W mieście Fairview grasuje wilkołak, którego krwawe ataki na uczniów miejscowego
liceum wywołują niepokój w społeczeństwie. Coraz bardziej spanikowani
mieszkańcy miasteczka domagają się od policji błyskawicznego zażegnania
kryzysu. Oględziny rozszarpanych zwłok młodych ludzi każą śledczym podejrzewać,
że mają do czynienia z dzikimi psami. Aby uspokoić ludzi informują ich, że
zwierzęta zostały już schwytane. Miesiąc później dziewczyna jednego z
zamordowanych chłopców z pomocą jednego z najlepszych uczniów badają
okoliczności śmierci znajomych w przekonaniu, że sprawa nie jest tak prosta,
jak utrzymuje policja.
Dla mnie osobiście (choć każdy może się inaczej na to zapatrywać) lata
70-te i 80-te były takim okresem dla filmowego niskobudżetowego horroru, w
którym zwykły kicz oddziaływał na widzów z niespotykaną siłą, w którym to, co obiektywnie
rzecz biorąc powinno być odbierane w kategoriach tandety
zachwycało wielu odbiorców. Takie oddziaływanie kiczowatych horrorów klasy B
ugruntowała we mnie swoboda nieskrępowanych żadnymi górnolotnymi ambicjami
twórców, ich lekkie podejście do gatunku, które od odbiorców oczekuje jedynie
otwartości na prostotę. W takim duchu John Callas nakręcił swój film o
wilkołaku, co nie zaskarbiło mu wielu sympatyków wśród współczesnej opinii
publicznej. Scenariusz „Samotnego wilka” autorstwa Michaela Kruegera (zacne
nazwisko) nie wybiegał poza ramy konwencjonalnej, naiwnej młodzieżowej rąbanki,
a efekty specjalne ochoczo propagowały daleko idący kicz. Taka mieszanka nie
mogła zadowolić gustujących w wielowątkowych fabułach, czy drogich efektach
komputerowych odbiorców dzisiejszego kina. Ale te same powody, które
przyczyniły się do krytyki pod adresem „Samotnego wilka” w mniejszych kręgach,
fanów horrorów klasy B, były wypadkową do omawiania tej produkcji w samych
superlatywach. W moim odczuciu natomiast film Callasa nie zasłużył sobie, ani
na zjadliwą nagonkę, ani na „wynoszenia na sztandary”.
„Samotny wilk” nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym na tle horrorów klasy
B. Można nawet rzec, że jest aż do bólu konwencjonalny, ale paradoksalnie wydaje
mi się, że brak większych innowacji jest jego nadrzędną siłą. Jakże nośną w
kinie grozy scenerię małego miasteczka w porze zimowej twórcy wzbogacili
rockowym klimatem uosabianym przez zespół jednego z bohaterów, Eddiego, koncertujący
w lokalnym barze. Natapirowane włosy, wyraziste makijaże, fantazyjne stroje i oczywiście
ścieżka dźwiękowa wyraźnie akcentują, pewnie w nieco przesadzony sposób, realia
szalonych lat 80-tych. Akcja w największej mierze skupia się na młodych
ludziach, a więc naturalną koleją rzeczy scenarzysta trochę miejsca poświęca
ich sposobom na spędzanie wolnego czasu, miłosnym uniesieniom i niesnaskom,
pamiętając o zbaczaniu z aktualnych obyczajowych tematów w stronę tytułowego
antybohatera. Pierwsze ataki wilkołaka przedstawiono bardzo pobieżnie, bez poświęcania
należycie długiego czasu potęgowaniu atmosfery zagrożenia, bez epatowania nadmierną
drastycznością i jedynie w migawkach ukazując koszmarne oblicze napastnika.
