Młoda
para, Mickey i Jules, dokonuje napadu rabunkowego na stację
benzynową. Następnie zamierzają jechać prosto na Florydę, ale po
przejechaniu paru kilometrów nieoczekiwanie kończy im się benzyna.
Dookoła nich rozciąga się las, ale przy drodze zauważają
skrzynkę pocztową. Szybko odnajdują dom samotnie stojący w tej
głuszy, w którym szczęśliwie nie zastają właścicieli. Włamują
się do środka z zamiarem zabrania kluczyków do samochodu
nieznajomych, a gdy ich nie znajdują postanawiają wykraść z wozu
benzynę. W poszukiwaniu szlaucha zapuszczają się do piwnicy, w
której dokonują wielce niepokojącego odkrycia. Zaraz potem w domu
pojawiają się jego właściciele, których mroczny sekret Mickey i
Jules właśnie poznali.
„Villains”
to niskobudżetowe filmowe dzieło Dana Berka i Roberta Olsena,
twórców „Denata” (2015) i „Plagi wampirów 2” (2016).
Scenariusz napisali sami i choć już w 2016 roku wciągnięto go na
listę najbardziej lubianych skryptów, które jeszcze nie zostały
przełożone na ekran, to dopiero dwa lata później mogli ruszyć ze
zdjęciami. Na swój pierwszy pokaz, który odbył się na South by
Southwest Film Festival, obraz czekał kolejny niespełna rok, a do
szerszego obiegu w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych trafił
kilka miesięcy później, we wrześniu 2019 roku. Thriller komediowy
Dana Berka i Roberta Olsena zyskał uznanie krytyków i dużej części
zwykłych widzów, z miłośnikami kina grozy włącznie.
Gwiazda
„Coś za mną chodzi”, Maika Monroe i już bez kostiumu klauna
Pennywise'a, Bill Skarsgard, wcielają się w „Villains” we
współczesne wersje Bonnie i Clyde'a. Nie dosłownie, bo Danowi
Berkowi i Robertowi Olsenowi nie przyświecała myśl „wskrzeszania”
tej legendarnej przestępczej pary, ale Jules i Mickey ewidentnie
mają w sobie coś, co każe myśleć o tamtym duecie. Podczas prac
nad „Villains” w rozmowach Berka i Olsena często przewijały się
takie tytuły, jak „Urodzeni mordercy” Olivera Stone'a,
„Prawdziwy romans” Tony'ego Scotta i „Badlands” Terrence'a
Malicka w kontekście relatywizmu moralnego. Twórcy chcieli by
publiczność polubiła Mickeya i Jules, pomimo ich przestępczej
działalności. Ciekawiło ich też to, jak daleko mogą się
posunąć, zanim widownia nastawi się do nich negatywnie, jak to
miało miejsce na przykład w „Urodzonych mordercach”. Zależało
im też na tym, żeby „Villains” nie zachowywał czystości
gatunkowej, żeby nie można było go zaszufladkować, wtłoczyć w
wąskie ramy gatunkowe. Starali się dać widzom trochę horroru (co się raczej nie udało),
czarnej komedii, romansu i thrillera, ze wskazaniem na gałąź home
invasion, ale i elementy psychothrillera mocno rzucają się w
oczy. A jeszcze bardziej klimat retro, który tylko wzmagał moje
skojarzenia z „Bonnie i Clyde'em” Arthura Penna. Z wyjątkiem
kolaży wyblakłych, podniszczonych zdjęć z Florydy (niewielu) oraz
planszy tytułowej, w „Villains” nie widać zdecydowanych prób
upodobnienia się do obrazu nakręconego w dawnych czasach. Ale i tak
czuć w tym ducha kina drugiej połowy lat 60-tych i lat 70-tych XX
wieku. Powiedziałabym, że to takie smaczne przemieszanie
współczesności z magiczną anachronicznością. Ta starannie
wyważona mikstura dała coś na kształt odcieni sepii. Uwagę
zwraca też swego rodzaju zestawienie kolorystycznej wyblakłości z
jaskrawością. Zdjęcia wyglądają zarazem tak, jakby je wyprano, a
z drugiej mienią się barwami. Sprzeczność sama w sobie? Owszem
brzmi to cokolwiek dziwnie, ale na moje oko taką właśnie magiczną
sztuczkę tutaj wykonano. Większość akcji zamknięto w piętrowym
domu położonym w leśnej głuszy, wynajętym filmowcom na czas
zdjęć przez jego niezwiązanych z branżą filmową właścicieli.
