poniedziałek, 13 stycznia 2020

„Bad Milo!” (2013)


Duncan jest księgowym w zarządzanej przez bezwzględnego człowieka firmie finansowej i kochającym mężem kobiety imieniem Sarah, która w przeciwieństwie do niego marzy o dziecku. Mężczyzna od zawsze miał problemy gastryczne, ale ostatnio znacznie się one nasiliły. W końcu Duncan decyduje się na wizytę o gastroenterologa, który diagnozuje polipa jelita grubego, którego w najbliższym czasie zamierza wyciąć. Wkrótce jednak okazuje się, że lekarz się pomylił. Duncan odkrywa, że w jego jelicie zagnieździł się stworek, który ma misję: zabić każdego, kto w jakiś sposób naraził się Duncanowi. Za radą swojego terapeuty mężczyzna próbuje nawiązać więź z mieszkańcem jego przewodu pokarmowego, któremu nadaje imię Milo. Ale aby chronić przed nim innych ludzi Duncan musi też nauczyć się kontrolować emocje, bo ilekroć się na kogoś zdenerwuje Milo na pewno podejmie próbę wyeliminowania źródła jego wzburzenia.

Pewnego razu Jacob Vaughan i Benjamin Hayes prowadzili rozmowę o horrorach, zwłaszcza starszych produkcjach Davida Cronenberga. W pewnym momencie, pod wpływem wspomnienia filmu „The Brood” (pol. „Pomiot” aka „Potomstwo”) z 1979 roku temu pierwszemu wpadł do głowy pomysł o stworku wychodzącym z odbytu mężczyzny. Pomysł ten rzucił pół żartem, pół serio, ale po namyśle obaj uznali, że nie zaszkodzi wykorzystać go w scenariuszu. Wtedy jeszcze nie sądzili, że uda im się znaleźć kogoś, kto zgodzi się ów projekt sfinansować, ale mimo wszystko Vaughan zdecydował się przedstawić go zaprzyjaźnionym producentom Jayowi i Markowi Duplassom, którym tak się spodobał, że postanowili wystarać się o budżet. Znalezienie chętnych do sfinansowania tego projektu okazało się dużo łatwiejsze, niż myślał Jacob Vaughan, reżyser i współscenarzysta amerykańskiego horroru komediowego pt. „Bad Milo!”, który swoją światową premierę miał w marcu 2013 roku na South by Southwest Film Festival.

Jacob Vaughan w jednym z wywiadów powiedział, że jeśli weźmiesz Davida Cronenberga i Stevena Spielberga i umieścisz ich w blenderze, a po zmiksowaniu wypijesz zawartość i przetrawisz go, to otrzymasz „Bad Milo!”. Ale nie tylko twórczość tych dwóch reżyserów inspirowała jego i jego wspólnika w pisaniu, Benjamina Hayesa. Pytany o wpływy Vaughan wymienia jeszcze „Gremliny rozrabiają” Joego Dante, „Ducha” Tobe'a Hoopera i „Wiklinowy koszyk” Franka Henenlottera. Zaznacza jednak, że nigdy wcześniej nie widział filmu o stworze wychodzącym z odbytu człowieka. Ja też nie. Widziałam film o morderczej waginie, morderczej oponie, nawet stolcowej istocie, ale stwór, którego mieszkaniem jest jelito, a jego drzwi frontowe to odbyt... Nie, z takim kuriozum wcześniej na pewno się nie spotkałam. Nie byłam jednak zaskoczona tym, że ktoś nie tylko wpadł na tak absurdalny pomysł, ale i zrobił z tego film. Bo horror to taki gatunek, w którym dosłownie wszystko może się zdarzyć. Tutaj nie ma rzeczy niemożliwych. Tutaj nawet stworek wychodzący z tyłka faceta nie wydaje się nie na miejscu. To w sumie nawet całkiem naturalne... Oto Duncan (przyzwoita kreacja Kena Marino), trybik korporacyjnej machiny, któremu brakuje odwagi, by postawić się niemiłosiernie wykorzystującemu go szefowi. W życiu prywatnym też za wszelką cenę unika konfliktów – woli zmilczeć, niż zawalczyć o swoje racje. Nie dotyczy to jednak największego marzenia jego żony Sarah (taki sobie występ Gillian Jacobs), marzenia o powiększeniu ich rodziny. Duncan nie jest gotowy na dziecko, a przynajmniej takie ma przekonanie, i na razie nie zamierza ulec usilnym namowom swojej życiowej partnerki. Ani matki, ani przyjaciół, ani nikogo innego. Jacob Vaughan przyznał, że od zawsze zmaga się z problemami żołądkowymi i że jego przypadłość stanowiła tutaj jedno z głównych źródeł jego inspiracji. Duncan od kiedy sięga pamięcią boryka się z bólem brzucha i przewlekłą biegunką. Ale na konsultację ze specjalistą (gastroenterologiem) decyduje się dopiero teraz; trochę za namową Sarah, ale przede wszystkim dlatego, że coraz trudniej mu się funkcjonuje. Lekarz orzeka: polip jelita grubego. Nic groźnego, łatwo się tego pozbyć. Pan doktor przekonuje go, że po kolonoskopii problem zniknie. I pewnie tak by było, gdyby przyczyną kłopotów głównego bohatera filmu faktycznie był polip. Przyczyna jest jednak dużo bardziej... hmm... złożona. Otóż, okazuje się, że za problemy trawienne Duncana odpowiada ni mniej, ni więcej jak żywy stworek rozmiarów dwu-trzyletniego dziecka. Żeby było jeszcze ciekawiej to niemałe przecież stworzenie opuszcza swoje mieszkanko, po to by polować na ludzi, którzy w taki czy inny sposób rozzłościli „jego nosiciela”, po czym... tą samą drogą wraca do wnętrza Duncana. To jest odbytem. Jakim cudem tak duże stworzenie się tam mieści? Z odpowiedzią śpieszy szalony terapeuta Duncana – wyobraźmy sobie, że odbyt jest w pewnym sensie tym samym, co pochwa. Skoro kobieta może bez problemu wydać na świat dużego, pulchnego niemowlaka, to dlaczego miałoby się to nie udać drugą stroną z nieco większą istotą? Toż nic prostszego! Nie wierzycie? To popatrzcie na Duncana. Już on to spraktykuje (w całej niesmacznej rozciągłości (!) tego widoku widzom jednak oszczędzono). Bo i nie ma innego wyjścia – musi się do tego przyzwyczaić, a przynajmniej tak utrzymuje jego psychiatra. Znawca mitów, także tego o odbycie. Znacie takowy? Nie? A on tak. W każdym razie wynika z niego, że Duncan zabić kłopotliwego stworka nie może. Inna sprawa, czy główny bohater filmu powinien sugerować się mitem i ufać człowiekowi, który wydaje się mieć trochę nierówno pod sufitem. Może i nie, ale nasz bohater decyduje się pójść za radą swojego terapeuty i... zaprzyjaźnić się z morderczym stworkiem.

