Kate
na prośbę ojca postanawia skorzystać z zaproszenia na ślub swojej
młodszej siostry Angie, z którą od lat nie rozmawiała. Angie
przyjeżdża po nią wraz ze swoimi przyjaciółkami, Sarą i Mel.
Zanim udadzą się do Angie, kobiety mają spędzić halloweenową
noc w wynajętym domu ulokowanym w górach, gdzie przewidują
kameralny wieczór panieński. Kate nie czuje się dobrze w tym
towarzystwie, głównie przez urazę, jaką żywi do siostry, którą
z kolei bardzo ucieszyło, że odnowiły kontakt. Pobyt w wynajętym
domu początkowo przebiega bez większych zakłóceń, sytuacja
komplikuje się dopiero z chwilą odnalezienia przez Kate błotnistych
śladów na werandzie. Chwilę potem z ukrycia wychodzą jacyś
nieznani im ludzie i przystępują do ataku. Nie ulega wątpliwości,
że nie odejdą, dopóki nie zabiją ich wszystkich.
Amerykański
niskobudżetowy thriller komediowy „Killer Kate!” jest dziełem
początkującego w pełnym metrażu w roli reżysera Elliota Felda.
Scenariusz napisał wespół z Danielem Moyą. W skład ekipy weszli
też niektórzy członkowie jego familii, można więc powiedzieć,
że to projekt rodzinny. Elliot Feld określa „Killer Kate!” jako
grindhouse horror i zarazem komedię, ale choć elementy
horroru są tutaj obecne, to w moim odczuciu zdecydowanie bliżej mu
do thrillera. Oczywiście zmiksowanego z komedią. Pierwszy pokaz
pełnometrażowego debiutu Elliota Felda odbył się 7 października
2018 roku na Shriekfest Horror Film Festival i jeszcze w tym samym
miesiącu trafił na amerykańskie platformy VOD.
W
jednym z wywiadów Elliot Feld wyznał, że jest fanem między innymi
takich filmów jak „Psychoza” Alfreda Hitchcocka i „Lśnienie”
Stanleya Kubricka. Podoba mu się w nich przede wszystkim to, że
rozwijają się powoli, pozwalając widzom dostosować się do
otoczenia i wczuć w postacie. Coś podobnego chciał osiągnąć w
swoim debiutanckim pełnometrażowym obrazie, thrillerze komediowym
pt. „Killer Kate!”. Tyle że na wesoło? To zdecydowanie za duże
słowo, bo choć wiele scen istotnie ma zabarwienie komediowe, to
akurat wprowadzenie w tę historię uderza w dosyć poważny ton.
Prolog, w którym to widzimy grupkę dorosłych ludzi opracowujących
niecny plan, i w którym po raz pierwszy pojawia się kij baseballowy
opleciony drutem kolczastym nazwany przez jego właściciela Kate,
jest mocno doprawiony natarczywym czarnym humorem. Potem przechodzimy
do kawałka rodem z taniej komedii romantycznej z udziałem innej
Kate (kobiety, nie kija) i jej kolegi z pracy imieniem Trent.
Sekwencja ta nie jest długa, ale lekki niesmak zdążyła we mnie
wywołać i nie pomogła nawet świadomość, że twórcy naśmiewają
się w ten sposób z komedii romantycznych. Rozwój pierwszej partii
był już nieporównanie lepszy. I niepasujący do reszty. Bo o ile
wstęp i ostatnie kilkadziesiąt minut filmu są zamierzenie
przejaskrawione, groteskowe, to środek utrzymano w dosyć poważnym
tonie. To preludium do, już na początku zapowiadanej, rzezi, kazało
mi myśleć o nurcie slash. Mamy oto cztery młode kobiety –
Kate, jej młodszą siostrę Angie i dwie przyjaciółki tej
ostatniej, Sarę i Mel – które przyjeżdżają do przytulnego domu
w górach. Planują spędzić w nim noc, a rano wyruszyć w dalszą
drogę do Angie, a ściślej na jej ślub z niejakim Darrenem. W tym
wąskim towarzystwie zdecydowaniem najważniejsza jest Kate. To ona
zajmuje pierwszy plan, a zaraz za nią jest Angie. Główną rolę w
„Killer Kate!” Elliot Feld powierzył swojej żonie, Alexandrze
Feld, która na moje oko wywiązała się z tego zadania tylko trochę
lepiej od Danielle Burgess wcielającej się w postać Angie. Jest
tylko troszkę mniej „drewniana”. Zdecydowanie bardziej
przekonały mnie Amaris Davidson w roli Sary i przede wszystkim Abby
Eiland jako wredna Mel. Miłośnicy horrorowych rąbanek nie powinni
mieć żadnych wątpliwości, że pretendentką do „tronu” w
omawianej produkcji jest potencjalna tytułowa bohaterka (bo trzeba
pamiętać o podrasowanym kiju baseballowym). Tym tronem jest
przetrwanie nocy w górskim domu do wynajęcia. A Kate bezsprzecznie
posiada cechy klasycznej final girl. Unika alkoholu (innych
używek zresztą też), stara się nie odpowiadać na zaczepki Mel i
jest czymś w rodzaju głosu rozsądku w tym gronie. Co szczerze
powiedziawszy trochę mnie zdumiało, bo jako jedyna w tym
towarzystwie nie jest nauczycielką. To może i stereotypowe
myślenie, ale faktem jest, że po nauczycielkach spodziewałabym się
raczej takiej postawy, jaką reprezentuje Kate. A już zwłaszcza po
Sarze, nauczycielce matematyki, która jakoś nie wyróżnia się
logicznym myśleniem. To prędzej taka wesoła dusza –
optymistycznie patrząca na świat, nieskora do kłótni, już
prędzej rozluźniająca atmosferę kobieta, która niedawno wyszła
za mąż. Jej przyjaciółka Angie niedługo ma pójść w jej ślady,
wcześniej jednak ma okazję naprawić stosunki ze swoją starszą
siostrą. Kate i Angie od lat się ze sobą nie kontaktowały, ku
wielkiemu ubolewaniu ich ojca. Obie pragną zakopać topór wojenny,
ale to nie takie proste. Nie dla Kate. Ona nie potrafi ot tak
pogrzebać urazy, jaką ma do młodszej siostry. Podejść do tego
spotkania po latach tak jak Angie: zamiast myśleć o tym, co było,
cieszyć się, że znowu są razem. Elliotowi Feldowi bardzo zależało
na tym, by widz mógł dobrze poznać protagonistki, by miał szansę
mocno się do nich zbliżyć, zrozumieć je, polubić, a w najlepszym
przypadku utożsamić się przynajmniej z jedną z nich. I w mojej
ocenie w pewnym stopniu mu się to udało. Ogromu informacji na temat
tych czterech kobiet wprawdzie nie dostajemy, ale z tych które
wypływają kształtują się całkiem zajmujące osobowości. Oparte
na znanych miłośnikom kina (z naciskiem na slashery)
modelach pozytywnych postaci, ale przedstawione na tyle starannie,
wyczerpująco, że nie miałam poczucia obcowania z mechanicznymi
sylwetkami wprawianymi w ruch wyłącznie poprzez pociąganie za
sznurki do szczętu przetarte przez innych twórców. Z beznamiętnie
poprowadzonymi, papierowymi postaciami, typami rodem z
najbanalniejszych rąbanek.
„Killer
Kate!” to z całą pewnością obraz celujący w grindhouse'ową
poetykę, o czym zresztą mówi sam jego reżyser i współscenarzysta,
Elliot Feld. Ale moim zdaniem to też pastisz home invasion,
thrillerów (rzadziej horrorów), jak sama nazwa wskazuje opartych na
motywie najścia na dom. W tym przypadku jest to górska nieruchomość
do wynajęcia. Położony w ekstremalnie zacisznej i malowniczej
okolicy niewielki dom, do którego nasze bohaterki docierają późnym
popołudniem i już następnego poranka planują wyruszyć w dalszą
drogę. To, że ów dom szybko stanie się dla nich śmiertelnie
niebezpieczną pułapką nie ulega wątpliwości. Nie tylko to
podejrzewamy w oparciu o znajomość reguł jakimi rządzą się
horrory i thrillery spod znaku „grupa przyjaciół wyjeżdża”,
bo już wcześniej pokazano nam, nazwijmy to, przygotowania do
przyjęcia gości. Czyli ujawniono, że grupka dorosłych ludzi
planuje urządzić tu rzeź. Co nimi kieruje? Jeszcze wtedy nie
wiadomo. To znaczy wiemy, że co najmniej jedna z tych osób po
prostu chciałaby zobaczyć umierającego człowieka, ale wierzcie mi
główny motyw jest inny. Cudaczny, co zresztą idealnie wpasowuje
się w gwałtowne wydarzenia, które rozegrają się wcześniej -
przed postawieniem odpowiedzi na pytanie: dlaczego ci ludzie
postanowili zostać mordercami? I morderczynią, bo w skład tego
„szacownego” grona wchodzi też jedna kobieta. Wesołej,
głupkowatej gromadki, która atak przypuszcza (jakżeby inaczej)
nocą, na... niczego niespodziewające się kobiety? Nie do końca,
bo jeden z napastników niechcący wszczął alarm, co w gruncie
rzeczy trochę pokrzyżowało im szyki. Nasi „łebscy”
antagoniści musieli sprawę przyśpieszyć, a jak się człowiek
śpieszy, to... wiadomo. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się
takiego wejścia oprawców – przewidywałam trochę inną kolejność
eliminacji kobiet goszczących w jakże sympatycznym (haha) górskim
domku. Aż takiego przejaskrawienia starcia, z jednym wyjątkiem,
niezamaskowanych napastników z tymczasowymi lokatorkami feralnej
nieruchomości, też nie przewidywałam. Ze wszystkich zastosowanych
w tym obrazie komediowych akcentów, tylko sytuacja z kominiarkami na
mnie zadziałała. Rozbawiła mnie, chociaż obiektywnie patrząc to
też humor niskich lotów. Nachalny, jak diabli. Ale nic nie poradzę
na to, że akurat ta durnotka do mnie trafiła. Chodzi o objawianie,
jakie w pewnym momencie ogarnia jednego z napastników. Pewna mądra
głowa uświadamia go oto, że nie musi ukrywać twarzy, bo przecież
plan zakłada pozbycie się wszystkim świadków. Jakie to
inteligentne, prawda? No racja, ale dlaczego w takim razie inny
członek tej przestępczej grupki paraduje w kominiarce? Czyżby, tak
jak jego kolega, sam nie wpadł na to, że w tym przypadku skrywanie
swojego oblicza jest zbędne? Nieee, on po prostu bardzo lubi tę
kominiarkę... Projekt „Killer Kate!” nie miał dużego budżetu,
co widać, ale niestety nie w klimacie. Tańsze filmy grozy dużo
częściej obdarowują mnie mrocznych, a nawet przybrudzonym
klimatem, od tych droższych i/lub szerzej reklamowanych oraz
dystrybuowanych. Ale pełnometrażowy debiut Elliota Felda niestety
zadowalającej oprawy wizualnej nie ma. Jeden z głównych motywów
muzycznych (nie ten sielankowy, ten drugi) – za tę działkę
odpowiadał John E. Hopkins – wpadł mi w ucho, ale zdjęcia Dauda
Sani za tonacją wspomnianej kompozycji ewidentnie nie idą. Dużo
jaskrawych kolorów, silne kontrasty, nienaturalne sceny niezbyt
krwawych i niecechujących się kreatywnością, banalnych wręcz,
mordów, co oczywiście było celowym zagraniem – jakkolwiek
dziwnie to zabrzmi okaleczenia i zabójstwa miały bardziej śmieszyć
niźli szokować, budzić wstręt, niesmak etc. (czarny humor,
tragikomedia) – inna sprawa, czy skutecznym. Bo jakoś nie było mi
do śmiechu, gdy patrzyłam na tę ewidentnie przegiętą gehennę
młodych kobiet, która... Poprzestańmy na tym, że tego, co działo
się dalej od początku się spodziewałam, tyle że nie w aż tak
groteskowym wydaniu. Liczyłam na trochę więcej powagi, na mniej
cudowania. Więcej mroku, wolniejsze tempo obliczone na generowanie
jakiegokolwiek, choćby tylko delikatnego, napięcia emocjonalnego i
przede wszystkim nie tak nachalnego (a przy tym nieskutecznego)
humoru. W najbardziej rażący sposób unaocznia się on w czarnych
charakterach. Głupole jakich mało – heh w optymistycznym
założeniu – trudno więc z niepokojem śledzić ich niecne
działania wymierzone w nieznane im kobiety. Ich szaleńczą
działalność w położonym na uboczu domku podczas pewnej
halloweenowej nocy. To chyba bardziej o nich powinniśmy się obawiać
– żeby się przypadkiem nawzajem nie pozabijali (żart).
O
ile prawie cała pierwsza partia „Killer Kate!”, amerykańskiego
thrillera komediowego (albo, jak kto to woli, horroru komediowego)
będącego pełnometrażowym debiutem Elliota Felda, w mojej ocenie
całkiem nieźle twórcom wyszła, o tyle ta druga część, uważam,
poszła w złym kierunku. Dopóki „Killer Kate!” uderza w
poważniejsze tony, najsilniej kojarząc się przy tym ze slasherem,
dobrze się to przyswaja, ale potem... Potem twórcy bardziej
zdecydowanie pchają to w kierunku grindhouse'a i w moim odczuciu
pastiszu home invasion, co samo w sobie złe nie jest, ale
dobrze byłoby wykazać się przy tym jakimkolwiek wyczuciem
dramaturgii i klimatu. Bo choć film zrealizowano całkiem sprawnie
(montaż, kadrowanie, praca kamer: nie trącą amatorką), to
niestety ewidentnie przesadzono z akcentami komediowymi. Zrobiła się
z tego taka infantylna, umiarkowanie (jeśli nie odrobinę) krwawa
komedyjka, ciężkostrawna groteska. Absurdalna opowiastka o niezbyt
lotnych, acz dających się lubić kobietach, które walczą z bandą
kretynów (może poza kobietą) w urokliwym domku stojącym w
malowniczej górskiej scenerii. Wielka szkoda, że aż tak to
przerysowano. Szkoda dla mnie, ale nie dla fanów takich klimatów.
Myślę, że miłośnicy thrillerów i horrorów komediowych powinni
zaryzykować seans „Killer Kate!”, chociaż jestem przekonana, że
część z nich mocno się zawiedzie. Ale na pewno nie wszyscy.
Mi osobiście od dłuższego czasu brakuje dobrego horroru na ekranach kin i w grach. Wszystko jest robione na jedno kopyto :/
OdpowiedzUsuń