Snowdonia,
XIX wiek. Młoda kobieta imieniem Gwen mieszka na farmie z matką
Elen i młodszą siostrą Mari, nie tracąc nadziei, że jej ojciec
wkrótce wróci z wojny. Na razie jednak ona i jej matka muszą
radzić sobie same z pracą w gospodarstwie, która stanowi ich
jedyne źródło utrzymania. Już i tak niełatwa sytuacja tej
rodziny pogarsza się jeszcze bardziej za sprawą czegoś lub kogoś
nawiedzającego ich farmę. Na domiar złego Elen dopada choroba,
przez co większość czasu jest zmuszona spędzać w łóżku.
Zakres obowiązków Gwen znacznie się więc zwiększa. Brak
pieniędzy martwi ją najbardziej, głównie przez wzgląd na
kurczący się zapas lekarstwa dla jej rodzicielki. Gwen boi się
też, że stracą farmę, a jakby tego było mało zaczyna obawiać
się swojej własnej matki, której zachowanie coraz bardziej odbiega
od zwyczajowego.
Pełnometrażowy
debiut Williama McGregora, tak w roli reżysera, jak scenarzysty.
Brytyjski gotycki horror ludowy (z elementami dramatu i thrillera
psychologicznego) pt. „Gwen”, swój pierwszy publiczny pokaz miał
we wrześniu 2018 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w
Toronto, gdzie wyróżniono odtwórczynię roli tytułowej Eleanor
Worthington-Cox. William McGregor w jednym z wywiadów wyjawił, że
świat przedstawiony w pierwszej wersji scenariusza „Gwen” był
wzorowany na jego siedemnastominutowym filmiku z 2009 pt. „Who's
Afraid of the Water Sprite?”, który, jak to określił, był
osadzony w bajkowy średniowieczu. Ale wyprawa do Parku Narodowego
Snowdonia zmusiła go do zmodyfikowania scenariusza. McGregor dodał,
że lubi pracować w ten sposób, tj. czerpać inspirację z
krajobrazów. Budżet jego pełnometrażowego debiutu oszacowano na
dwa miliony funtów brytyjskich.
„Gwen”
Williama McGregora różnie jest klasyfikowany. Dramat, thriller,
horror... Reżyser i scenarzysta tego klimatycznego przedsięwzięcia
zdaje się skłaniać ku ostatniemu z wymienionych gatunków, ale
podejrzewam, że cieszy go to drobne zamieszanie z etykietkami.
McGregorowi zależało bowiem na tym, by każdy interpretował sobie
tę opowieść wedle własnego uznania. Chciał, żeby to było
osobiste doświadczenie, żeby interpretacja była uzależniona od
tego, co sam odbiorca do tego obrazu wniesie. I muszę przyznać, że
to jest jakieś wytłumaczenie dla lekkiego zamieszania z
przynależnością gatunkową „Gwen”. Z drugiej strony zarówno
folk horrory, jak folk thrillery często są szczodrze
doprawione dramatem. Nic więc dziwnego w tym, że przez niektórych
są poczytywane bardziej jako dramaty niźli filmy grozy. „Gwen”
nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. William McGregor też odniósł
się do płaszczyzny przystającej do dramatu, aczkolwiek w moim
przekonaniu nie jest to dominanta omawianego obrazu. Uważam, że
„Gwen” to przede wszystkim horror (z elementami dramatu i
thrillera psychologicznego) – horror, do którego odbiorcy
wyłącznie współczesnego mainstreamu nie przywykli. Zaznaczam to
po to, by uczulić te osoby na zasadnicze różnice w podejściu do
filmowego horroru. U McGregora groza ma wynikać przede wszystkim z
klimatu. Ten niedoświadczony w długim metrażu twórca zauważalnie
chciał by widz odczuwał silny niepokój przed... nie wiadomo czym.
Miał niezachwianą pewność, że zagrożenie jest nieustannie
obecne, że czyha w dosłownie każdym kadrze. Nie widzimy go, ale
ono na pewno tam jest. Coś lub ktoś. Jakaś fizyczna, czy
nadnaturalna istota prawdopodobnie wrogo nastawiona do Elen i jej
dwóch córek. We współczesnym kinie grozy takie podejście do
filmowego horroru nie jest wprawdzie wyjątkiem (nawet w mainstreamie
podobne klimaty się zdarzają, przykładem choćby „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” Roberta Eggersa), ale bądźmy
szczerzy: obecnie preferuje się agresywniejsze próby straszenia
publiki. Co nie znaczy, że skuteczniejsze. A w każdym razie William
McGregor w „Gwen” wychodzi od zgoła innego założenia. To jeden
z tych horrorów, który podpina się pod znaną i bynajmniej nie
kłamliwą myśl, że najbardziej boimy się tego, czego nie znamy.
Czego nie jesteśmy w stanie dostrzec, ale co mocno wyczuwamy. W
„Gwen” od początku wyczuwałam jakąś złośliwą obecność,
która czeka i czeka, i czeka, aż w końcu... Uderzy czy nie? Tak
jak nie znamy istoty owego zagrożenia, tak nie możemy być pewni
tego, że prędzej czy później przypuści zdecydowany atak na
pozytywne postacie. Czyli które konkretnie? Czyżby to też było
tajemnicą? To zależy. Zależy od tego, jak odczytamy sygnały
wysyłane przez twórców. W którą stronę się skłonimy, w co
uwierzymy, a które sugestie, mniej czy bardziej stanowczo,
odrzucimy. Na pierwszym planie postawiono młodą uzdolnioną aktorkę
Eleanor Worthington-Cox, która to mieszka na farmie wraz ze swoją
matką Elen (widowiskowa kreacja Maxine Peake) i młodszą siostrą
Mari (przekonująca Jodie Innes). Mamy XIX wiek, okres rewolucji
przemysłowej w Anglii. My jednak przebiegu tej rewolucji śledzić
nie będziemy. Przeniesiemy się na pozornie spokojne terytorium
Walii, do słabo zaludnionej Snowdonii, która w tym obrazie została
przedstawiona w iście złowrogi sposób. Zdjęcia autorstwa Adama
Etheringtona cechują się niesamowitą ponurością. Jesienna aura,
wszelkie odcienie szarości, momentami bardzo gęsta mgła i
oczywiście naturalny krajobraz, który tchnie czymś, co można
chyba nazwać „groźnym pięknem”. Bezkresne wzgórza pokryte
wysuszoną trawą, nagie drzewa, uboga osada i oddalona od niej spora
farma należąca do Elen i jej męża. Męża, który jakiś czas
temu wyruszył na wojnę. XIX-wieczne realia, na tyle, na ile jestem
w stanie to ocenić (nie było mnie wtedy na świecie, więc...)
udało się twórcom „Gwen” odwzorować. Wybór scenerii też
uważam za strzał w dziesiątkę, ale kolorystyka zdjęć... To
dopiero coś!
Gotycka
atmosfera w „Gwen” osnuwa historię osadzoną w ramach folk
horroru (lub jak kto woli dramatu bądź thrillera
psychologicznego). Mamy więc osadę ulokowaną w naturalnej
scenerii, w zdecydowanej większości zamieszkałą przez bogobojnych
ludzi codziennie walczących o przetrwanie. Bo jak to się mówi,
bieda w tym miejscu, aż piszczy. I bynajmniej nie omija ona
znajdującej się w pewnym oddaleniu od wioski dosyć dużej farmy
Elen. Można domniemywać, że kiedyś jej i jej bliskim dużo lepiej
się wiodło, że tę złą passę zapoczątkowało udanie się
„głowy rodziny” na wojnę. I pojawianie się tajemniczego wroga,
którego nieustannie się wyczuwa. Niebezpieczeństwo obfitą falą
wypływa ze wspaniałego klimatu tego obrazu, ale nie tylko. William
McGregor zadbał również o dosłowniejsze zwiastuny zagrożenia z
zewnątrz i z wewnątrz. Bo wrogiem równie dobrze może być jakaś
nadnaturalna istota/siła bądź człowiek/ludzie z okolicy, jak
któraś z pań mieszkających na farmie. Czyżby tytułowa postać?
Czyżby ta młoda, bardzo pracowita kobieta, świadomie lub nie
szkodziła, sobie i swoim bliskim? To możliwe. Ale nieporównanie
większe podejrzenia rodzi jej matka – sporo wymagająca od Gwen,
żeby nie rzec surowa kobieta, która ewidentnie coś przed swoimi
córkami ukrywa. Poza tym nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że
niezbyt przejmuje się dramatycznymi wydarzeniami, do jakich dochodzi
na ich gospodarstwie. Nie samo z siebie, nie ma bowiem absolutnie
żadnych wątpliwości, że to czyjeś celowe działanie. Z Elen
wiążą się dwie (nie licząc jednego burzowego pioruna)
dosłowniejsze próby straszenia odbiorców zastosowane w tym
obrazie. Tylko dwie, ale za to jakie! Widok, jaki przez moment
rozpościera się przed oczami zaspanej Gwen podczas jednej z
burzowych nocy, ale i pierwszy grzmot, to jump scenki, ale
przeciwnikom tychże radzę się nie zrażać. Zwłaszcza pewna
szybka migawka robi wrażenie. Pewnie dlatego, że tak naprawdę
spotykają się w niej dwa style straszenia widzów – w formie jump
scenki podaje się coś, co zostaje z oglądającym na dłużej.
To ziarno niepokoju będzie kiełkować, ono nie wyparuje wraz z
przejściem do następnego kadru. Podejrzenia względem Elen, a wraz
z nimi obawa o los jej córek, będą narastać. A przynajmniej na
mnie tak to działało. Nie nazwałabym tego czystym przerażeniem,
ale zaniepokojona owszem byłam. Tym bardziej podczas wprowadzenia
ostatniej sekwencji tego typu. To również jump scenka, i
również idealnie obliczona w czasie (podskoczyłam, bo nie byłam
na to mentalnie przygotowana), ale na uznanie zasługuje przede
wszystkim upiorny obrazek wyrastający wówczas na ekranie. Ci
filmowcy mainstreamowego kina grozy, którzy szczególnie upodobali
sobie jump scenki moim zdaniem powinni uczyć się od twórców
„Gwen”. W ich rękach bowiem te proste sztuczki dla mnie
zamieniły się w istne dzieła sztuki. Ale klimat omawianej
produkcji i tak jest bezkonkurencyjny. Żaden z elementów zawartych
w tym obrazie w moim przekonaniu nie może się równać z groźną,
ponurą atmosferą, z przygniatają oprawą audiowizualną. Bo muzyka
skomponowana przez Jamesa Edwarda Barkera wybornie współgra z
nastrojowymi zdjęciami Adama Etheringtona. A wykonanie a cappella w
trakcie napisów? Musicie tego posłuchać! Fabule nie mam prawie nic
do zarzucenia. Historia nie jest skomplikowana, i dobrze, bo według
mnie w horrorach zazwyczaj lepiej sprawdza się prostota, ale i nie
nazwałabym jej banalną. William McGregor rozsnuł na kartach
swojego scenariusza w gruncie rzeczy smutną opowieść o krzywdzie
maluczkich i tyranii ludzi lepiej sytuowanych, o strasznej, powoli
odbierającej nadzieję na lepsze jutro chorobie, która w dodatku
może nieść zagrożenie pozostałym, wolnym od niej domownikom
(tutaj domowniczkom), o słabnącej wierze w Boga, która może mieć
jakiś związek z tajemniczymi incydentami na farmie (czyżby ktoś
tutaj praktykował czarną magię, zaprzedał duszę Diabłu?) i
heroizmie zwykłych, szarych ludzi. Prawdziwym bohaterstwie, na jakie
codziennie zdobywają się niezamożne jednostki, osoby, które ledwo
wiążą koniec z końcem. Ale wiążą. Nie poddają się pomimo
kłód jakie życie ciągle rzuca im pod nogi. Pomimo ogromnych
przeszkód, jakie naokoło nich się piętrzą. Prosty i niestety
dosyć przewidywalny to film. Ale jakże intensywny w przekazie!
Naprawdę zatraciłam się w tej nieskomplikowanej, budzącej silne
emocje opowieści o „prawdziwych ludziach i prawdziwym świecie”.
To znaczy postaciach z krwi i kości. Kobietach, o których można
powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że są papierowe. O
doprawdy ciężkich, przerażająco znajomych, żywotach. O ludziach
żyjących na XIX-wiecznej brytyjskiej prowincji, w ekstremalnie
zacisznej krainie, gdzie każdy tak naprawdę może liczyć tylko na
siebie. I musi być przygotowany na dotkliwe, a nawet śmiertelne
ciosy od losu, sąsiadów... i istot zza światów, czarownic, samego
Szatana? Być może. Jedno jest pewne: z dnia na dzień będzie tylko
gorzej. Czyli jak w życiu, przypuszczam, lwiej części populacji
również współczesnego świata.
Kameralny
gotycki horror ludowy z elementami dramatu i thrillera
psychologicznego - inne kombinacje też można tworzyć, bo to jeden
z tych filmów, których klasyfikacja w dużym stopniu jest
uzależniona od wrażliwości widza i przyjętej przez niego
interpretacji. Diablo klimatyczny pełnometrażowy debiut Williama
McGregora. Nakręcony za niewielkie pieniądze brytyjski film grozy,
który moim zdaniem ma sporą szansę na trwałe zapisać się w
historii gatunku. A w każdym razie według mnie „Gwen” w
niedalekiej przyszłości powinna szczycić się statusem horroru
kultowego. Minimalistyczny w formie, emocjonujący, bardzo ponury
obraz, któremu moim zdaniem wiele współczesnych mainstreamowych
straszaków może co najwyżej buty czyścić. Wy, długoletni fani
nastrojowych horrorów, zwłaszcza „straszenia w starym stylu”,
nie macie innego wyjścia, jak obejrzeć ten obraz. Nie gwarantuję,
że wszyscy się nim zachwycicie, tak jak ja, ale proszę Was nie
ryzykujcie. Nie opuszczajcie tej pozycji, bo możecie dużo stracić.
Możecie, ale nie musicie. Lepiej jednak to sprawdzić. Bo po sobie
wiem, że to dzieło potrafi w sobie rozkochać. Ode mnie niskie
ukłony dla Williama McGregora i wszystkich pozostałych osób, które
przyłożyły rękę do narodzin tej perełki!
Ciekawa recenzja :)
OdpowiedzUsuń