Z zewnątrz prezentuje się nadzwyczaj okazale – niczym bajkowa,
idealnie wykończona, zadbana chata niemałych rozmiarów – ale
jeszcze urokliwsze okazuje się jej wnętrze. Staroświecki wystrój,
który to w połączeniu z ubraniami aktorów może wskazywać na to,
że rzecz rozgrywa się w czasach minionych. Ale niekoniecznie, bo
takie stroje, jakie mają na sobie postacie zaludniające plan, nosi
się i dziś. Poza tym w pewnym momencie Mickey daje jasno do
zrozumienia, że stojący w salonie telewizor lampowy to już
przeżytek. Jego i jego dziewczynę, Jules, po raz pierwszy widzimy w
dziecinnych maskach, w chwili dokonywanego przez nich napadu na
stację benzynową. Pieniądze zabierają, ale parę kilometrów
dalej uświadamiają sobie, że powinni przy okazji napełnić też
bak. O paliwie jakoś nie pomyśleli... Co ze wszystkich żartobliwych
sytuacji zawartych w „Villains” - a jest ich niemało - rozbawiło
mnie najbardziej. W każdym razie nic straconego, bo (nie)szczęśliwie
w leśnej głuszy, w której utknęli, rzut beretem od nich,
naturalnie w osamotnieniu, stoi zamieszkały dom. Właścicieli nasza
niezbyt zorganizowana para rabusiów nie zastaje. Co dobrze się
składa, bo Mickey i Jules (Maika Monroe i Bill Skarsgard moim
zdaniem wykonali przewspaniałą robotę) nie chcą nikogo
terroryzować. Wyraźnie nie są to osoby, które przyjemność
znajdują w zadawaniu cierpień innym. Są złodziejami, ale nie
okrutnikami. Mężczyzna ma nawet opory przed niszczeniem drzwi
frontowych. Robi to dopiero, gdy próba otwarcia zamka nie przynosi
efektu. Tak on, jak jego ukochana dziewczyna chcą tylko ukraść
samochód nieznajomych i załatwić to jak najszybciej, zanim
sytuacja się skomplikuje. Ale w tym momencie los przestaje się do
nich uśmiechać. Jako że nie mogą znaleźć kluczyków do
upatrzonego samochodu muszą przedłużyć swój pobyt w tym miejscu.
Najpierw trzeba pomyśleć. A co lepiej służy myśleniu od
narkotyków? Efekt błyskawiczny: ledwo Mickey wciągnął kreskę, a
już przyszło olśnienie. Przecież zamiast kraść samochód można
ukraść benzynę! No, no, trzeba mu przyznać, kreatywność
nadzwyczaj imponująca. Bez dwóch zdań. Aby wykonać ten doprawdy
pomysłowy plan trzeba jednak przeszukać też piwnicę. Właściciele
domu, w którym ów film kręcono utrzymywali piwnicę w nienagannej
czystości – ekipa musiała więc trochę ją zagracić, ażeby
dopasować ją do wizji Dana Berka i Roberta Olsena. Kiedy Mickey i
Jules zejdą do podziemia zobaczą... Cóż, poprzestańmy na tym, że
na ich miejscu raczej nikt takiego widoku by się nie spodziewał.
Może z wyjątkiem fanów kina grozy:)
Obficie
podlana czarnym humorem konwencja thrillera spod znaku home
invasion, w „Villains” Dana Berka i Roberta Olsena splata się
z iście zwariowanym psychothrillerem po powrocie właścicieli domu,
do którego na swoje nieszczęście włamała się zakochana młoda
para. George i Gloria (widowiskowe kreacje Jeffreya Donovana i Kyry
Sedgwick) prawdopodobnie natychmiast uruchomią dzwonki alarmowe w
głowie każdego, nawet mniej rozeznanego w kinie grozy, widza. Nie
dlatego, że ich pojawianie się zwiastuje naturalne w takich
sytuacjach kłopoty dla włamywaczy, których pomimo ich
przestępczych skłonności trudno znielubić (aczkolwiek nie jest to
niemożliwe). W tym momencie mamy już pewność, że Mickey i Jules
nie mają morderczych zapędów, a więc w normalnej sytuacji w
najgorszym wypadku George i Gloria po prostu wezwaliby policję. W
zwyczajnych okolicznościach, ale przecież my już wiemy, że
okoliczności typowe nie są. Odkrycie, którego właśnie na naszych
oczach dokonali Mickey i Jules każe nam sądzić, że przy
właścicielach tej feralnej nieruchomości młodzi złodzieje
prezentują się nader niewinnie. George i Gloria zostali
skonstruowani w oparciu o jeden z moich ulubionych modeli czarnych
charakterów. Mało powiedzieć, że są dziwni. Mało powiedzieć,
że to świry. Mało nazwać ich bezwzględnymi zbrodniarzami. Mało
stwierdzić, że są oderwani od rzeczywistości. Wszystkie te
etykietki oczywiście pasują do Georga'a i Glorii, ale myślę, że
aby wyrobić sobie właściwe wyobrażenie o tych wariackich
postaciach najlepiej, że tak to ujmę, przemnożyć sobie to
wszystko przez dwa. Właściciele domostwa, w którym toczy się
większa część akcji „Villains” to szajbusy jakich mało.
Przypuszczam nawet, że niejeden odbiorca dojdzie do wniosku, że
bardziej zwariowanych zbrodniarzy na ekranie nie widział. Co
bardziej obyci z kinem grozy raczej nie podpiszą się pod tym
stwierdzeniem, ale pewnie wielu z nich zgodzi się, że George i
Gloria w niższych granicach skali szaleństwa zdecydowanie się nie
plasują. Zwłaszcza damski człon tego groźnego duetu, który
zbudowano w oparciu o wykorzystywany już w kinie grozy motyw
chorobliwej obsesji na punkcie posiadania dziecka, która przerodziła
się w... w coś, co fani horrorów i thrillerów mogli już widzieć.
Żadne to novum, bo i raczej nie o to twórcom „Villains”
chodziło. Praktycznie cała fabuła składa się z wypróbowanych
już przez innych artystów motywów. Tym, co wyróżnia omawianą
produkcję jest podejście jej twórców do niejednokrotnie
spotykanych już treści. To znaczy ujęcie mniej powszechne – nie
tak zupełnie niespotykane. Nienachalny, naprawdę zgrabny czarny
humor i przykuwająca wzrok realizacja (kolejny dowód na to, że
niewielki budżet w kinie grozy wcale nie musi szkodzi, a według
mniej nawet częściej pomaga) to jedno, ale nie bez znaczenia jest
też nieobliczalność tego obrazu. Dosłownie przez cały czas
towarzyszyło mi przekonanie, że to jeden z tych filmów, w którym
dosłownie wszystko może się zdarzyć. W końcu z takimi ludźmi, z
jakimi miałam przyjemność się tutaj spotkać nigdy nic nie
wiadomo. I dotyczy to nie tylko szalonych właścicieli
nieszczęsnego, kryjącego mroczne sekrety domu, ale także...
bohaterów? No dobrze: złodziei, których osobiście (nie bijcie) od
razu polubiłam. Nie żebyśmy nadawali na tych samych falach, bo
postacie te zostały celowe przerysowane (nie bardziej jednak od
George'a i Glorii), co miało służyć komediowej stronie
„Villains”. Ich pomysły na wydostanie się z pułapki zgotowanej
im przez niewątpliwie niemające wszystkich klepek małżeństwo,
bywają w miarę błyskotliwe (akcja z butem), acz niekoniecznie
wzbudzą podziw u tradycyjnie myślących osób, ale w swoim
repertuarze Jules i Mickey mają też zachowania, które mogą
nielicho zdumiewać. Ja na przykład aż wybałuszyłam oczy w
reakcji na plan wyswobodzenia się z kajdanek, który narodził się
w głowie Mickeya. Ale jeszcze bardziej zaskakujące było to, że
jego ukochana odważyła się go wykonać. A potem w doprawdy
niewiarygodnie się prezentującym stylu - co podejrzewam było
celowym zagraniem obliczonym na rozbawienie widzów - wspięła się
na piętro, żeby odkryć kolejną dziwaczną tajemnicę swoich
oprawców. Nie tak znowu tajemniczą tajemnicę, bo przewidzieć ten
zwrot akcji można już z chwilą pierwszego wejścia Glorii i
George'a. Prawdę mówiąc mimo odczuwalnej nieobliczalności
scenariusza, opowieść ta raz po raz zaskakuje... przewidywalnością.
To w sumie też bardzo ciekawe. Otóż, przez cały czas byłam
przygotowana na niespodzianki, mimo tego, że raz po raz zderzałam
się z nader tradycyjnymi, jakże oczywistymi rozwiązaniami. Niezły
fenomen: zaskakiwanie brakiem elementów zaskoczenia. I żeby było
jeszcze dziwniej: odbierałam to jak najbardziej na plus.
Jeśli
podobała Wam się „Zabawa w pochowanego” Matta
Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, o wiele szerzej (przynajmniej
na razie) rozpowszechniony thriller komediowy z tego samego roku, co
„Villains” Dana Berka i Roberta Olsena, to powinniście sprawdzić
i ten gatunkowy eksperymencik. Zwłaszcza że jest lepszy... Dobrze,
nie mogę zaręczyć, że każdy z Was, sympatyków „Zabawy w
pochowanego”, jeszcze większym uznaniem obdarzy „Villains”,
ale nawet jeśli nie, to i tak macie dużą szansę na niezłą
zabawę w doprawdy zwariowanym towarzystwie. Oto smaczne połączenie
thrillera i czarnej komedii z nutką romansu i potężną dawką
groźnego, ale i przezabawnego szaleństwa. Ożywcza przygoda w retro
klimacie (tj. po części, bo jednak zmieszanym z nowoczesnością)
pomimo, albo właśnie dzięki, jej przewidywalności. Niby
nieobliczalny to film, a bazujący na takich oczywistościach.
Rozwijający się dynamicznie, ale nie efekciarsko, aczkolwiek parę
jump scenek niefortunnie się tutaj przyplątało. Wyśmienite
dziełko pełne napięcia, ale i humoru. Kuriozalne, absurdalne,
wariackie, nieprzesadnie groteskowe, ale i uderzające w poważniejsze
tonacje widowisko dla ludzi niemających nic przeciwko gatunkowym
miszmaszom. Mieszanka wybuchowa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz