poniedziałek, 9 września 2019

„Killer Kate!” (2018)

Kate na prośbę ojca postanawia skorzystać z zaproszenia na ślub swojej młodszej siostry Angie, z którą od lat nie rozmawiała. Angie przyjeżdża po nią wraz ze swoimi przyjaciółkami, Sarą i Mel. Zanim udadzą się do Angie, kobiety mają spędzić halloweenową noc w wynajętym domu ulokowanym w górach, gdzie przewidują kameralny wieczór panieński. Kate nie czuje się dobrze w tym towarzystwie, głównie przez urazę, jaką żywi do siostry, którą z kolei bardzo ucieszyło, że odnowiły kontakt. Pobyt w wynajętym domu początkowo przebiega bez większych zakłóceń, sytuacja komplikuje się dopiero z chwilą odnalezienia przez Kate błotnistych śladów na werandzie. Chwilę potem z ukrycia wychodzą jacyś nieznani im ludzie i przystępują do ataku. Nie ulega wątpliwości, że nie odejdą, dopóki nie zabiją ich wszystkich.

Amerykański niskobudżetowy thriller komediowy „Killer Kate!” jest dziełem początkującego w pełnym metrażu w roli reżysera Elliota Felda. Scenariusz napisał wespół z Danielem Moyą. W skład ekipy weszli też niektórzy członkowie jego familii, można więc powiedzieć, że to projekt rodzinny. Elliot Feld określa „Killer Kate!” jako grindhouse horror i zarazem komedię, ale choć elementy horroru są tutaj obecne, to w moim odczuciu zdecydowanie bliżej mu do thrillera. Oczywiście zmiksowanego z komedią. Pierwszy pokaz pełnometrażowego debiutu Elliota Felda odbył się 7 października 2018 roku na Shriekfest Horror Film Festival i jeszcze w tym samym miesiącu trafił na amerykańskie platformy VOD.

W jednym z wywiadów Elliot Feld wyznał, że jest fanem między innymi takich filmów jak „Psychoza” Alfreda Hitchcocka i „Lśnienie” Stanleya Kubricka. Podoba mu się w nich przede wszystkim to, że rozwijają się powoli, pozwalając widzom dostosować się do otoczenia i wczuć w postacie. Coś podobnego chciał osiągnąć w swoim debiutanckim pełnometrażowym obrazie, thrillerze komediowym pt. „Killer Kate!”. Tyle że na wesoło? To zdecydowanie za duże słowo, bo choć wiele scen istotnie ma zabarwienie komediowe, to akurat wprowadzenie w tę historię uderza w dosyć poważny ton. Prolog, w którym to widzimy grupkę dorosłych ludzi opracowujących niecny plan, i w którym po raz pierwszy pojawia się kij baseballowy opleciony drutem kolczastym nazwany przez jego właściciela Kate, jest mocno doprawiony natarczywym czarnym humorem. Potem przechodzimy do kawałka rodem z taniej komedii romantycznej z udziałem innej Kate (kobiety, nie kija) i jej kolegi z pracy imieniem Trent. Sekwencja ta nie jest długa, ale lekki niesmak zdążyła we mnie wywołać i nie pomogła nawet świadomość, że twórcy naśmiewają się w ten sposób z komedii romantycznych. Rozwój pierwszej partii był już nieporównanie lepszy. I niepasujący do reszty. Bo o ile wstęp i ostatnie kilkadziesiąt minut filmu są zamierzenie przejaskrawione, groteskowe, to środek utrzymano w dosyć poważnym tonie. To preludium do, już na początku zapowiadanej, rzezi, kazało mi myśleć o nurcie slash. Mamy oto cztery młode kobiety – Kate, jej młodszą siostrę Angie i dwie przyjaciółki tej ostatniej, Sarę i Mel – które przyjeżdżają do przytulnego domu w górach. Planują spędzić w nim noc, a rano wyruszyć w dalszą drogę do Angie, a ściślej na jej ślub z niejakim Darrenem. W tym wąskim towarzystwie zdecydowaniem najważniejsza jest Kate. To ona zajmuje pierwszy plan, a zaraz za nią jest Angie. Główną rolę w „Killer Kate!” Elliot Feld powierzył swojej żonie, Alexandrze Feld, która na moje oko wywiązała się z tego zadania tylko trochę lepiej od Danielle Burgess wcielającej się w postać Angie. Jest tylko troszkę mniej „drewniana”. Zdecydowanie bardziej przekonały mnie Amaris Davidson w roli Sary i przede wszystkim Abby Eiland jako wredna Mel. Miłośnicy horrorowych rąbanek nie powinni mieć żadnych wątpliwości, że pretendentką do „tronu” w omawianej produkcji jest potencjalna tytułowa bohaterka (bo trzeba pamiętać o podrasowanym kiju baseballowym). Tym tronem jest przetrwanie nocy w górskim domu do wynajęcia. A Kate bezsprzecznie posiada cechy klasycznej final girl. Unika alkoholu (innych używek zresztą też), stara się nie odpowiadać na zaczepki Mel i jest czymś w rodzaju głosu rozsądku w tym gronie. Co szczerze powiedziawszy trochę mnie zdumiało, bo jako jedyna w tym towarzystwie nie jest nauczycielką. To może i stereotypowe myślenie, ale faktem jest, że po nauczycielkach spodziewałabym się raczej takiej postawy, jaką reprezentuje Kate. A już zwłaszcza po Sarze, nauczycielce matematyki, która jakoś nie wyróżnia się logicznym myśleniem. To prędzej taka wesoła dusza – optymistycznie patrząca na świat, nieskora do kłótni, już prędzej rozluźniająca atmosferę kobieta, która niedawno wyszła za mąż. Jej przyjaciółka Angie niedługo ma pójść w jej ślady, wcześniej jednak ma okazję naprawić stosunki ze swoją starszą siostrą. Kate i Angie od lat się ze sobą nie kontaktowały, ku wielkiemu ubolewaniu ich ojca. Obie pragną zakopać topór wojenny, ale to nie takie proste. Nie dla Kate. Ona nie potrafi ot tak pogrzebać urazy, jaką ma do młodszej siostry. Podejść do tego spotkania po latach tak jak Angie: zamiast myśleć o tym, co było, cieszyć się, że znowu są razem. Elliotowi Feldowi bardzo zależało na tym, by widz mógł dobrze poznać protagonistki, by miał szansę mocno się do nich zbliżyć, zrozumieć je, polubić, a w najlepszym przypadku utożsamić się przynajmniej z jedną z nich. I w mojej ocenie w pewnym stopniu mu się to udało. Ogromu informacji na temat tych czterech kobiet wprawdzie nie dostajemy, ale z tych które wypływają kształtują się całkiem zajmujące osobowości. Oparte na znanych miłośnikom kina (z naciskiem na slashery) modelach pozytywnych postaci, ale przedstawione na tyle starannie, wyczerpująco, że nie miałam poczucia obcowania z mechanicznymi sylwetkami wprawianymi w ruch wyłącznie poprzez pociąganie za sznurki do szczętu przetarte przez innych twórców. Z beznamiętnie poprowadzonymi, papierowymi postaciami, typami rodem z najbanalniejszych rąbanek.

„Killer Kate!” to z całą pewnością obraz celujący w grindhouse'ową poetykę, o czym zresztą mówi sam jego reżyser i współscenarzysta, Elliot Feld. Ale moim zdaniem to też pastisz home invasion, thrillerów (rzadziej horrorów), jak sama nazwa wskazuje opartych na motywie najścia na dom. W tym przypadku jest to górska nieruchomość do wynajęcia. Położony w ekstremalnie zacisznej i malowniczej okolicy niewielki dom, do którego nasze bohaterki docierają późnym popołudniem i już następnego poranka planują wyruszyć w dalszą drogę. To, że ów dom szybko stanie się dla nich śmiertelnie niebezpieczną pułapką nie ulega wątpliwości. Nie tylko to podejrzewamy w oparciu o znajomość reguł jakimi rządzą się horrory i thrillery spod znaku „grupa przyjaciół wyjeżdża”, bo już wcześniej pokazano nam, nazwijmy to, przygotowania do przyjęcia gości. Czyli ujawniono, że grupka dorosłych ludzi planuje urządzić tu rzeź. Co nimi kieruje? Jeszcze wtedy nie wiadomo. To znaczy wiemy, że co najmniej jedna z tych osób po prostu chciałaby zobaczyć umierającego człowieka, ale wierzcie mi główny motyw jest inny. Cudaczny, co zresztą idealnie wpasowuje się w gwałtowne wydarzenia, które rozegrają się wcześniej - przed postawieniem odpowiedzi na pytanie: dlaczego ci ludzie postanowili zostać mordercami? I morderczynią, bo w skład tego „szacownego” grona wchodzi też jedna kobieta. Wesołej, głupkowatej gromadki, która atak przypuszcza (jakżeby inaczej) nocą, na... niczego niespodziewające się kobiety? Nie do końca, bo jeden z napastników niechcący wszczął alarm, co w gruncie rzeczy trochę pokrzyżowało im szyki. Nasi „łebscy” antagoniści musieli sprawę przyśpieszyć, a jak się człowiek śpieszy, to... wiadomo. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiego wejścia oprawców – przewidywałam trochę inną kolejność eliminacji kobiet goszczących w jakże sympatycznym (haha) górskim domku. Aż takiego przejaskrawienia starcia, z jednym wyjątkiem, niezamaskowanych napastników z tymczasowymi lokatorkami feralnej nieruchomości, też nie przewidywałam. Ze wszystkich zastosowanych w tym obrazie komediowych akcentów, tylko sytuacja z kominiarkami na mnie zadziałała. Rozbawiła mnie, chociaż obiektywnie patrząc to też humor niskich lotów. Nachalny, jak diabli. Ale nic nie poradzę na to, że akurat ta durnotka do mnie trafiła. Chodzi o objawianie, jakie w pewnym momencie ogarnia jednego z napastników. Pewna mądra głowa uświadamia go oto, że nie musi ukrywać twarzy, bo przecież plan zakłada pozbycie się wszystkim świadków. Jakie to inteligentne, prawda? No racja, ale dlaczego w takim razie inny członek tej przestępczej grupki paraduje w kominiarce? Czyżby, tak jak jego kolega, sam nie wpadł na to, że w tym przypadku skrywanie swojego oblicza jest zbędne? Nieee, on po prostu bardzo lubi tę kominiarkę... Projekt „Killer Kate!” nie miał dużego budżetu, co widać, ale niestety nie w klimacie. Tańsze filmy grozy dużo częściej obdarowują mnie mrocznych, a nawet przybrudzonym klimatem, od tych droższych i/lub szerzej reklamowanych oraz dystrybuowanych. Ale pełnometrażowy debiut Elliota Felda niestety zadowalającej oprawy wizualnej nie ma. Jeden z głównych motywów muzycznych (nie ten sielankowy, ten drugi) – za tę działkę odpowiadał John E. Hopkins – wpadł mi w ucho, ale zdjęcia Dauda Sani za tonacją wspomnianej kompozycji ewidentnie nie idą. Dużo jaskrawych kolorów, silne kontrasty, nienaturalne sceny niezbyt krwawych i niecechujących się kreatywnością, banalnych wręcz, mordów, co oczywiście było celowym zagraniem – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi okaleczenia i zabójstwa miały bardziej śmieszyć niźli szokować, budzić wstręt, niesmak etc. (czarny humor, tragikomedia) – inna sprawa, czy skutecznym. Bo jakoś nie było mi do śmiechu, gdy patrzyłam na tę ewidentnie przegiętą gehennę młodych kobiet, która... Poprzestańmy na tym, że tego, co działo się dalej od początku się spodziewałam, tyle że nie w aż tak groteskowym wydaniu. Liczyłam na trochę więcej powagi, na mniej cudowania. Więcej mroku, wolniejsze tempo obliczone na generowanie jakiegokolwiek, choćby tylko delikatnego, napięcia emocjonalnego i przede wszystkim nie tak nachalnego (a przy tym nieskutecznego) humoru. W najbardziej rażący sposób unaocznia się on w czarnych charakterach. Głupole jakich mało – heh w optymistycznym założeniu – trudno więc z niepokojem śledzić ich niecne działania wymierzone w nieznane im kobiety. Ich szaleńczą działalność w położonym na uboczu domku podczas pewnej halloweenowej nocy. To chyba bardziej o nich powinniśmy się obawiać – żeby się przypadkiem nawzajem nie pozabijali (żart).

