W
szpitalu w Los Angeles przychodzi na świat martwa dziewczynka. W
kostnicy ożywa i zostaje zabrana przez jednego z tamtejszych
pracowników. Szesnaście lat później, Tess Stern, bo tak nazywa
się dziewczyna, która wróciła zza grobu, zabija swoich
przybranych rodziców i rozpoczyna poszukiwania swojej rodzicielki.
Szybko odkrywa, że jest nią niegdyś znana aktorka Lena O'Neill.
Tess zbliża się do niej, nie zdradzając kim jest. W tym samym
czasie detektyw Marc Fox zajmuje się sprawą zabójstwa Sternów.
Inny zagadkowy zgon doprowadza go do Leny O'Neill. Ani on, ani ona
nie wiedzą, że zabójczynią jest nastoletnia Tess. Dziewczyna
mająca niezwykłą władzę nad elektrycznością.
Reżyser
amerykańskiego horroru „Wróciłam zza grobu” („Reborn”),
Julian Richards, na swoim koncie ma między inny takie obrazy, jak
„Cichy krzyk” (2002), „Ostatni horror” (2003), „To straszne
lato” (2007) i „Dreszczowiec” (2012). Richards zajmował się
omawianym projektem równolegle z „Daddy's Girl” (2018), starając
się przy tym znaleźć też czas dla rodziny – żony i ich małych
bliźniąt. Podejmując się tego zadania Richards wiedział, że
będzie ciężko mu to wszystko pogodzić, ale nie mógł oprzeć się
sile przyciągania scenariusz Michaela Mahina. A konkretniej wątkowi
zjednoczenia córki z matką. Richards dostrzegł w nim emocjonalny
potencjał na miarę... „Frankensteina”. Nie ukrywa też wpływów
„Omenu” Richarda Donnera, „Carrie” Briana De Palmy, „Furii: Carrie 2” Katt Shea oraz „Skanerów” Davida Cronenberga.
Pewnej
burzliwej nocy w Los Angeles dochodzi do nietypowego wydarzenia. Na
świat przychodzi martwe dziecko, które niedługo potem ożywa na
oczach pracownika kostnicy, Kena Sterna. Nic nikomu nie mówiąc
mężczyzna przygarnia dziewczynkę i wychowuje ją razem z żoną. W
swoje szesnaste urodziny dziewczyna, która powróciła zza grobu,
Tess Stern, domaga się od Kena informacji na temat swojej
rodzicielki. Mężczyzna obiecuje, że zaspokoi jej ciekawość,
jeśli Tess da mu to, na co od dawna czekał. Bo jest już duża, a
oni przecież nie są spokrewnieni, więc... W każdym razie
nastolatka traci cierpliwość i wtedy właśnie widz dowiaduje się
o jej niezwykłych mocach. Tak przedstawia się początek historii,
która tak urzekła Juliana Richardsa, że pomimo innych zobowiązań
zdecydował się pokierować tym projektem. Historia nastolatki
obdarzonej elektrokinetyczną mocą, którą nie waha się
wykorzystywać przeciwko swoim wrogom. Kayleigh Gilbert moim zdaniem
idealnie dopasowała się do tej produkcji. Jej kreacja jest tak samo
ociężała, jak narracja „Wróciłam zza grobu”. Z partnerującą
jej Barbarą Crampton (m.in. „Re-Animator”, „Zza światów” i
„Potwór na zamku” Stuarta Gordona) było podobnie: dostosowała
się do ciężkawego rytmu owej produkcji. Ciężkiego, bo wszystko
wydaje się tu zrobione na siłę. I na wariackich papierach. Film
trwa trochę ponad siedemdziesiąt minut, a to okazało się za mało
nawet dla tak prostej opowieści. Twórcy przeprowadzają nas przez
nią po łebkach, fragmentarycznie. Bez dbałości o należyte
napięcie, o klimacie grozy już nie wspominając. Bez zagłębiania
się w postacie i z silnym postanowieniem niewprowadzania żadnych
większych tajemnic. Oczywistość goni oczywistość, nie ma tutaj
miejsca na prawie żadne niedomówienia. Niemal nad niczym nie trzeba
się zastanawiać, bo wszystko już praktycznie od początku wiadomo.
Yyy, to znaczy prawie wszystko, bo bransoletka, której Tess pozbywa
się w dniu swoich szesnastych urodzin w pewnym sensie jest takim
tajemniczym elementem. Łatwo się domyślić jak działa, a nawet
kto ją skonstruował, ale tajemnicą pozostaje to, dlaczego, wydaje
się, tak ważki przedmiot potraktowano tak niebywale ogólnikowo.