Tytułowe stworzenie, potwór mieszkający w jelicie głównego bohatera, stwór zdecydowany zabić każdego, kto miał czelność zdenerwować Duncana to... istny słodziak. Może nie aż tak słodki jak Gizmo, ale spójrzcie w te oczęta. Kot w butach z kolejnych części „Shreka” może się schować. Moim nowym mistrzem przymilnego spojrzenia zostaje Milo: potworek, którego aż chce się przytulić. Dopóki nie otwiera paszczy, nie szczerzy swoich spiczastych ząbków. Bo jak ryknie... No, wtedy już nie jest tak słodko. W ten oto sposób z milusiego stworzonka robi się krwiożercza bestia. Tak, tylko że ja wciąż wielkiego szkaradzieństwa w niej nie dostrzegałam. Niektórzy, z tych osób, które moje odczucia względem Milo podzielą, pewnie będą mieli to twórcom za złe, bo w końcu od kina grozy zwykle wymaga się zgoła innych emocji. Liczy się na inną postawę względem różnej maści niezwykłych, a przy tym groźnych stworzeń. Mnie to jednak jakoś nie przeszkadzało. Może dlatego, że podeszłam do „Bad Milo!”, jak do „Gremliny rozrabiają”, który to film darzę ogromną sympatią. I pozwolę sobie wyrazić przypuszczenie, że właśnie na takiej postawie odbiorców twórcom omawianego obrazu zależało. Milo został ulepiony z gliny, a w ruch wprawiał go lalkarz, który w postprodukcji został cyfrowo wymazany z ekranu. Ale jeśli chodzi o samego stworka to jedynie mruganie oczami stworzono komputerowo (co nawet w najmniejszym stopniu w oczy mi się nie rzucało), Jacobowi Vaughanowi bardzo bowiem zależało na tym, by prym wiodły praktyczne efekty specjalne. Milo to moim zdaniem istne dzieło sztuki. Wygląda jak żywy - choć wytężałam wzrok nie zarejestrowałam ani jednego przebłysku, w którym prezentowałby się inaczej, sztuczniej. Jak (nie)zwykła lalka. Nie, nie, to naprawdę żyło! I bawiło, i rozczulało i... I to w zasadzie tyle. Ja wiem, że zbrodniczy proceder Milo powinien nastrajać mnie inaczej do tego niezwykle solidnego dzieła ludzkich rąk, ale choć oczywiście nie życzyłam mu powodzenia w tej konkretnej działalności, to nie mogę powiedzieć, że pałałam do niego wstrętem albo chociaż delikatną niechęcią. Miejsca zbrodni domniemanego wściekłego szopa (taka teoria krąży w przestrzeni publicznej) dosyć obficie podlano substancją niezbyt udanie imitującą krew i to byłoby prawie na tyle w kwestii drastyczności. Prawie, bo wyróżnić trzeba jeszcze moment z odgryzaniem penisa – tak, tak, wyraźnie widać rozciąganie, naderwanie i wreszcie oderwanie narządu od reszty ciała ofiary tytułowego stworzenia. Najdłużej chyba zapamiętam jednak wspólne chwile Duncana i Milo. A konkretniej ich pobyt w pokoju hotelowym – rozczulające scenki z doprawdy niezwykłej przyjaźni, tym smutniejszej, że nie można oprzeć się przekonaniu, iż nie potrwa ona długo, że raczej prędzej niż później nie tylko zostanie zerwana, ale najpewniej skończy się tragicznie dla przynajmniej jednego z nich. Przyznaję, że pod koniec „Bad Milo!” parę łez uroniłam – czy kiedykolwiek wcześniej popłakałam się na horrorze komediowym? Może i tak, ale w tej chwili niczego takiego sobie nie przypominam. Zabawne momenty też były (na przykład nieprzyjemny finał kolonoskopii, której poddaje się Duncan, gadki o wściekłym szopie i cudaczne wywody terapeuty głównego bohatera) i co ważne niektóre kwestie aktorzy wymyślali na poczekaniu tj. wiele dialogów było improwizowanych. Może stąd ta naturalność, może dlatego warstwa komediowa nie wydawała mi się wymuszona. A w każdym razie niezbyt często. Nie do końca przekonywały mnie występy ojca głównego bohatera. Cała konstrukcja tej postaci była oczywiście przejaskrawiona, ale nie ona jedna – postać terapeuty Duncana poszła w jeszcze większą groteskę, była jeszcze bardziej karykaturalna. Rzecz bardziej w tym, że charakterystyka ojca głównego bohatera sprawiała na mnie bardziej wymuszone wrażenie od pozostałych. Zupełnie jakby scenarzyści na siłę wepchnęli tego starszego mężczyznę w fabułę, UWAGA SPOILER przede wszystkim po to, żeby jakoś wyjaśnić przypadłość głównego bohatera. Jakby zawsze trzeba było wszystko dokładnie objaśniać... KONIEC SPOILERA I oczywiście po to, żeby stworzyć pole dla kolejnych, jedynie w zamyśle, dowcipnych sytuacji. No dobrze, scenka w wychodku jest całkiem zabawna. Poza tym przychodzi mi do głowy jeszcze jedna, innego rodzaju, korzyść płynąca z udziału ojca, ale prawdę powiedziawszy chętnie zamieniłabym te dwa momenty na więcej chwytających za serce scenek z niecodziennej przyjaźni z całą mocą rozkwitającej w podrzędnym hotelu. Aha, i życzyłabym sobie więcej filmów z udziałem tego wspaniałego efektu specjalnego, jakim w istocie jest Milo. A wydaje się tak prawdziwy...

„Bad Milo!” Jacoba Vaughana to horror komediowy, na który natrafiłam zupełnym przypadkiem. Nigdy wcześniej o tej produkcji nie słyszałam, choć nie można powiedzieć, że widownię (w skali światowej) miała raczej skąpą. Ogromnej liczby osób przed ekrany co prawda nie przyciągnęła, ale skoro przebijają się do mnie bardziej niszowe tytuły, to dlaczego, u licha, przez tyle lat nie wiedziałam o istnienie tego dziełka? Może się po prostu zagapiłam. Ale co tam, ważne, że wszystko dobrze się skończyło, że obejrzałam to niskobudżetowe kuriozum, że poznałam stwora mieszkającego w ludzkim jelicie, a ściślej że mogłam pozachwycać się tym naprawdę widowiskowym produktem twórców efektów specjalnych. Szkoda tylko, że nie spotkamy się ponownie. W każdym razie nie w innych okolicznościach (innych filmach z jego udziałem), bo przypuszczam, że jeszcze do „Bad Milo!” powrócę. Z drugiej strony skąd wiadomo że, czy to Jacob Vaughan, czy jakiś inny reżyser, nie zdecyduje się przybliżyć nam dalszych losów Milo? Kiedyś może to nastąpi, nie wiem. Wiem tylko, że musicie zobaczyć się z tym stworkiem. Nie gwarantuję, że „Bad Milo!” wszystkich fanów kina grozy zabawi tak jak mnie, ale takie niepospolite koncepcje, bądź co bądź, warto sprawdzać. Bo sami powiedzcie, czyż wizja stwora traktującego ludzki odbyt jak drzwi do swojego nader ciasnego mieszkanka nie jest pociągająca...? Hmm, może lepiej to zostawmy. Obejrzycie „Bad Milo!” bez względu na to, co o tym absurdalnym pomyśle sądzicie. Najwyżej będzie na mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz