Jedenastoletni
Eli Miller od czterech lat zmaga się z zagadkową chorobą
autoimmunologiczną, która znacznie ogranicza jego kontakt ze
światem zewnętrznym. Chłopiec większość czasu spędza za folią,
a ilekroć jest zmuszony opuścić dom musi przywdziewać odzież
ochronną. Eli ma za sobą wiele nieskutecznych prób leczenia, ale
jego rodzice, Rose i Paul, postanawiają spróbować jeszcze
eksperymentalnej metody opracowanej przez doktor Isabellę Horn.
Zabierają więc syna do jej położonego na uboczu ośrodka, w
którym wszyscy mają gościć do zakończenia jego terapii. Niedługo
po dotarciu na miejsce Elia zaczynają dręczyć tajemnicze istoty,
które chłopiec bierze za duchy. Ale doktor Horn i jego rodzice
upierają się, że to jedynie halucynacje powodowane przez leki,
które jest zmuszony zażywać.
Amerykański
horror w reżyserii urodzonego w Irlandii Ciarana Foya, twórcy
między innymi „Citadel” (2012) i „Sinister 2” (2015),
sequela głośnego filmu Scotta Derricksona. Pierwotna wersja
scenariusza „Elia” autorstwa Davida Chirchirillo w 2015 roku
trafiła na listę najbardziej lubianych niezrealizowanych skryptów
filmowych, a dwa lata później podano do publicznej wiadomości, że
tekst został ponownie opracowany przez Iana Goldberga i Richarda
Nainga. Wtedy też ogłoszono nazwisko reżysera, zdjęcia natomiast
ruszyły w styczniu 2018 roku. Prawa do dystrybucji nabyła firma
Paramount, która później przekazała je Netflixowi – podobno z
powodu braku pomysłu na sprzedaż „Elia”. Na platformie Netflix
film ukazał się w październiku 2019 roku.
Upraszczając
tytułowa postać omawianego obrazu Ciarana Foya ma alergię na
świat. Jedenastoletni Eli, przyzwoicie wykreowany przez Charliego
Shotwella, od czterech lat żyje w „foliowej bańce”, gdyż
oddychanie zwykłym powietrzem najpewniej by go zabiło. Wiadomo, że
za ten stan odpowiada wadliwy układ odpornościowy chłopca –
choroba autoimmunologiczna – ale żaden z lekarzy, którzy
dotychczas zajmowali się Eliem nie zdołał przynieść mu ulgi.
Nową nadzieję jemu i jego rodzicom daje doktor Isabella Horn, w
którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się Lili Taylor (m.in.
„Nawiedzony” Jana de Bonta, „Obecność” Jamesa Wana i
„Leatherface” Alexandre'a Bustillo i Juliena Maury'ego). Jak
widać fabułę „Elia” zawiązano w dosyć pomysłowy, a przy tym
zagadkowy sposób, który już w pierwszej partii obrazu płynnie
wchodzi w standardowy wątek tajemniczego ośrodka prowadzonego przez
budzącą podejrzliwość lekarkę. Ciaran Foy dołożył do
scenariusza trochę własnych pomysłów, które na papier przelali
Ian Goldberg i Richard Naing, ale szkielet opracowany przez Davida
Chirchirillo został zachowany. A jedną z tych rzeczy, które
najbardziej pociągały w nim Foya to przyjęcie perspektywy dziecka
(nie dosłownie: realizacja tradycyjna, niesubiektywna praca kamer).
Dziecka, które od czterech lat ma mocno ograniczony kontakt z
otoczeniem. Śledzimy więc wydarzenia z pozycji osoby, w osądy
której mamy powody wątpić. Tym bardziej po rozpoczęciu
eksperymentalnej terapii. Żyjąc w niemałym odosobnieniu (Eli przez
ostatnie lata przybywał prawie wyłącznie z rodzicami), a później
jeszcze mając percepcję zaburzoną lekami, jedenastolatek
bynajmniej nie jawi się jako ktoś, kto nie tylko zna się na
ludziach, ale także potrafi oddzielić imaginacje od prawdy. Eli,
czemu trudno się dziwić, od początku jest nieufnie nastawiony do
doktor Isabelli Horn. Z czasem ta nieufność przechodzi w
przerażanie spowodowane przekonaniem, że lekarka zamierza go
skrzywdzić. Odbiorca naturalnie będzie podzielał jego odczucia
względem tej kobiety, ale raczej nie bezkrytycznie. Lily Taylor na
życzenie reżysera „Elia” zadbała o to, by w jej postaci
zderzały się dwie sprzeczności: ciepło i zimno. Doktor Horn raz
wydaje się bardzo sympatyczną osobą, której naprawdę leży na
sercu dobro jej najnowszego pacjenta, a innymi razy jej oblicze
spowija jakaś złośliwa zaciętość wyraźnie wymierzona przeciwko
Eliowi. Najlepiej widać to, gdy w pobliżu nie ma rodziców chłopca.
Wówczas rzuca się również w oczy szorstkie podejście
pielęgniarek do zalęknionego jedenastolatka, co każe podejrzewać,
że mamy tutaj do czynienia z zagadkową zmową wąskiej grupy osób
wymierzoną przeciwko niewinnemu dziecku. Czyżby kolejny horror
oparty na motywie haniebnego eksperymentu naukowego? Sekretnych
badań, których ofiarami padają tym razem nieletnie jednostki?
Trudno takiego założenia nie czynić. W końcu wszystkie znaki na
niebie i ziemi na to wskazują. Większych kłopotów może
nastręczać umiejscowienie w scenariuszu tajemniczych istot
dręczących Elia w tym położonym na uboczy, szczelnie zamkniętym,
hermetycznym ośrodku prowadzonym przez doktor Horn. Czyli jednak
typowa ghost story? Niekoniecznie, bo raz że trzeba jakoś
połączyć to z eksperymentalną terapią, której aktualnie
poddawany jest tylko tytułowy chłopiec, a dwa: nie jest
powiedziane, że obiekt ten faktycznie jest nawiedzony przez duchy.
Równie dobrze mogą to być jedynie halucynacje, skutek uboczny
silnych leków podawanych Eliowi. Tak czy inaczej, moim zdaniem,
samotne zmagania coraz bardziej osłabionego chłopca, obok jego
choroby, stanowią największą atrakcję tej bądź co bądź
przeciętnej wycieczki do niezbyt mrocznego ośrodka medycznego
pełnego niezbyt mrocznych, acz dosyć frapujących tajemnic.
Mile
zaskoczyło mnie to, że Ciaran Foy długo odżegnywał się od
przesadnego efekciarstwa - właściwie to czekał z tym do finału.
Sekwencje z tajemniczymi istotami, które przypuszczalnie widzi
wyłącznie Eli, najbardziej minimalistycznej formy wprawdzie nie
przyjmują, ale i za daleko na moje oko też tego nie pociągnięto.
Z tej płaszczyzny wycięłabym jedynie scenę szarpania i
przeciągania Elia po korytarzach nieszczęsnej placówki
(pseudo?)medycznej, bo wkradła się tu niepasująca do reszty
groteska – moment niezamierzenie zabawny. Natomiast na największe
wyróżnienie według mnie zasługuje sekwencja z czarnowłosą
widmową dziewczyną, wyginającą się prawie jak opętana Regan
MacNeil z „Egzorcysty” Williama Friedkina. Najpierw w pełnej
napięcia scence ścigająca Elia, a potem w doprawdy widowiskowy
sposób wykluwająca się z własnego cienia. Nie najgorszy był też
pomysł z kombinacjami napisu ELI, którego autorem jest sam Ciaran
Foy. Reżyser wymyślił też między innymi zabawę w życzenia i
wspomnianą już nieszczęsną szarpaninę z tajemniczymi agresorami.
Ciekawa jestem natomiast, kto wpadł na pomysł UWAGA SPOILER
wplecenia w tę historię wyraźnych nawiązań do „Dziecka
Rosemary” (korzeń tanisa, imię matki Elia). I mniej oczywistych,
bo motyw Antychrysta trudno nazwać znakiem rozpoznawczym tylko tej
produkcji. Z drugiej strony jeśli powiążemy to z bardziej
charakterystycznymi wskazówkami, to można uznać „Elia” za
nieoficjalny sequel „Dziecka Rosemary”. Nie twierdzę, że na
pewno tak został pomyślany, ale i nie uważam tej interpretacji za
zbyt daleko idącą. Dalszy ciąg historii Rosemary i jej
demonicznego dziecka spokojnie mógłby tak przebiegać, jak to
pokazano w omawianej produkcji KONIEC SPOILERA. Klimat, w
jakim utrzymano „Elia” pozostawia wiele do życzenia – mrok
moim zdaniem nie został należycie zagęszczony, a i nie emanuje z
niego jakaś silniejsza groźba. Zagrożenie, być może
nadnaturalne, zawdzięczałam głównie przekonująco zrealizowanym
manifestacjom tajemniczych istot, aczkolwiek jump scenek
(notabene jeśli o mnie chodzi to bez wyjątku nieskutecznych)
niestety sobie nie odpuszczono, ale przynajmniej nie ma ich od
zatrzęsienia. A poczucie wyobcowania płynie głównie z miejsca
akcji i naturalnie uczynienia ofiarą owych prześladowań przez
nieznane istoty jedenastoletniego chłopca, który nie dość, że w
pojedynkę musi się mierzyć z nieoczekiwanym zagrożeniem, to na
dodatek przez swoją chorobę nie może tak po prostu opuścić tego
niezwyczajnego ringu. Jedyną osobą, u której chłopiec znajduje
wsparcie w tych niezwykle ciężkich chwilach jest mieszkająca
nieopodal ośrodka doktor Isabelli Horn wygadana dziewczyna imieniem
Haley (ależ charyzmatyczna kreacja Sadie Sink). Sardoniczne poczucie
humoru postać ta zawdzięcza samemu Ciaranowi Foyowi i muszę
przyznać, że było to znakomite w swojej prostocie posunięcie, bo
przede wszystkim dzięki temu tak mocno się do niej przywiązałam.
