalnie film sklasyfikowano, jako hybrydę horroru i
thrillera, ale w moim mniemaniu bardziej właściwe jest rozpatrywanie owej
produkcji jedynie przez pryzmat tego drugiego gatunku. Webb oczywiście
sporadycznie dotyka zarówno konwencji fabularnej, jak i narracji typowej dla
filmowego straszaka, ale nie czyni tego z zamiarem przerażenia, czy też
zniesmaczenia odbiorców. Już raczej wykorzystuje takie środki do podkreślenia psychicznego
rozbicia głównej bohaterki i spotęgowania napięcia.
Laurę, w którą znakomicie wcieliła się Elisabeth Shue, poznajemy jako
utalentowaną tancerkę, mieszkającą w dużym mieście wraz ze swoim wspinającym
się po szczeblach kariery mężem Stevenem (również bardzo dobrze wykreowanym
przez Stevena Mackintosha). Kiedy kobieta uświadamia sobie, że jest w ciąży
Webb wtłacza w scenariusz motyw szczególnie chętnie wykorzystywany przez
twórców ghost stories – przeprowadzkę
do nowego domu. Wybór pada na okazałe domostwo z basenem, usytuowane z dala od
wielkomiejskiego zgiełku. Przyjemny zakątek do wychowywania dziecka, z takiego
założenia początkowo wychodzi młode małżeństwo, ale jak można się tego
spodziewać owa idylla nie potrwa długo. Jeszcze przed porodem Laura wykazuje
pewną nerwowość, zaniepokojenie i zniechęcenie na myśl o odpowiedzialności,
która na niej ciąży. Jej stan pogarsza również porzucenie pracy, w której
rozwijała swoją pasję do tańca, ale dopiero po narodzinach córeczki jej
emocjonalne rozchwianie staje się dostrzegalne dla osób z jej otoczenia.
Depresja poporodowa, lub jak kto woli syndrom baby blues, rozwija się u Laury
nieśpiesznie. Webb nie próbuje stylizować swojego filmu na kino artystyczne,
ale ogromną wagę poświęca szczegółom, tylko miejscami dynamizując akcję. Taka
narracja może zniechęcić entuzjastów efekciarskiego kina, ale osoby, dla
których ważna jest prostota, kameralna forma przekazu nie powinny mieć
większych problemów w zaangażowaniu się w ową historię. Mało odkrywczą, bez wątpienia
po części inspirowaną „Dzieckiem Rosemary” (Laura nawet podobnie jak Rosemary
obcina włosy), ale to nie znaczy, że całkowicie pozbawioną niespodzianek. Kiedy
„na scenie” pojawia się pomoc do opieki nad dzieckiem, leciwa pani Kasperian, sprawiająca
wrażenie żywcem wyjętej z „Omena” scenariusz Webba odrobinę się komplikuje.
Nadal mamy do czynienia z zagubioną, znerwicowaną matką, która przejmuje się
każdym uchybieniem ze swojej strony względem dziecka, ale zainteresowania
staruszki magią odrobinę urozmaicają dotychczas liniową akcję. Laura zaczyna
podejrzewać, że pozornie współczująca, dobrotliwa Kasperian czyha na życie jej
dziecka. Paranoja kobiety wzrasta – zaczyna słyszeć nieistniejący płacz i
widywać rzeczy, które w jej mniemaniu są następstwem klątwy, jaką staruszka
rzuciła na jej osobę. Dosłownych wizualizacji postępującego szaleństwa kobiety
jest akurat, tyle ile być powinno – białe myszki atakujące niemowlę, czy
doskonale zrealizowany, mroczny sen, w którym wbija sobie nóż w brzuch. Twórcy
bardzo się pilnują, żeby takie ujęcia nie przyćmiły fabuły - nie przedobrzają,
tylko sporadycznie odchodzą od obranej minimalistycznej formy, nie po to, aby
popisać się zdolnościami ekspertów od efektów specjalnych tylko żeby ułatwić
widzom zgłębienie psychiki głównej bohaterki.
Jak już wspomniałam pomimo inspiracji „Dzieckiem Rosemary” i obrania dosyć
mocno wyeksploatowanego przez kino tematu w „Narodzinach obłędu” nie zabrakło
niespodzianek. Właściwie wszystkie oznaki choroby Laury oddano z pełnym
profesjonalizmem, wyczuciem suspensu i paranoicznego klimatu osamotnienia oraz
przytłoczenia osnutego melancholijną ścieżką dźwiękową, ale dwie sceny
zasługują na szczególne uznanie. Pierwsza bardzo pomysłowa koncentruje się na
rzekomym włamaniu do domu Laury i Stevena, kiedy to kobieta wpada w swego
rodzaju pętlę, która tak naprawdę tkwi jedynie w jej głowie. A druga to
oczywiście wychwalana przez większość widzów, nawet antyfanów „Narodzin obłędu”
końcowa sekwencja. Wstrząsająca końcówka, która wymagała od Webba wielkiej
odwagi. UWAGA SPOILER Ilekroć
przypominam sobie ujęcie, w którym Laura trzyma lalkę za szmacianą rękę,
miotając nią na wszystkie strony, po czym bezceremonialnie rzuca na ziemię
przechodzą mnie dreszcze… KONIEC
SPOILERA. Ale oprócz bez wątpienia szokującego wydźwięku finału na pochwałę
zasługuje również minimalistyczna realizacja – nienapastującą drastycznością,
rozbudzająca wyobraźnię i na długo wwiercająca się w pamięć. Zakończenie
oddziałuje na psychikę widza, najgorsze pozostawiając jego wyobraźni, przez co
nie tylko sama koncepcja mrozi krew w żyłach, ale również to, co w trakcie ostatniej
sceny filmu generuje jego pobudzona wyobraźnia.
Być może „Narodziny obłędu” żerują na „Dziecku Rosemary”, być może jak zarzuca mu to
wiele widzów, Isaac Webb nie miał pomysłu na scenariusz, a narracja, którą
obrał jest zbyt powolna, ale o ile dla większości widzów to największe
mankamenty owej produkcji, ja przyjęłam je z wielką radością. Lubię filmy,
które inspirują się „Dzieckiem Rosemary”, a za minimalistycznymi thrillerami
psychologicznymi wręcz przepadam. Dlatego też bez oporów polecam ten obraz
każdemu, kto podobnie zapatruje się na kino. Z równoczesną przestrogą
skierowaną do poszukiwaczy innowacyjnych produkcji, czy też sympatyków jump scenek i drogich efektów specjalnych
– ta grupa raczej nie da się przekonać koncepcji Webba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz