Jennifer Conrad odchodzi od swojego agresywnego męża, policjanta imieniem Boyd, i wynajmuje mieszkanie w budynku należącym do niejakiej Claudette. Szybko zaprzyjaźnia się z innym najemcą, Terrym, który pracuje dla właścicielki posesji. Noce w nowym lokum okazują się dla Jennifer najcięższe, ponieważ dociera do niej lament kobiety mieszkającej obok niej. W końcu Jennifer postanawia porozmawiać ze swoją cierpiącą sąsiadką, dla której ma dużo współczucia. Ale jest już za późno. Kobieta popełnia samobójstwo niejako na oczach nowej lokatorki. Jennifer zatrzymuje sobie po niej jedną pamiątkę: starą szkatułkę na biżuterię. Niedługo potem na jej ciele zaczynają pojawiać się swędzące czerwone plamy. Każdego ranka jest ich więcej. Jennifer czuje się coraz gorzej. Być może nawet powoli traci zmysły...
Hiszpańsko-amerykański horror Haylara Garcii, twórcy „Polowania na Johnny'ego Deppa” (2007) i „An American Terror” (2014), „Lokal numer 212” (bardziej znany pod tytułami „Gnaw” i „Apartment 212”), powstał w oparciu o scenariusz Jima Brennana, Kathryn Gould i właśnie Haylara Garcii. Brennan był producentem wykonawczym „An American Terror”, a Gould wzięła też na siebie jedną z mniejszych ról w „Lokalu numer 212”. Gwiazdą tego ostatniego jest natomiast Penelope Mitchell, kojarzona głównie z serialem „Pamiętniki wampirów”, ale fani kina grozy mogą znać ją z „Curve” Iaina Softleya i „Oblicza mroku” Assafa Bernsteina. W 2017 roku omawiany obraz był pokazywany wyłącznie na festiwalach filmowych – do szerszego obiegu wszedł dopiero w roku 2018, ale nie należy przez to rozumieć, że dystrybucja była/jest zadowalająca.
Tytułowy lokal pod numerem 212 na początku filmu Haylara Garcii zajmuje Jennifer Conrad, młoda kobieta z małego miasteczka, która właśnie uciekła do wielkiego miasta. Uciekła od swojego brutalnego męża Boyda, który (oczywiście) jest policjantem i który bynajmniej nie zamierza zostawić jej w spokoju. Tę bardzo wiarygodnie wykreowaną przez Penelope Mitchell bohaterkę poznajemy, jako osobę zdecydowaną wyrwać się spod jarzma męża. Kobietę, która łatwo się nie poddaje, która jest gotowa stawić czoła wszelkim przeciwnościom losu, aczkolwiek ciągle boi się męża. I trudno jej się dziwić. Zwłaszcza, że jej prześladowca jest policjantem... „Lokal numer 212” jest skonstruowany w taki sposób, że pewnie nie wszyscy uznają go za horror. Oczywiście, warstwa dramatyczna/obyczajowa nielicho się rozrosła. Może nawet trochę za bardzo. Ale z drugiej strony to właśnie jej zawdzięczam „przyjaźń” z pierwszoplanową bohaterką horroru Haylara Garcii. Horroru zmiksowanego z dramatem. Fabuła wyszukana nie jest. To w gruncie rzeczy bardzo znajomo brzmiąca i nieskomplikowana opowieść. Jest prosta chociaż dramat protagonistki nie ma jednego oblicza. Boyd to tylko jeden z problemów Jennifer. I to nawet nie największy. Główna bohaterka „Lokalu numer 212” to jedna z tych, moim zdaniem, heroicznych kobiet, które decydują się zacząć wszystko od nowa. Porzucić swoje dawne, niezwykle ciężkie życie i zacząć nowy rozdział, w którym piętrzą się inne kłopoty. Nie tak poważne, jak te wcześniejsze, ale taki krok, jaki robi Jennifer, paradoksalnie też wymaga odwagi. Wspaniale, że się na niego decyduje, ale przed nią nowe wyzwania i tylko niektóre z nich Jennifer przewiduje. Brak pracy i większych szans na znalezienie dobrze płatnej posady. Najścia męża, przed którymi system raczej jej nie uchroni, bo człowiek ten nosi policyjny mundur. A w każdym razie Jennifer zdaje się być o tym przekonana, bo nie szuka pomocy w żadnych państwowych organach i... ja tam ją rozumiem. Kobieta nie jest jednak zdana wyłącznie na siebie, bo po przeprowadzce do wynajętego mieszkania zaprzyjaźnia się z nowym sąsiadem, robiącym sympatyczne wrażenie (łatwo założyć, że jest ono fałszywe, że to tylko fasada, za którą kryje się z inne, mroczne oblicze), Terrym, w którego w bardzo dobrym stylu wcielił się Kyle Gass. Dzięki niemu Jennifer zyskuje też przyjaciółkę, której widok mocno mnie zasmucił. Z tego prostego powodu, że nie lubię bać się o tego rodzaju postacie. A w horrorach groźba zawsze nad nimi wisi. Bezpieczeństwo Jennifer też jest zagrożone i to nie tylko ze strony mężczyzny, od którego rozpaczliwie stara się uwolnić. A nawet nie przede wszystkim, bo każdy fan horrorów wie, że wszelkiej maści tajemniczych przedmiotów w tym gatunku trzeba bardziej się wystrzegać. Twórcy „Lokalu numer 212” już w prologu zdradzają, że z kunsztownie wykonaną szkatułką na biżuterię, którą potem (a jakże!) przygarnie czołowa bohaterka filmu, jest coś mocno nie tak. Wyraźnie dają do zrozumienia, że to śmiercionośny przedmiot, ale jeszcze przez długi czas nie konkretyzują jego właściwości. Myślę, że długoletni miłośnicy horrorów i bez tego prologu od początku (od momentu jej wprowadzenia) byliby przekonani, że Jennifer popełnia kardynalny błąd zatrzymując sobie ową szkatułkę po śmierci jej ostatniej właścicielki. Kleptomanki, która przynajmniej w ostatnich dniach swojego życia wyglądała tak, jak zapewne jeszcze niedawno Jennifer. Jak kobieta maltretowana przez swojego partnera. Jennifer wyraźnie skłaniała się ku temu, że jej sąsiadka przeszła przez to samo, co jeszcze niedawno i ona przeżywała. A potem... Potem Jennifer zatrzymuje sobie pamiątkę po niej i tylko my wiemy, że to fatalne posunięcie. Twórcy wprawdzie dopiero pod koniec filmu ujawnią niezwykłe właściwości szkatułki, ale podejrzewam, że niejeden widz bez trudu sam to rozpracuje. Możliwe, że już pierwszy rzut oka na ów przedmiot przyniesie mu rozwiązanie tej zagadki.
Nie sposób nie zauważyć, że twórcy „Lokalu numer 212” zahaczają o body horror. Albo inaczej: delikatnie się o niego ocierają. Według mnie zbyt delikatnie – myślę, że bardziej zdecydowane podejście do tego nurtu wyszłoby tej produkcji na dobre. Niemniej trzeba przyznać, że z chwilą wejścia w wątek osobliwej przypadłości dotykającej Jennifer, akcja nabiera rozpędu. Nie mogę powiedzieć, że wcześniej się nudziłam - naszpikowana bardziej przyziemnymi trudnościami codzienność Jennifer nawet mnie wciągnęła. Codzienność, w której horroru było tyle, co kot napłakał – solidnie zmontowana seria klimatycznych zdjęć przewijająca się przez jej umysł podczas snu i przy dużej dozie dobrej woli ujęcie roztrzaskanej głowy jej sąsiadki – ale mniejsza z tym, skoro z taką łatwością się w to zaangażowałam. Problemy zdrowotne Jennifer zaczynają się dosyć późno, ale trwają na tyle długo, żeby zasiać w widzach podejrzenie, że twórcy prędzej czy później zatracą się w body horrorze. Że zamiast jedynie się o niego ocierać, jak teraz, zagłębią się w ten nurt kina grozy. Całkowity rozpad ciała? No niestety nie. Czerwone plamy w szaleńczym tempie wykwitające na skórze głównej bohaterki i ekstremalne zmęczenie odbijające się na jej twarzy (mocno podkrążone oczy, rozbiegany wzrok), w czym znacznie pomaga znikomy makijaż na twarzy Penelope Mitchell wcielającej się w tę jakże sympatyczną postać, której naprawdę trudno nie współczuć. Ale i nie podziwiać jej wewnętrznej siły. Życie na każdym kroku wymierza jej bolesne kopniaki, ale ona nie ma zamiaru się poddać. Nie da się złamać, chyba że... Na te bardziej przyziemne problemy jest jako tako przygotowana. Wie, jak z nimi walczyć, choć nie przychodzi jej to łatwo, ale gdy z jej ciałem zaczyna dziać się coś niewytłumaczalnego, wydaje się, że to za dużo nawet dla tak dzielnej kobiety, jak Jennifer Conrad. Wygląda na to, że powoli, acz nieuchronnie osuwa się ona w otchłań szaleństwa (to mogłoby tłumaczyć, dlaczego, u licha, na spotkanie w sprawie pracy poszła w tak kusym stroju). W mojej ocenie dobrze się stało, że scenarzyści nie ukrywali źródła tych niezwykłych problemów głównej bohaterki filmu. To znaczy tego, że za to wszystko przynajmniej w pewnym sensie odpowiada stara szkatułka wykradziona z antykwariatu przez nieżyjącą już sąsiadkę Jennifer. Całej reszty sama się domyśliłam. Ale wracając do meritum: otóż, dzięki temu, że cały czas wiedziałam, jak łatwo Jennifer może pozbyć się swojego największego problemu, bardziej bolałam nad jej tragedią. I darłam się jak głupia, żeby wyrzuciła tę przeklętą szkatułkę. Jakby mogła mnie usłyszeć... Do charakteryzacji borykającej się z nietypową przypadłością Jennifer mam ambiwalentny stosunek. Z jednej strony minimalistyczne podejście twórców i oczywiście staranne wykonanie, gwarantowało realizm, ale z drugiej „Lokal numer 212” aż prosił się o trochę większą śmiałość. Bo to nawet nienawykłych do kina gore odbiorców odrazą natchnąć nie powinno. A od takiego motywu ma się wszelkie prawo oczekiwać większej makabry, prawda? Klimat też mógłby być mroczniejszy, ale poza tym niewiele mogę realizacji zarzucić. To jest, nie tak znowu niewiele, bo jednak to, co pokazano mi w dalszej partii filmu zaniżyło moją ocenę „Lokalu numer 212”. Pierwsza reakcja: głośny śmiech. A potem już tylko potworny zawód. I skojarzenie z innym tytułem. A raczej utwierdzenie się w nim, bo już dużo wcześniej podejrzewałam, że dostanę niejaką powtórkę z UWAGA SPOILER „Nie bój się ciemności” („Don't Be Afraid of the Dark”) Johna Newlanda. Chociaż tutaj chyba raczej trzeba mówić o remake'u tego horroru pod tym samym tytułem, w reżyserii Troya Nixeya. Bo tutaj też komputer poszalał KONIEC SPOILERA. Pomysł i wykonanie... Poprzestańmy na tym, że efekt jest doprawdy groteskowy. Wygląda mi to trochę jak sabotowanie przez filmowców własnej pracy. Bo chociaż „Lokal numer 212” nie serwuje nam jakiejś wyróżniającej się opowieści, nie zapewnia nadzwyczaj silnych wrażeń, to jednak do tej nieszczęsnej ostatniej partii oglądało mi się to bez większych zgrzytów. Chciało mi się to oglądać. A potem – no potem to już z utęsknieniem wyczekiwałam napisów końcowych. Które, jak się okazało, nie świadczyły o końcu tej historii. Jeden wątek (mniej ważny, bo nie sądzę, żeby komuś trzeba to było dopowiadać) pojawia się w trakcie napisów, a po nich mamy jeszcze jedną scenkę, dla mnie nieporównanie istotniejszą. A już się obawiałam, że nie zostanie to dopięte i jak zwykle w takich przypadkach będę godzinami głowić się nad tym, co też stało się z... Głupie to, wiem, ale ten typ tak ma.
Hiszpańsko-amerykański niepozorny horror z mocno rozwiniętą płaszczyzną dramatyczną/obyczajową w reżyserii Haylara Garcii, „Lokal numer 212”, lepiej znany jako „Gnaw” i „Apartment 212”, to moim zdaniem pozycja przeznaczona głównie dla tych fanów gatunku, którzy cenią sobie wolniejsze obrazy, a przy tym nie zależy im na innowacyjnych rozwiązaniach fabularnych. I gęstym klimacie grozy, ani nawet odrażających efektach specjalnych. Ale za to szukają dosyć wyrazistych, starannie wykreślonych przez scenarzystów i wiarygodnie wykreowanych przez aktorów i aktorki postaci. Bo w „Lokalu numer 212” przynajmniej jedna osoba może się tym pochwalić. A sama ta opowieść? Poza końcówką zdecydowanie więcej widziałam w niej zalet niźli wad. Właściwie to całkiem mocno zatopiłam się w dziejach Jennifer Conrad. W tym dosyć burzliwym okresie jej życia, które spędza w tytułowym lokalu pod numerem 212. W mieszkaniu, w którym dzieją się rzeczy nie tyle straszne czy odrażające, ale za to zajmujące. Pomimo przewidywalności cechującej rzeczoną produkcję.
Książki o tematyce horror nie lubię czytać w tym temacie wole filmy.
OdpowiedzUsuń