wtorek, 22 września 2015

„Samotny wilk” (1988)


W mieście Fairview grasuje wilkołak, którego krwawe ataki na uczniów miejscowego liceum wywołują niepokój w społeczeństwie. Coraz bardziej spanikowani mieszkańcy miasteczka domagają się od policji błyskawicznego zażegnania kryzysu. Oględziny rozszarpanych zwłok młodych ludzi każą śledczym podejrzewać, że mają do czynienia z dzikimi psami. Aby uspokoić ludzi informują ich, że zwierzęta zostały już schwytane. Miesiąc później dziewczyna jednego z zamordowanych chłopców z pomocą jednego z najlepszych uczniów badają okoliczności śmierci znajomych w przekonaniu, że sprawa nie jest tak prosta, jak utrzymuje policja.

Dla mnie osobiście (choć każdy może się inaczej na to zapatrywać) lata 70-te i 80-te były takim okresem dla filmowego niskobudżetowego horroru, w którym zwykły kicz oddziaływał na widzów z niespotykaną siłą, w którym to, co obiektywnie rzecz biorąc powinno być odbierane w kategoriach tandety zachwycało wielu odbiorców. Takie oddziaływanie kiczowatych horrorów klasy B ugruntowała we mnie swoboda nieskrępowanych żadnymi górnolotnymi ambicjami twórców, ich lekkie podejście do gatunku, które od odbiorców oczekuje jedynie otwartości na prostotę. W takim duchu John Callas nakręcił swój film o wilkołaku, co nie zaskarbiło mu wielu sympatyków wśród współczesnej opinii publicznej. Scenariusz „Samotnego wilka” autorstwa Michaela Kruegera (zacne nazwisko) nie wybiegał poza ramy konwencjonalnej, naiwnej młodzieżowej rąbanki, a efekty specjalne ochoczo propagowały daleko idący kicz. Taka mieszanka nie mogła zadowolić gustujących w wielowątkowych fabułach, czy drogich efektach komputerowych odbiorców dzisiejszego kina. Ale te same powody, które przyczyniły się do krytyki pod adresem „Samotnego wilka” w mniejszych kręgach, fanów horrorów klasy B, były wypadkową do omawiania tej produkcji w samych superlatywach. W moim odczuciu natomiast film Callasa nie zasłużył sobie, ani na zjadliwą nagonkę, ani na „wynoszenia na sztandary”.

„Samotny wilk” nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym na tle horrorów klasy B. Można nawet rzec, że jest aż do bólu konwencjonalny, ale paradoksalnie wydaje mi się, że brak większych innowacji jest jego nadrzędną siłą. Jakże nośną w kinie grozy scenerię małego miasteczka w porze zimowej twórcy wzbogacili rockowym klimatem uosabianym przez zespół jednego z bohaterów, Eddiego, koncertujący w lokalnym barze. Natapirowane włosy, wyraziste makijaże, fantazyjne stroje i oczywiście ścieżka dźwiękowa wyraźnie akcentują, pewnie w nieco przesadzony sposób, realia szalonych lat 80-tych. Akcja w największej mierze skupia się na młodych ludziach, a więc naturalną koleją rzeczy scenarzysta trochę miejsca poświęca ich sposobom na spędzanie wolnego czasu, miłosnym uniesieniom i niesnaskom, pamiętając o zbaczaniu z aktualnych obyczajowych tematów w stronę tytułowego antybohatera. Pierwsze ataki wilkołaka przedstawiono bardzo pobieżnie, bez poświęcania należycie długiego czasu potęgowaniu atmosfery zagrożenia, bez epatowania nadmierną drastycznością i jedynie w migawkach ukazując koszmarne oblicze napastnika. Typowy zabieg w kinie grozy, bazujący na stopniowym odkrywaniu stricte horrorowych elementów świata przedstawionego, w celu rozbudzenia w widzach ciekawości. W końcu, gdyby pokazać wszystko na początku nic już nie trzymałoby nas przed ekranem. A warto przeczekać delikatny przekaz we wstępie, bo z biegiem trwania akcji eksperci od efektów specjalnych się rozkręcają. Naszym oczom ukazują się śmiałe ujęcia rozszarpywania ofiar, wyrywania ich ociekających posoką organów, a postać napastnika w kilku przebłyskach widoczna jest w całej swojej okazałości. Sam kostium likantropa może pochwalić się realizmem, w paru ujęciach jego rozwarta szeroko paszcza pełna ostrych zębów zajmująca cały ekran ociera się o pewną upiorność, ale efekt nieco psuje jego odzienie. Wilkołak w ubraniu jest doprawdy komiczny. Krwawe sekwencje natomiast, jak już wspomniałam na początku prezentują się iście kiczowato (gumowe rekwizyty, przejaskrawiona posoka), ale jako, że o wiele lepiej ogląda mi się takie klasyczne podejście do makabry, aniżeli CGI, nie potrafiłam spojrzeć na owe ujęcia krytycznym okiem. Efekty mają swój urok, siłę, której nie odnajdziemy w wysokobudżetowych, przedobrzonych produkcjach i gdyby tylko wtłoczyć w „Samotnego wilka” więcej makabrycznych sekwencji mógłby wyróżnić się na tle innych horrorów klasy B. Z takim warsztatem ludzi od efektów specjalnych można było nakręcić naprawdę groteskowe widowisko, i to w pozytywnym znaczeniu tego określenia. Callas postawił jednak na umiar, powściągnął realizacyjne szaleństwo, niczym nieskrępowaną zabawę rekwizytami, przez co dostosował się do niezliczonej liczby niskobudżetowych średniawek, które powstały po to, aby zapełnić widzom wolny czas, a nie jakoś szczególnie osiąść w ich pamięci.