Co by o „Eliu” nie mówić trzeba mu oddać dosyć świeże
podejście do jak by na to nie patrzeć dobrze znanego tematu. Motywu
niejednokrotnie już poruszanego w kinie grozy, ale nie przypominam
sobie pozycji, która podchodziłaby do niego od takiej strony, jaką
obrano w historii jedenastoletniego Elia. Szkoda tylko, że nie
wykazano się większą dbałością o element zaskoczenia, bo
chociaż dokonano tutaj dosyć nietypowego połączenia popularnych
motywów horroru i chociaż nie wrzucono w to wiele czytelnych
wskazówek, to z jakiegoś powodu spokojnie da się przedwcześnie to
poskładać. Wierzcie lub nie, ale domyśliłam się jakie
niespodzianki przyszykowano dla odbiorców „Elia” (poza jedną,
mniejszą). Nie od razu – wprawdzie już na wstępie przyjęłam
jedno właściwe założenie, ale mimo tego jeszcze przez jakiś czas
błądziłam. Potem nagle pawie wszystko wskoczyło na swoje miejsca,
i okazało się, że przedstawiona tutaj intryga tylko z pozoru jest
złożona. Wydaje się mocno rozbudowana (może nawet
pokomplikowana), ale głównie dlatego, że Ciaran Foy i jego ekipa
wykorzystali kilka na pierwszy rzut oka nie do końca pasujących do
siebie znanych motywów horroru i podeszli do tego od niepospolitej
strony. Mając już pełny ogląd historii Elia prawdopodobnie
dojdzie się do wniosku, że fabuła w sumie jest bardzo prosta,
niewyszukana pod kątem treści (z finałem włącznie), bo o samej
ścieżce dochodzenia do prawdy (abstrahując już od tematów
poruszanych w tym filmie, patrząc na sam sposób ich wykorzystania)
tego samego powiedzieć raczej nie można. Bez względu na to, czy
samemu dojdzie się do prawdy, czy ową nieoryginalną tajemnicę
odkryje przed widzem dopiero końcówka tego w moim poczuciu
niedostatecznie klimatycznego horroru.
Stosunkowo
długo wstrzymywałam się z seansem „Elia” w reżyserii Ciarana
Foya. Celowo odkładałam to w czasie, prawdę mówiąc bez
przekonania, że kiedykolwiek najdzie mnie ochota na sprawdzenie tego
przedsięwzięcia. Spodziewałam się po prostu kolejnego
plastikowego filmidła, naszpikowanego efektami komputerowymi i
nieskutecznymi jump scenkami i nie powiedziałabym, że moje
przeczucia okazały się zupełnie błędne. Całkowicie trafione też
nie, bo byłam przygotowana na dalej idące realizacyjne zabiegi
ślepo podążające za aktualnymi trendami. I mniej interesującą,
bardziej nijaką, miałką fabułę. A tutaj proszę, całkiem
pomysłowe wykorzystanie paru znanych motywów horroru z perspektywy
w miarę nieszablonowo przedstawionego chłopca. Wprawdzie nie wolne
od nudnawych przestojów i przewidywalności, ale nie tak męczące
jak się spodziewałam. Ogólnie nawet znośne dziełko – uważam,
że to taki przeciętniak, do którego można podchodzić bez
większych obaw, ale i bez dużych oczekiwań. Uogólniając.
"Eli" to strasznie toporne filmidło. Przeciętne filmy zapominamy, ale podczas seansu można się na nich dobrze bawić. Tymczasem Eli mimo ciekawego początku z każdą chwilą jest coraz bardziej nijaki, pozbawiony ciekawych i sympatycznych bohaterów oraz angażującej, dobrze poprowadzonej historii. Pójdę o krok dalej i napiszę, że był to jeden z gorszych filmów jakie oglądałem w zeszłym roku.
OdpowiedzUsuń