Zupełnie, jakby o nim zapomniano. Głównym składnikiem „Wróciłam
zza grobu” jest oczywiście elektrokineza. Motyw ten jeśli nawet
nie jest żadną innowacją w horrorze, to na pewno nie można go
nazwać powszechnym. Ma się więc prawo oczekiwać sporego powiewu
świeżości, jakiejś bardziej wyróżniającej się pozycji, czegoś
tchnącego żywotnością, której ewidentnie brakuje we
współczesnych kinie grozy. Co rzecz jasna nie znaczy, że ta
przypadłość dotyka wszystkie nowsze filmowe horrory. Ale „Wróciłam
zza grobu” Juliana Richardsa niestety tak. Motyw elektrokinezy,
owszem, wprowadza z lekka pomysłowe rozwiązania, ale jestem
przekonana, że tkwił w tym nieporównanie większy potencjał.
Efekt najbardziej jednak psuje rażąca beznamiętność bijąca z
dosłownie każdego kadru. I pocięta narracja. Tak to wygląda.
Odskakujemy od jednej powierzchownie wykreślonej postaci do innej, a
potem następnej. I tak w kółko, aż do zakończenia, które nikogo
zaskoczyć nie powinno. Bo i na zaskakiwaniu widzów zauważalnie
filmowcom nie zależało. Ale ze słów Juliana Richarda wnoszę, że
zależało im na emocjonalnym przedstawieniu relacji Tess i Leny.
Matki i córki. Aktorki, która żyje w błędnym przekonaniu, że
jej dziecko zmarło podczas porodu i szesnastolatki, która wreszcie
poznaje tożsamość swojej rodzicielki. Zamiast jednak czym prędzej
podzielić się tą wiedzą z główną zainteresowaną, Tess
postanawia zbliżyć się do niej w inny sposób. W domyśle dlatego,
że nie jest jeszcze gotowa na uświadomienie Liny i oczywiście woli
najpierw poznać kobietę, która ją urodziła.
Po
takim scenariuszu można spodziewać się silnej płaszczyzny
psychologicznej. Rozpoczynając od zgłębienia relacji Tess z jej
przybranymi rodzicami, ze wskazaniem na Kena Sterna, którego
kochającym ojcem na pewno nazwać nie można. Być może odegrał on
kluczową rolę w ukształtowaniu Tess na morderczynię. Ale tylko
przypuszczalnie, bo stosunkom tej dwójki nie poświęcono należytej
uwagi. Michael Mahin w swoim scenariuszu dosłownie prześliznął
się przez ten człon i przeszedł do innego wątku, który można by
nazwać psychologicznym, gdyby twórcy inaczej do niego podeszli. Nie
tak szczątkowo. Oczywiście nie ulega wątpliwości, że Tess
rozpaczliwie łaknie kontaktów z matką (i trudno się jej dziwić),
że od dawna marzy wyłącznie o tym zjednoczeniu, a gdy to wreszcie
staje się możliwe, jest zdecydowana zrobić absolutnie wszystko, by
już zawsze były razem. Nie zamierza też dopuścić do tego, żeby
jej rodzicielkę, Lenę O'Neill spotykały jakieś przykrości –
chce, żeby była szczęśliwa i zamierza jej to zapewnić, dzięki
nadzwyczajnym mocom, jakie posiada. Przyznaję, że morderstwa,
których dopuszcza się Tess odznaczają się jako taką
kreatywnością. Bo i trudno byłoby, żeby cegiełki postawione na
takim fundamencie nie cechowały się pomysłowością. Przynajmniej
krztyną. Okazuje się, że nawet takie banalne, jeśli mówimy o
horrorze, przejechanie człowieka samochodem, może zbytnio nie
pachnieć wtórnością (swoją drogą jump scenka w tej
sekwencji pozytywnie mnie zaskoczyła – bo co nieczęsto mi się
zdarza, odniosła zamierzony skutek). Z tej slasherowej palety
- a bo mordercza działalność Tess kojarzy się głównie z tym
podgatunkiem horroru, choć slasherem sensu stricto „Wróciłam
zza grobu” bym nie nazwała – muszę wyróżnić zabójstwo Kena
z wykorzystaniem jego aparatu słuchowego, ale myślę, że
najbardziej makabryczny moment pojawia się nie w scenie mordu, tylko
podczas pracy w kostnicy. W prologu. Nie należy jednak przez to
rozumieć, że twórcy idą tutaj na całość – co to to nie! –
ale w porównaniu do pozostałych akcentów gore ten moim
zdaniem jest najbardziej plastyczny. Nazbyt efekciarsko też bywa.