Skoncentrowana na grupie młodych ludzi fabuła przez jakiś czas podsuwa widzom podejrzaną, i to w dość nachalny sposób, co zapewne da wskazówkę zaprawionym w tego rodzaju obrazach osobom UWAGA SPOILER do poszukiwania innego podejrzanego, który notabene swoją tożsamością w najmniejszym stopniu mnie nie zaskoczył KONIEC SPOILERA. Nasza rzekoma pani wilkołak zakochuje się w wokaliście zespołu rockowego, Eddiem, po śmierci rodziców przebywającym pod opieką wujostwa. Tymczasem dwoje ich znajomych na własną rękę poszukuje wilkołaka, który dziesiątkuje tutejszą społeczność, co rozpoczyna znany w teen-horrorach motyw amerykańskich nastolatków przybywających z odsieczą miastu i wyręczających w tym organy ścigania. Gdyby nie gęsty, przybrudzony klimat grozy konsekwentnie budowany przez cały seans i należycie sportretowani protagoniści (choć osobowościowo schematyczni), których da się lubić, zapewne szybko znużyłaby mnie taka koncepcja na główną oś fabularną. Ale dzięki tym prostym zabiegom z niejakim zainteresowaniem śledziłam rozwój wypadków, co zaskoczyło nawet mnie, bo dosyć szybko domyśliłam się, jak to wszystko się skończy. Smaczku fabule, oprócz wspomnianych dwóch elementów dodaje intertekstualność. Jedna oczywista, kiedy to ktoś wspomina Michaela J. Foxa, co jest bezpośrednim nawiązaniem do „Nastoletniego wilkołaka”, a druga bardziej swobodna. Finalna rzeź na balu nasunęła mi skojarzenia z „Carrie”, choć przyznaję, że to może być tylko moje indywidualne odczucie, niemające nic wspólnego z zamysłem scenarzystów. Pomijając jednak ewentualną inspirację „Carrie” lub jej brak należy wspomnieć o trzech pojawiających się wówczas scenach mordów, rozpłataniu policzka, rozoraniu twarzy pazurami i dekapitacji, które choć szybko następują po sobie widać akurat tyle, żeby pochwalić twórców za odwagę w epatowaniu gore i w pierwszym przypadku pomysłowość.

Zagorzałych wielbicieli horrorów klasy B pewnie nie muszę zachęcać do seansu „Samotnego wilka”, bo prawdopodobnie już ten film mają za sobą. Nie wyróżnia się on niczym szczególnym na tle innych tworów z tej kategorii, ale ogląda na tyle dobrze, żeby nie mieć poczucia straconego czasu. Przeciętniak, ale akceptowalny, więc z braku innych, bardziej charakterystycznych pozycji osoby odnajdujące się w stylistyce niskobudżetowego kina grozy mogą dać mu szansę. Jeśli tylko będą wiedzieć, czego się spodziewać nie powinny wielce się zawieść, a kto wie, może nawet zachwycą się prostotą i kiczowatością tego obrazu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz