Bronx,
rok 1977. June Leigh, niegdyś znana postać, jest uwięziona we
własnym mieszkaniu. Kobieta nie jest w stanie wyjść nawet na
korytarz i nie czyni większych starań, by przezwyciężyć swoje
ograniczenia. Zdążyła już przyzwyczaić się do życia w
izolacji. Ale nie jest szczęśliwa. Świat na zewnątrz ją
przeraża, ale doskwiera jej też samotność. Na tyle, na ile to
możliwe unika jednak kontaktów z ludźmi. Ale oni nie chcą
zostawić jej w spokoju. W dzień i w nocy w mieszkaniu June odzywa
się brzęczyk domofonu. Osoba bądź osoby, które ją w ten sposób
dręczą nie nawiązują kontaktu werbalnego z June, czym coraz
bardziej wyprowadzają ją z równowagi. W tym samym czasie Stany
Zjednoczone nieustannie obiegają informacje o zbrodniczej
działalności tak zwanego Syna Sama, które docierają także do
June. Kobieta nie przejmuje się zbytnio tym zagrożeniem. Jej myśli
zaprzątają inne problemy. Bliższe jej niebezpieczeństwa,
niewygodne wspomnienia i jej własne słabości, które sprawiają,
że jest łatwym celem dla innych.
Reżyser
i scenarzysta brytyjsko-amerykańskiego thrillera psychologicznego
pt. „The Wolf Hour”, Alistair Banks Griffin, wcześniej stworzył
tylko jeden pełnometrażowy obraz, mało znany dramat „Dwie bramy
snu” („Two Gates of Sleep”). „The Wolf Hour” w pewnym
sensie jest wyrazem jego miłości do Nowego Jorku lat 70-tych XX
wieku. Twórca zdradził, że w przeszłości mieszkał w takim
miejscu jak główna bohaterka jego filmu, tyle że nie miał wówczas
domofonu. Poza tym zawsze uważał, że lata 70-te to jeden z
najciekawszych okresów historycznych – według niego wtedy było
ponuro, ale jednocześnie wszystko tętniło życiem. Griffin pragnął
oddać ten nastrój na ekranie. Z punktu widzenia odizolowanej od
świata jednostki, która jak się zdaje przegrała walkę ze swoimi
demonami. Pierwszy pokaz „The Wolf Hour” odbył się w styczniu
2019 roku na Sundance Film Festival, a niedługo potem prawa do jego
dystrybucji nabyła firma Brainstorm Media.
Główna
rola w „The Wolf Hour” przypadła w udziale Naomi Watts, której
chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Dwukrotnie nominowana do
Oscara aktorka wyznała, że bardzo podobała jej się praca nad June
Leigh. Swego czasu odnoszącą sukcesy kobietą, która teraz izoluje
się od społeczeństwa. Watts, używając jej własnych słów, była
podekscytowana możliwością zbadania tego poziomu depresji i
izolacji. Największe powody do radości z jej udziału w „The Wolf
Hour” moim zdaniem ma jednak Alistair Banks Griffin, bo tę
niełatwą przecież kreację uznaję za największą atrakcję
rzeczonego obrazu. Gdyby nie widowiskowy wkład Watts pewnie nie
dotrwałabym do napisów końcowych. Bo scenariusz „The Wolf Hour”
jest boleśnie wręcz ubogi i niezbyt konsekwentny. Prawie całą
akcję zamknięto w niewielkim zaniedbanym mieszkaniu w starej
kamienicy usytuowanej w niebezpiecznym rejonie Nowego Jorku. Częste
pożary, rozboje, wszelkiej maści grupy przestępcze, młodzi
gniewni nieustannie szukający zaczepki. Właśnie w takim miejscu
przyszło żyć June Leigh. Udręczonej kobiecie zmagającej się z
demonami przeszłości i teraźniejszości. Bo oprócz strasznych
wspomnień przygniatają ją jej własne ograniczania. Lęki, która
zrobiły z niej pustelniczkę. Watts nie wygląda w „The Wolf Hour”
ładnie. Powiedziałabym nawet, że jest w bardziej opłakanym
stanie, niż w remake'u „Funny Games” Michaela Haneke, ale do
„Niemożliwe” J.A. Bayona jeszcze sporo brakuje. Udrękę główna
bohaterka „The Wolf Hour” ma dosłownie wypisaną na twarzy –
istna kupka nieszczęścia, która na domiar złego zdaje się coraz
bardziej pogrążać w rozpaczy. Naomi Watts dawała już nam
rozliczne dowody na to, że nie boi się ról, które niejedna
gwiazdeczka pewnie uznałaby za uwłaczające. To jedna z tych
aktorek, której nie zależy na tym by ładnie prezentować się na
ekranie. Najważniejsze to stworzyć wiarygodną kreację, a postać
June Leigh tylko w takim, nieurodziwym, wydaniu mogła się
sprawdzić. I się sprawdziła. Efekt jest po prostu obłędny! Nie
powiem, że Watts przeszła samą siebie, bo widywałam już większe
popisy aktorskie tej pani. Ale musicie przyznać, że to niemały
wyczyn: utrzymać przed ekranem kogoś, kogo delikatnie mówiąc
nieszczególnie interesuje zaproponowana ścieżka fabularna.
Mieszkanie June jest odzwierciedleniem jej stanu psychicznego.
Zabałaganiona, ponura klitka, w której nieustannie wyczuwa się
jakieś zagrożenie. Przyczajoną grozę, która może być jedynie
odbiciem lęków głównej bohaterki. Manifestacją jej nadwątlonej
psychiki, autodestrukcji, swego rodzaju zagadkowego pędu ku
upadkowi. Ale równie dobrze możemy wyczuwać zagrożenie płynące
z zewnątrz – od osoby bądź osób pragnących skrzywdzić niegdyś
popularną kobietę. Posępności zdjęciom odmówić nie można, ale
w mojej ocenie „The Wolf Hour” nie jest wystarczająco
klaustrofobiczny. Od takiej historii oczekiwałbym dużo bardziej
przytłaczającego klimatu. Miejsce akcji jest mocno zawężone, ale
atmosfera w nim panująca nie jest tak niewygodna, jak być powinna.
Nie żebym zaraz oczekiwała poziomu „Wstrętu” Romana
Polańskiego. Aż tak wymagająca nie byłam, ale przydałoby się
trochę to podkręcić. Zwłaszcza że naprawdę niewiele brakowało,
żeby wytworzyć we mnie złudne wrażenie stopniowego zwężania się
przestrzeni, w której utkwiła główna bohaterka filmu. UWAGA
SPOILER To znaczy do pewnego momentu, bo dla mnie nieporównanie
mniej atrakcyjna odwrotność wspomnianego procesu jest już
doskonale zauważalna. Trochę później, gdy już June, świadomie
lub nie, zaczyna wychodzić ze swojej skorupy. Nieśmiało wyciągać
rękę do świata, od którego przez wiele lat uciekała. Bojąc się
go, ale jeszcze bardziej drżąc na myśl o szkodach, jakie ona
mogłaby mu wyrządzić KONIEC SPOILERA. Nie jest to zbyt
głębokie, ale w porównaniu do pozostałych elementów budujących
fabułę „The Wolf Hour”... Powiedzmy, że portret głównej
bohaterki został wykreślony najbardziej starannie. Co nie znaczy,
że taki przypadek chorobowy (?) ma potężną siłę przebicia, że
ma szansę trafić do szerokiego grona odbiorców. Nie, nie sądzę.
Kreacja Naomi Watts jest bezbłędna, ale patrząc na nią nie mogłam
oprzeć się poczuciu, że scenarzysta nie dał jej tyle, ile dać
powinien. Nie wykorzystał całego potencjału drzemiącego w tej
postaci.
|
(źródło: https://twitter.com/hashtag/thewolfhour) |
Alistair
Banks Griffin w „The Wolf Hour” w pewnym sensie narzuca nam punkt
widzenia June Leigh. Nie dosłownie, bo nie spotykamy się tutaj z
subiektywnym filmowaniem, ale patrzymy na świat oczami kobiety
przechodzącej psychiczne katusze, które uczyniły z niej
więźniarkę. Zamknęły w czterech ścianach przygnębiającego
mieszkania w niebezpiecznej okolicy. To znaczy ona jest przekonana,
że otaczają ją ludzie, którzy jeśli tylko nadarzy im się ku
temu okazja, wyrządzą jej jakąś krzywdę. Ale najpierw muszą
zwrócić na nią uwagę. A June bezsprzecznie w oczy się nie rzuca.
Wydaje się wręcz, że robi wszystko, co w jej mocy, żeby nie
zdradzić swojej ciągłej obecność w tym miejscu. Wprawdzie kilka
osób do siebie dopuszcza, ale w bardzo ograniczonym zakresie. Pewien
czarnoskóry młodzieniec przynajmniej na początku jest przez nią
traktowany jak zło konieczne. Przed nim nie może się ukryć, bo
przecież ktoś musi dostarczać jej zakupy. Przed swoją
przyjaciółką Margot też nie. Może jednak poczynić starania, by
się od niej odciąć. Zrobić coś, żeby narzucająca się jej z
pomocą kobieta zeszła jej z oczu. Dlaczego June tak traktuje kogoś,
kto chce „postawić ją na nogi”? Ano dlatego, że nie chce się
podnieść. Chociaż doskwiera jej samotność, dręczą ją jakieś
traumatyczne wspomnienia, które z czasem poznamy, a i z pewnością
nie można powiedzieć, że cieszy ją przypadłość, która dopadła
ją przed laty i trwa do dziś. Jaka, łatwo zgadnąć, bo i twórcy
raczej nie starali się robić z tego wielkiej tajemnicy. UWAGA
SPOILER Swoją drogą agorafobia w połączeniu z doniesieniami
medialnymi o seryjnym mordercy grasującym w mieście silnie
skojarzyły mi się z „Psychopatą” Jona Amiela. Ale nie tędy
droga. Okazało się bowiem, że „The Wolf Hour” co najwyżej
ociera się o tamtą bardzo popularną i w kinie, i w literaturze
tematykę. To jedynie jeden ze środków podsycających paranoję
June KONIEC SPOILERA. W dodatku najmniejszy. Najbardziej
niepokoją ją częste incydenty z domofonem. Prawdopodobnie to
zwykłe wygłupy dzieciaków, którym bardzo się nudzi, ale co jeśli
tak nie jest? Jeśli ktoś w ten sposób próbuje doprowadzić ją
szaleństwa, wepchnąć w tę potworną przepaść, na skraju której
tak naprawdę już od dawna stoi? Albo po prostu dać jej do
zrozumienia, by miała się na baczności, bo prędzej czy później
ktoś (być może nawet ta sama osoba, która dniem i nocą wciska
guzik domofonu, a może nie) przypuści na nią atak. Czyżby
chodziło o seryjnego mordercę, o którym tak dużo słyszy się
tego upalnego lata. Tak zwanego Lata Sama, czyli Davida Berkowitza.
Pewnie niejeden odbiorca „The Wolf Hour” błyskawicznie to sobie
połączy. A potem już (może nie tylko, ale prawdopodobnie przede
wszystkim) będzie czekał na konfrontację ciemnowłosej możliwe,
że tylko pozornie złamanej kobiety z seryjnym mordercą, o którym
na pewno wcześniej już słyszał. A tymczasem... Popatrzy na
niegdyś odnoszącą sukcesy kobietę, która jak wiele na to
wskazuje, spadła na samo dno, z którego może się jeszcze odbić.
Ale do tego potrzeba ogromnego wysiłku, a June nie sprawia wrażenia
osoby gotowej go podjąć. Bo po co, skoro świat nie mam jej nic do
zaoferowania? A i ona może mu tylko zaszkodzić. W takim
przeświadczeniu żyje ta nasza June. Pustelniczka, która chyba
jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie da się wiecznie
uciekać przed światem. W końcu każda żyjąca istota będzie
musiała się z nim zmierzyć. Jej też to nie ominie, choćby nie
wiadomo, ile wysiłku wkładała w to, by zapomniano o jej istnieniu.
Świat się o nią dopomina. Musi więc podjąć decyzję: nadal
uciekać, czy wreszcie wyjść na spotkanie z nim? Ze światem, które
aż kipi od niebezpieczeństw, ale nawet June wie, że ma też dobre
strony. Co zrobi, łatwo przewidzieć. Ale nie tak łatwo rozgryźć
kierunek, w jakim ostatecznie podąży scenariusz „The Wolf Hour”.
Naprawdę to koniec? Serio to tyle? Wprost nie mogłam uwierzyć
własnym oczom. Rozumiem, że UWAGA SPOILER chciano trochę
sobie pograć na oczekiwaniach widza znającego reguły gatunku.
Zasygnalizować zagrożenia, których tak naprawdę nie ma. To znaczy
nie dla June. Tylko że sposób, jaki obrano... To wygląda, jakby
film został urwany w pół słowa. Pootwierano różne wątki i tak
to zostawiono. I bynajmniej nie po to, by skłonić widza do szukania
własnej interpretacji w sumie dosyć heroicznych zmagań kobiety z
samą sobą. To bym doceniła. A tak.. cóż, poczułam się oszukana
KONIEC SPOILERA.
Widowiskowa
kreacja Naomi Watts paradoksalnie niezbyt zajmującej postaci.
Aktorstwo tak, ale już rys psychologiczny tej bohaterki poczyniony
przez Alistaira Banksa Griffina, scenarzysty i zarazem reżysera „The
Wolf Hour”, mojego apetytu całkowicie nie zaspokoił. Ponure
zdjęcia, mocno ograniczona, a przy tym zaniedbana przestrzeń
składają się na naprawdę niezły klimacik, ale byłoby bardziej
elektryzująco, gdyby wystarano się o silniejsze poczucie
klaustrofobii. Rozwój fabuły natomiast... Cóż, konwencjonalnym na
pewno był tego thrillera psychologicznego nie nazwała, ale
wolałabym, żeby wszystko potoczyło się bardziej utartym torem. A
przy tym przewidywalnym. Bo czasami lepsza przewidywalność od...
Poprzestańmy na tym, że nie urzekła mnie ta historia. Urzekła
mnie Naomi Watts, ale to żadna nowość. Fabuła nie. Gdyby nie
odtwórczyni roli głównej to najpewniej nie poznałabym zakończenia
tej opowieści. I nie wiem, czy mam za to Watts dziękować, czy mieć
jej to za złe.
Aż się sobie dziwimy, że dotrwaliśmy do końca, bo generalnie był nużący. Oczekiwaliśmy, że główna bohaterka padnie ofiarą tajemniczego prześladowcy, a tu zonk, nowa powieść. Pozostało nam poczucie zawodu.
OdpowiedzUsuń