Moim zwycięzcą w tej konkurencji jest zabójstwo z wykorzystaniem
fragmentu sieci wysokiego napięcia. Miało być widowiskowo, a
wyszło tandetnie. Zresztą to samo mogę powiedzieć o sposobie
prowadzenia niewyszukanej, bardzo prostej historyjki o zawiązywaniu
więzi pomiędzy dwiema przedstawicielkami płci żeńskiej, które
są bardzo blisko ze sobą spokrewnione (bliżej już nie można),
ale tylko jedna z nich o tym wie. I o serii mordów dokonywanych
przez tą młodszą. I o detektywie z wydziału zabójstw, który
starając się rozpracować zagadkowe zgony w Los Angeles, dociera do
Leny O'Neill. Niegdyś dosyć popularnej aktorki, której gwiazda z
czasem przygasła, ale kobieta stara się wrócić na dawne tory
zawodowe. I znaleźć grób swojej córki, którą tak naprawdę od
niedawna ma u swojego boku. Warstwa... kryminalna? - no, niech będzie
– bardziej skrótowo przedstawiona już być chyba nie mogła. W
sumie dosyć naiwnie się to prezentuje. Mamy policjanta, o którym
wiemy tylko tyle, że na tej zdumiewająco krótkiej drodze ku
prawdzie, wyciąga wyłącznie trafne wnioski. UWAGA SPOILER
Zwłaszcza w tej sytuacji. Bo skoro ma tutaj do czynienia z
zabójczynią obdarzoną nadzwyczajnymi mocami, można zakładać, że
rozwiązanie tej sprawy nastręczy mu większych trudności. Ale nie.
Dla tego detektywa nawet coś takiego, jak sterowanie elektrycznością
siłą woli wydaje się być czymś zupełnie normalnym. Ten człowiek
bez najmniejszego oporu akceptuje to zjawisko, bo to nie jest
człowiek malej wiary, ot co! KONIEC SPOILERA. Ale nie o Marcu
Foxie przede wszystkim traktuje „Wróciłam zza grobu”. To tylko
dodatek, który podejrzewam miał uwiarygodnić ową opowieść, ale
moim zdaniem wyszło wręcz odwrotnie. Kluczowa jest pozbawiona
głębi, o którą notabene aż się prosiła, relacja matki i córki.
Obudowana odartą z napięcia morderczą działalnością tej
młodszej, która będzie się kojarzyć pewnie głównie z Carrie
White, ale ja patrząc na nią miałam przed oczami jej „podróbkę”:
Rachel Lang z sequela kultowego filmu Briana De Palmy opartego na
pierwszej wydanej powieści Stephena Kinga. Jedno Wam mogę obiecać:
jest nowocześnie. Na czym zresztą Julianowi Richardsowi zależało.
Dostrzegł w scenariuszu Michaela Mahina zapożyczenia z paru
starszych horrorów (niektóre może i sam pożyczył, tego nie wiem)
i uznał, że ciekawie będzie przełożyć je na współczesny język
kina. Miało być nostalgicznie, ale jednocześnie na XXI-wieczną
modłę... Chyba nie muszę dodawać, że eksperyment według mnie
się nie udał.
Jeśli
ktoś boi się horrorów i tak tego nie lubi, że stara się ich
unikać, to jak bardzo mu się nudzi może sobie zerknąć na
„Wróciłam zza grobu” Juliana Richardsa. Aczkolwiek nie
obiecuję, że jeszcze bardziej się na tym nie wynudzi. Ale
przynajmniej dojdzie do wniosku, że nie wszystkie horrory są tak
straszne, jak mu/jej się wydaje. Miłośnicy gatunku natomiast...
Cóż, zrobicie jak chcecie. Ale jak już ten twór obejrzycie, to
nie mówcie, że Was do tego namówiłam. Absolutnie nie polecam!
Nawet fanom filmów grozy o różnego rodzaju psychokinetycznych
zdolnościach. Myślę, że już lepiej po raz enty obejrzeć
„Carrie” Briana De Palmy, niż porywać się na „Wróciłam zza
grobu”. Beznamiętny, plastikowy, dosyć chaotycznie i nad wyraz
powierzchownie opowiedziany horror o między innymi nastolatce
władającej nadzwyczajną mocą, którą wykorzystuje przeciwko
osobom, które w jakiś sposób się jej naraziły. No nie. Dla mnie
to bezapelacyjnie nie był dobry wybór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz