piątek, 27 września 2019

„The Wolf Hour” (2019)


Bronx, rok 1977. June Leigh, niegdyś znana postać, jest uwięziona we własnym mieszkaniu. Kobieta nie jest w stanie wyjść nawet na korytarz i nie czyni większych starań, by przezwyciężyć swoje ograniczenia. Zdążyła już przyzwyczaić się do życia w izolacji. Ale nie jest szczęśliwa. Świat na zewnątrz ją przeraża, ale doskwiera jej też samotność. Na tyle, na ile to możliwe unika jednak kontaktów z ludźmi. Ale oni nie chcą zostawić jej w spokoju. W dzień i w nocy w mieszkaniu June odzywa się brzęczyk domofonu. Osoba bądź osoby, które ją w ten sposób dręczą nie nawiązują kontaktu werbalnego z June, czym coraz bardziej wyprowadzają ją z równowagi. W tym samym czasie Stany Zjednoczone nieustannie obiegają informacje o zbrodniczej działalności tak zwanego Syna Sama, które docierają także do June. Kobieta nie przejmuje się zbytnio tym zagrożeniem. Jej myśli zaprzątają inne problemy. Bliższe jej niebezpieczeństwa, niewygodne wspomnienia i jej własne słabości, które sprawiają, że jest łatwym celem dla innych.

Reżyser i scenarzysta brytyjsko-amerykańskiego thrillera psychologicznego pt. „The Wolf Hour”, Alistair Banks Griffin, wcześniej stworzył tylko jeden pełnometrażowy obraz, mało znany dramat „Dwie bramy snu” („Two Gates of Sleep”). „The Wolf Hour” w pewnym sensie jest wyrazem jego miłości do Nowego Jorku lat 70-tych XX wieku. Twórca zdradził, że w przeszłości mieszkał w takim miejscu jak główna bohaterka jego filmu, tyle że nie miał wówczas domofonu. Poza tym zawsze uważał, że lata 70-te to jeden z najciekawszych okresów historycznych – według niego wtedy było ponuro, ale jednocześnie wszystko tętniło życiem. Griffin pragnął oddać ten nastrój na ekranie. Z punktu widzenia odizolowanej od świata jednostki, która jak się zdaje przegrała walkę ze swoimi demonami. Pierwszy pokaz „The Wolf Hour” odbył się w styczniu 2019 roku na Sundance Film Festival, a niedługo potem prawa do jego dystrybucji nabyła firma Brainstorm Media.

Główna rola w „The Wolf Hour” przypadła w udziale Naomi Watts, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Dwukrotnie nominowana do Oscara aktorka wyznała, że bardzo podobała jej się praca nad June Leigh. Swego czasu odnoszącą sukcesy kobietą, która teraz izoluje się od społeczeństwa. Watts, używając jej własnych słów, była podekscytowana możliwością zbadania tego poziomu depresji i izolacji. Największe powody do radości z jej udziału w „The Wolf Hour” moim zdaniem ma jednak Alistair Banks Griffin, bo tę niełatwą przecież kreację uznaję za największą atrakcję rzeczonego obrazu. Gdyby nie widowiskowy wkład Watts pewnie nie dotrwałabym do napisów końcowych. Bo scenariusz „The Wolf Hour” jest boleśnie wręcz ubogi i niezbyt konsekwentny. Prawie całą akcję zamknięto w niewielkim zaniedbanym mieszkaniu w starej kamienicy usytuowanej w niebezpiecznym rejonie Nowego Jorku. Częste pożary, rozboje, wszelkiej maści grupy przestępcze, młodzi gniewni nieustannie szukający zaczepki. Właśnie w takim miejscu przyszło żyć June Leigh. Udręczonej kobiecie zmagającej się z demonami przeszłości i teraźniejszości. Bo oprócz strasznych wspomnień przygniatają ją jej własne ograniczania. Lęki, która zrobiły z niej pustelniczkę. Watts nie wygląda w „The Wolf Hour” ładnie. Powiedziałabym nawet, że jest w bardziej opłakanym stanie, niż w remake'u „Funny Games” Michaela Haneke, ale do „Niemożliwe” J.A. Bayona jeszcze sporo brakuje. Udrękę główna bohaterka „The Wolf Hour” ma dosłownie wypisaną na twarzy – istna kupka nieszczęścia, która na domiar złego zdaje się coraz bardziej pogrążać w rozpaczy. Naomi Watts dawała już nam rozliczne dowody na to, że nie boi się ról, które niejedna gwiazdeczka pewnie uznałaby za uwłaczające. To jedna z tych aktorek, której nie zależy na tym by ładnie prezentować się na ekranie. Najważniejsze to stworzyć wiarygodną kreację, a postać June Leigh tylko w takim, nieurodziwym, wydaniu mogła się sprawdzić. I się sprawdziła. Efekt jest po prostu obłędny! Nie powiem, że Watts przeszła samą siebie, bo widywałam już większe popisy aktorskie tej pani. Ale musicie przyznać, że to niemały wyczyn: utrzymać przed ekranem kogoś, kogo delikatnie mówiąc nieszczególnie interesuje zaproponowana ścieżka fabularna. Mieszkanie June jest odzwierciedleniem jej stanu psychicznego. Zabałaganiona, ponura klitka, w której nieustannie wyczuwa się jakieś zagrożenie. Przyczajoną grozę, która może być jedynie odbiciem lęków głównej bohaterki. Manifestacją jej nadwątlonej psychiki, autodestrukcji, swego rodzaju zagadkowego pędu ku upadkowi. Ale równie dobrze możemy wyczuwać zagrożenie płynące z zewnątrz – od osoby bądź osób pragnących skrzywdzić niegdyś popularną kobietę. Posępności zdjęciom odmówić nie można, ale w mojej ocenie „The Wolf Hour” nie jest wystarczająco klaustrofobiczny. Od takiej historii oczekiwałbym dużo bardziej przytłaczającego klimatu. Miejsce akcji jest mocno zawężone, ale atmosfera w nim panująca nie jest tak niewygodna, jak być powinna. Nie żebym zaraz oczekiwała poziomu „Wstrętu” Romana Polańskiego. Aż tak wymagająca nie byłam, ale przydałoby się trochę to podkręcić. Zwłaszcza że naprawdę niewiele brakowało, żeby wytworzyć we mnie złudne wrażenie stopniowego zwężania się przestrzeni, w której utkwiła główna bohaterka filmu. UWAGA SPOILER To znaczy do pewnego momentu, bo dla mnie nieporównanie mniej atrakcyjna odwrotność wspomnianego procesu jest już doskonale zauważalna. Trochę później, gdy już June, świadomie lub nie, zaczyna wychodzić ze swojej skorupy. Nieśmiało wyciągać rękę do świata, od którego przez wiele lat uciekała. Bojąc się go, ale jeszcze bardziej drżąc na myśl o szkodach, jakie ona mogłaby mu wyrządzić KONIEC SPOILERA. Nie jest to zbyt głębokie, ale w porównaniu do pozostałych elementów budujących fabułę „The Wolf Hour”... Powiedzmy, że portret głównej bohaterki został wykreślony najbardziej starannie. Co nie znaczy, że taki przypadek chorobowy (?) ma potężną siłę przebicia, że ma szansę trafić do szerokiego grona odbiorców. Nie, nie sądzę. Kreacja Naomi Watts jest bezbłędna, ale patrząc na nią nie mogłam oprzeć się poczuciu, że scenarzysta nie dał jej tyle, ile dać powinien. Nie wykorzystał całego potencjału drzemiącego w tej postaci.

(źródło: https://twitter.com/hashtag/thewolfhour)
Alistair Banks Griffin w „The Wolf Hour” w pewnym sensie narzuca nam punkt widzenia June Leigh. Nie dosłownie, bo nie spotykamy się tutaj z subiektywnym filmowaniem, ale patrzymy na świat oczami kobiety przechodzącej psychiczne katusze, które uczyniły z niej więźniarkę. Zamknęły w czterech ścianach przygnębiającego mieszkania w niebezpiecznej okolicy. To znaczy ona jest przekonana, że otaczają ją ludzie, którzy jeśli tylko nadarzy im się ku temu okazja, wyrządzą jej jakąś krzywdę. Ale najpierw muszą zwrócić na nią uwagę. A June bezsprzecznie w oczy się nie rzuca. Wydaje się wręcz, że robi wszystko, co w jej mocy, żeby nie zdradzić swojej ciągłej obecność w tym miejscu. Wprawdzie kilka osób do siebie dopuszcza, ale w bardzo ograniczonym zakresie. Pewien czarnoskóry młodzieniec przynajmniej na początku jest przez nią traktowany jak zło konieczne. Przed nim nie może się ukryć, bo przecież ktoś musi dostarczać jej zakupy. Przed swoją przyjaciółką Margot też nie. Może jednak poczynić starania, by się od niej odciąć. Zrobić coś, żeby narzucająca się jej z pomocą kobieta zeszła jej z oczu. Dlaczego June tak traktuje kogoś, kto chce „postawić ją na nogi”? Ano dlatego, że nie chce się podnieść. Chociaż doskwiera jej samotność, dręczą ją jakieś traumatyczne wspomnienia, które z czasem poznamy, a i z pewnością nie można powiedzieć, że cieszy ją przypadłość, która dopadła ją przed laty i trwa do dziś. Jaka, łatwo zgadnąć, bo i twórcy raczej nie starali się robić z tego wielkiej tajemnicy. UWAGA SPOILER Swoją drogą agorafobia w połączeniu z doniesieniami medialnymi o seryjnym mordercy grasującym w mieście silnie skojarzyły mi się z „Psychopatą” Jona Amiela. Ale nie tędy droga. Okazało się bowiem, że „The Wolf Hour” co najwyżej ociera się o tamtą bardzo popularną i w kinie, i w literaturze tematykę. To jedynie jeden ze środków podsycających paranoję June KONIEC SPOILERA. W dodatku najmniejszy. Najbardziej niepokoją ją częste incydenty z domofonem. Prawdopodobnie to zwykłe wygłupy dzieciaków, którym bardzo się nudzi, ale co jeśli tak nie jest? Jeśli ktoś w ten sposób próbuje doprowadzić ją szaleństwa, wepchnąć w tę potworną przepaść, na skraju której tak naprawdę już od dawna stoi? Albo po prostu dać jej do zrozumienia, by miała się na baczności, bo prędzej czy później ktoś (być może nawet ta sama osoba, która dniem i nocą wciska guzik domofonu, a może nie) przypuści na nią atak. Czyżby chodziło o seryjnego mordercę, o którym tak dużo słyszy się tego upalnego lata. Tak zwanego Lata Sama, czyli Davida Berkowitza. Pewnie niejeden odbiorca „The Wolf Hour” błyskawicznie to sobie połączy. A potem już (może nie tylko, ale prawdopodobnie przede wszystkim) będzie czekał na konfrontację ciemnowłosej możliwe, że tylko pozornie złamanej kobiety z seryjnym mordercą, o którym na pewno wcześniej już słyszał. A tymczasem... Popatrzy na niegdyś odnoszącą sukcesy kobietę, która jak wiele na to wskazuje, spadła na samo dno, z którego może się jeszcze odbić. Ale do tego potrzeba ogromnego wysiłku, a June nie sprawia wrażenia osoby gotowej go podjąć. Bo po co, skoro świat nie mam jej nic do zaoferowania? A i ona może mu tylko zaszkodzić. W takim przeświadczeniu żyje ta nasza June. Pustelniczka, która chyba jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie da się wiecznie uciekać przed światem. W końcu każda żyjąca istota będzie musiała się z nim zmierzyć. Jej też to nie ominie, choćby nie wiadomo, ile wysiłku wkładała w to, by zapomniano o jej istnieniu. Świat się o nią dopomina. Musi więc podjąć decyzję: nadal uciekać, czy wreszcie wyjść na spotkanie z nim? Ze światem, które aż kipi od niebezpieczeństw, ale nawet June wie, że ma też dobre strony. Co zrobi, łatwo przewidzieć. Ale nie tak łatwo rozgryźć kierunek, w jakim ostatecznie podąży scenariusz „The Wolf Hour”. Naprawdę to koniec? Serio to tyle? Wprost nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Rozumiem, że UWAGA SPOILER chciano trochę sobie pograć na oczekiwaniach widza znającego reguły gatunku. Zasygnalizować zagrożenia, których tak naprawdę nie ma. To znaczy nie dla June. Tylko że sposób, jaki obrano... To wygląda, jakby film został urwany w pół słowa. Pootwierano różne wątki i tak to zostawiono. I bynajmniej nie po to, by skłonić widza do szukania własnej interpretacji w sumie dosyć heroicznych zmagań kobiety z samą sobą. To bym doceniła. A tak.. cóż, poczułam się oszukana KONIEC SPOILERA.

Widowiskowa kreacja Naomi Watts paradoksalnie niezbyt zajmującej postaci. Aktorstwo tak, ale już rys psychologiczny tej bohaterki poczyniony przez Alistaira Banksa Griffina, scenarzysty i zarazem reżysera „The Wolf Hour”, mojego apetytu całkowicie nie zaspokoił. Ponure zdjęcia, mocno ograniczona, a przy tym zaniedbana przestrzeń składają się na naprawdę niezły klimacik, ale byłoby bardziej elektryzująco, gdyby wystarano się o silniejsze poczucie klaustrofobii. Rozwój fabuły natomiast... Cóż, konwencjonalnym na pewno był tego thrillera psychologicznego nie nazwała, ale wolałabym, żeby wszystko potoczyło się bardziej utartym torem. A przy tym przewidywalnym. Bo czasami lepsza przewidywalność od... Poprzestańmy na tym, że nie urzekła mnie ta historia. Urzekła mnie Naomi Watts, ale to żadna nowość. Fabuła nie. Gdyby nie odtwórczyni roli głównej to najpewniej nie poznałabym zakończenia tej opowieści. I nie wiem, czy mam za to Watts dziękować, czy mieć jej to za złe.

1 komentarz:

  1. Aż się sobie dziwimy, że dotrwaliśmy do końca, bo generalnie był nużący. Oczekiwaliśmy, że główna bohaterka padnie ofiarą tajemniczego prześladowcy, a tu zonk, nowa powieść. Pozostało nam poczucie zawodu.

    OdpowiedzUsuń