O ile prawie cała pierwsza partia „Killer Kate!”, amerykańskiego thrillera komediowego (albo, jak kto to woli, horroru komediowego) będącego pełnometrażowym debiutem Elliota Felda, w mojej ocenie całkiem nieźle twórcom wyszła, o tyle ta druga część, uważam, poszła w złym kierunku. Dopóki „Killer Kate!” uderza w poważniejsze tony, najsilniej kojarząc się przy tym ze slasherem, dobrze się to przyswaja, ale potem... Potem twórcy bardziej zdecydowanie pchają to w kierunku grindhouse'a i w moim odczuciu pastiszu home invasion, co samo w sobie złe nie jest, ale dobrze byłoby wykazać się przy tym jakimkolwiek wyczuciem dramaturgii i klimatu. Bo choć film zrealizowano całkiem sprawnie (montaż, kadrowanie, praca kamer: nie trącą amatorką), to niestety ewidentnie przesadzono z akcentami komediowymi. Zrobiła się z tego taka infantylna, umiarkowanie (jeśli nie odrobinę) krwawa komedyjka, ciężkostrawna groteska. Absurdalna opowiastka o niezbyt lotnych, acz dających się lubić kobietach, które walczą z bandą kretynów (może poza kobietą) w urokliwym domku stojącym w malowniczej górskiej scenerii. Wielka szkoda, że aż tak to przerysowano. Szkoda dla mnie, ale nie dla fanów takich klimatów. Myślę, że miłośnicy thrillerów i horrorów komediowych powinni zaryzykować seans „Killer Kate!”, chociaż jestem przekonana, że część z nich mocno się zawiedzie. Ale na pewno nie wszyscy.

1 komentarz:

  1. Mi osobiście od dłuższego czasu brakuje dobrego horroru na ekranach kin i w grach. Wszystko jest robione na jedno kopyto :/

    OdpowiedzUsuń