Typowy zabieg w kinie grozy, bazujący na stopniowym odkrywaniu stricte
horrorowych elementów świata przedstawionego, w celu rozbudzenia w widzach
ciekawości. W końcu, gdyby pokazać wszystko na początku nic już nie trzymałoby
nas przed ekranem. A warto przeczekać delikatny przekaz we wstępie, bo z
biegiem trwania akcji eksperci od efektów specjalnych się rozkręcają. Naszym
oczom ukazują się śmiałe ujęcia rozszarpywania ofiar, wyrywania ich
ociekających posoką organów, a postać napastnika w kilku przebłyskach widoczna
jest w całej swojej okazałości. Sam kostium likantropa może pochwalić się
realizmem, w paru ujęciach jego rozwarta szeroko paszcza pełna ostrych zębów
zajmująca cały ekran ociera się o pewną upiorność, ale efekt nieco psuje jego
odzienie. Wilkołak w ubraniu jest doprawdy komiczny. Krwawe sekwencje
natomiast, jak już wspomniałam na początku prezentują się iście kiczowato (gumowe
rekwizyty, przejaskrawiona posoka), ale jako, że o wiele lepiej ogląda mi się
takie klasyczne podejście do makabry, aniżeli CGI, nie potrafiłam spojrzeć na
owe ujęcia krytycznym okiem. Efekty mają swój urok, siłę, której nie
odnajdziemy w wysokobudżetowych, przedobrzonych produkcjach i gdyby tylko
wtłoczyć w „Samotnego wilka” więcej makabrycznych sekwencji mógłby wyróżnić się
na tle innych horrorów klasy B. Z takim warsztatem ludzi od efektów specjalnych
można było nakręcić naprawdę groteskowe widowisko, i to w pozytywnym znaczeniu
tego określenia. Callas postawił jednak na umiar, powściągnął realizacyjne
szaleństwo, niczym nieskrępowaną zabawę rekwizytami, przez co dostosował się do
niezliczonej liczby niskobudżetowych średniawek, które powstały po to, aby
zapełnić widzom wolny czas, a nie jakoś szczególnie osiąść w ich pamięci.
Skoncentrowana na grupie młodych ludzi fabuła przez jakiś czas podsuwa
widzom podejrzaną, i to w dość nachalny sposób, co zapewne da wskazówkę
zaprawionym w tego rodzaju obrazach osobom UWAGA
SPOILER do poszukiwania innego podejrzanego, który notabene swoją
tożsamością w najmniejszym stopniu mnie nie zaskoczył KONIEC SPOILERA. Nasza rzekoma pani wilkołak zakochuje się w
wokaliście zespołu rockowego, Eddiem, po śmierci rodziców przebywającym pod
opieką wujostwa. Tymczasem dwoje ich znajomych na własną rękę poszukuje
wilkołaka, który dziesiątkuje tutejszą społeczność, co rozpoczyna znany w teen-horrorach motyw amerykańskich
nastolatków przybywających z odsieczą miastu i wyręczających w tym organy
ścigania. Gdyby nie gęsty, przybrudzony klimat grozy konsekwentnie budowany
przez cały seans i należycie sportretowani protagoniści (choć osobowościowo
schematyczni), których da się lubić, zapewne szybko znużyłaby mnie taka koncepcja
na główną oś fabularną. Ale dzięki tym prostym zabiegom z niejakim
zainteresowaniem śledziłam rozwój wypadków, co zaskoczyło nawet mnie, bo dosyć
szybko domyśliłam się, jak to wszystko się skończy. Smaczku fabule, oprócz wspomnianych
dwóch elementów dodaje intertekstualność. Jedna oczywista, kiedy to ktoś
wspomina Michaela J. Foxa, co jest bezpośrednim nawiązaniem do „Nastoletniego
wilkołaka”, a druga bardziej swobodna. Finalna rzeź na balu nasunęła mi
skojarzenia z „Carrie”, choć przyznaję, że to może być tylko moje indywidualne
odczucie, niemające nic wspólnego z zamysłem scenarzystów. Pomijając jednak
ewentualną inspirację „Carrie” lub jej brak należy wspomnieć o trzech
pojawiających się wówczas scenach mordów, rozpłataniu policzka, rozoraniu
twarzy pazurami i dekapitacji, które choć szybko następują po sobie widać
akurat tyle, żeby pochwalić twórców za odwagę w epatowaniu gore i w pierwszym przypadku pomysłowość.
Zagorzałych wielbicieli horrorów klasy B pewnie nie muszę zachęcać do
seansu „Samotnego wilka”, bo prawdopodobnie już ten film mają za sobą. Nie
wyróżnia się on niczym szczególnym na tle innych tworów z tej kategorii, ale
ogląda na tyle dobrze, żeby nie mieć poczucia straconego czasu. Przeciętniak,
ale akceptowalny, więc z braku innych, bardziej charakterystycznych pozycji
osoby odnajdujące się w stylistyce niskobudżetowego kina grozy mogą dać mu
szansę. Jeśli tylko będą wiedzieć, czego się spodziewać nie powinny wielce się
zawieść, a kto wie, może nawet zachwycą się prostotą i kiczowatością tego
obrazu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz