Druga
połowa lat 40-tych XX wieku. Doktor Faraday przybywa do Hundreds
Hall, XVIII-wiecznej posiadłości należącej do niegdyś bogatego
rodu Ayresów, celem zbadania ich służącej. Ostatnio był tutaj w
dzieciństwie, kiedy to jeszcze dwór prezentował się nadzwyczaj
okazale. Teraz wyraźnie chyli się upadkowi, co jest spowodowane
problemami finansowymi jego właścicieli: starszej damy i dwójki
jej dwudziestoparoletnich dzieci, Caroline i Rodericka. Po zbadaniu
ich służącej, nastoletniej dziewczyny imieniem Betty, Faraday
dochodzi do wniosku, że pacjenta symuluje, ale nie informuje o tym
jej pracodawców. Od niej samej dowiaduje się, że dom ją przeraża,
ale uznaje, że dziewczyna dramatyzuje i że z czasem przywyknie do
Hundreds Hall. Doktor Faraday staje się częstym gościem Ayresów,
przyjacielem rodziny zawsze służącym im pomocą. Jedynie Roderick,
przepracowujący się młody pan domu, nie wydaje się być wdzięczny
Faradayowi za troskę, jaką okazuje jemu i jego bliskim. Ale lekarz
się nie zraża, i tak robi wszystko, co w jego mocy, by choć trochę
ułatwić życie Roderickowi. Kondycja psychiczna młodego Ayresa
coraz bardziej się jednak pogarsza. Do tego nowego problemu niegdyś
majętnego rodu wciąż dochodzą kolejne, a domownicy coraz bardziej
skłaniają się ku temu, że ich dom został opanowany przez jakąś
siłę nieczystą. Faraday stara się odwieść ich od takich myśli,
ale ilekroć nabiera przekonania, że rozsądek zwycięża w Hundreds
Hall zdarza się coś, co na powrót napełnia Ayresów wiarą w
zjawiska, których racjonalny umysł Faradaya nie potrafi przyjąć.
Poczytna
brytyjska pisarka, Sarah Waters, kojarzona jest przede wszystkich z
historiami osadzonymi w czasach wiktoriańskich i posiadającymi
silnie rozwinięte wątki społeczno-obyczajowe. Poza tym zdążyła
już przylgnąć do niej etykietka autorki specjalizującej się w
tematach homoseksualnych, co w najmniejszym stopniu jej nie
przeszkadza, bo jak stwierdza w swoich opowieściach faktycznie
zachowuje swego rodzaju lesbijski porządek obrad. Zaznacza jednak,
że to tylko część prawdy, bo jak zresztą zauważają też jej
stali czytelnicy, twórczość Waters posiada również mocne podłoże
heteroseksualne. „Ktoś we mnie” (oryg. „The Little Stranger”)
trochę odbiega od reszty pisarskiego dorobku tej Brytyjki. Zgodnie
ze swoim zwyczajem akcję Waters osadziła w czasach minionych (tym
razem tuż po drugiej wojnie światowej), ale próżno szukać tutaj
homoerotyzmu. Zamiast tego są domniemane elementy natury
nadprzyrodzonej. Po raz pierwszy wydana w 2009 roku, nominowana do
Nagrody Bookera, powieść „Ktoś we mnie” to utwór gotycki, w
którym dopatrzono się wpływów między innymi takich dzieł, jak
„Rebeka” Daphne du Maurier, „W kleszczach lęku” Henry'ego
Jamesa i „Nawiedzony dom na wzgórzu” vel „Nawiedzony”
Shirley Jackson. Waters wyznała, że wcale nie zamierzała pisać o
nawiedzonym domu, że przystąpiła do prac nad tą powieścią z
myślą o oddaniu sytuacji różnych klas społecznych w okresie
powojennym. I ten plan, owszem, wykonała, ale przy okazji
skonstruowała coś, co spokojnie może uchodzić za horror
nastrojowy. Który doczekał się swojej filmowej wersji:
brytyjsko-irlandzko-francuski obraz w reżyserii Lenny'ego
Abrahamsona z 2018 roku.
Hundreds
Hall, XVIII-wieczny dwór stojący w wiejskim zakątku Anglii, w
oddaleniu od innych zabudowań i od pokolenia należący do niegdyś
majętnego rodu Ayresów. Czasy świetności tego miejsca już
przeminęły. W drugiej połowie lat 40-tych XX wieku, kiedy to toczy
się właściwa akcja „Ktoś we mnie”, posiadłość ta niszczeje
w oczach. I bynajmniej nie dlatego, że jego aktualnym właścicielom,
pani Ayres oraz jej dorosłym już dzieciom, Caroline i Roderickowi,
nie zależy na przywróceniu mu świetności. Wręcz przeciwnie:
rodzina robi wszystko, co tylko może, by utrzymać Hundreds Hall,
ale pech chce, że żyją w czasach niebywale trudnych dla
właścicieli ziemskich. W czasach, w których bogacze biednieją
przez politykę rządu podobno ukierunkowaną na dobro klasy
robotniczej. Tyle że w powieści Sarah Waters raczej nie widać,
żeby byt ciężko pracujących ludzi szczególnie się poprawiał.
Brakuje mieszkań, a i płace nadal są chude. Ale politykom jak
zawsze żyje się dobrze. Co bardziej przedsiębiorczy, obrotni,
cwani wręcz osobnicy, którzy musieli zaczynać od zera, też szybko
się wzbogacają, ale klasa robotnicza jakoś nie odczuwa troski
rządu. Politycy jak zwykle jedno mówią, drugie robią. Chociaż,
gwoli sprawiedliwości, tam gdzie im się opłaca działają na
korzyść gorzej sytuowanych obywateli – polityka mieszkaniowa na
przykład jest coraz bardziej efektywna. Ale często odbywa się to
kosztem wielopokoleniowych właścicieli ziemskich. Doprowadzeni na
skraj bankructwa ludzie stopniowo wyprzedają swoje ziemie, na
których w szybkim tempie wyrastają budynki mieszkalne dla osób,
które swojego kąta nie mają. Ayresowie, co zrozumiałe, są
głęboko rozgoryczeni takim obrotem spraw. To jeden z tych rodów,
który najwięcej traci na aktualnej polityce angielskiego rządu
(Partii Pracy), ale choć trudno im nie współczuć, to trzeba
zaznaczyć, że Waters nie patrzy na nich jedynie litościwym okiem.
Daleko jej do stronniczości. Nie stara się na siłę ocieplać ani
ich wizerunku, ani głównego bohatera i zarazem narratora „Ktoś
we mnie”, doktora Faradaya, imienia którego nie znamy. Z jednej
strony przedstawia Ayresów jako niewinne ofiary polityki obranej w
Anglii tuż po drugiej wojnie światowej, a z drugiej nie pozwala nam
zapomnieć, że są to ludzie, którzy nie doszli do bogactwa ciężką
pracą, którym wysoki statut społeczny niejako został ofiarowany
przez los. Co gorsza, Ayresom, zdarza się wygłaszać kpiące,
pogardliwe wręcz opinie na temat ludzi wywodzących się z niższych
warstw społecznych. Zwłaszcza służby, co oburza doktora Faradaya
tym bardziej, że jego matka przed laty wchodziła w poczet służby
Ayresów. Ale jak już nadmieniłam on też nie jest pozbawiony wad.
Sarah Waters na kartach „Ktoś we mnie”, że tak to ujmę, patrzy
na człowieka obiektywnym okiem. Nikogo nie idealizuje, ale też nie
stara się demonizować. Ani oceniać – zupełnie jakby mówiła,
że w życiu należy wystrzegać się formułowania daleko idących
opinii na temat innych, bo tak naprawdę w każdym z nas jest tyle
samo dobra, co zła. Nie ma człowieka bez skazy, aczkolwiek nie
brakuje takich, którym wydaje się, że są wyjątkiem
potwierdzającym tę regułę. „Ktoś we mnie” to powieść
lustro – historia, która zachęca do wejrzenia w głąb siebie.
Naturalnie nie trzeba z tej zachęty korzystać, spokojnie można
podejść do tej opowieści od innej strony, ale jeśli ktoś ma
ochotę na trochę introspekcji, z samokrytycyzmem włącznie, to w
moim przekonaniu „Ktoś we mnie” ten apetyt także zaspokoi.
Między innymi, bo omawiana powieść to bynajmniej nie tylko zachęta
do pieczołowitej analizy samego siebie, ale całkiem szczegółowy
portret angielskiej prowincji drugiej połowy lat 40-tych XX wieku
oraz klasyczne spojrzenie na horror. Opowieść o nawiedzonym domu
utrzymana w stylistyce retro.
Gdybym
nie wiedziała, że „Ktoś we mnie” narodził się w XXI wieku,
to byłabym przekonana, że to utwór z poprzedniego stulecia. W
mojej ocenie więc Sarah Waters sprostała nie tak znowu łatwemu
zadaniu stworzenia jak najbardziej wiarygodnych podwalin pod tę
konkretną opowieść. Nie tyle przedstawiła dość dokładny obraz
powojennej Anglii, odpowiednio wykreśliła realia, w których
osadziła akcję swojej niejednoznacznej opowieści, ale i
posługiwała się językiem z tamtej epoki (pochwalić muszę też
tutaj polską tłumaczkę Magdalenę Moltzan-Małkowską: wydanie
Prószyński i S-ka z roku 2016). Waters, swoim zwyczajem, solennie
się do tegoż przedsięwzięcia przygotowała: zapoznała się w
wieloma powieściami i filmami z tamtego okresu, przeanalizowała
ówczesne pamiętniki, odwiedzała muzea i archiwa. W efekcie
dostajemy staroświecką powieść współczesną. To znaczy utwór
napisany po staremu w czasach nam współczesnych. Z perspektywy
osoby znającej przyszłość. Poniekąd, bo choć autorka żyje i
tworzy w naszych czasach, to jak już nadmieniłam historię tę
wyłuszcza za pośrednictwem skonstruowanej na potrzeby tej książki
postaci, która naturalnie nie ma takiej wiedzy, jak Sarah Waters.
Doktor Faraday to człowiek swojej epoki – przedstawiciel
angielskiej inteligencji w skali mikro. Główny bohater książki
jest wiejskim lekarzem rodzinnym, który z lękiem patrzy w
przyszłość. Zresztą już teraz nie ma lekko. Mieszka w spartańsko
urządzonej kawalerce, ogranicza się tylko do niezbędnych wydatków,
a i tak nie jest w stanie odłożyć wiele na chudsze czasy. Bo
podejrzewa, że nieuchronnie się one zbliżają, że już wkrótce
nie będzie w stanie utrzymać się z pracy, której bez reszty się
poświęcił. Faraday najwyraźniej jest lekarzem z powołania,
szczerze troszczącym się o swoich pacjentów, bez słowa skargi
rzucającym się w wir męczącej i nader odpowiedzialnej pracy, nie
bacząc na zarobek. Dla tego mężczyzny cierpiący człowiek bez
grosza przy duszy jest tak samo ważny jak schorowany bogacz. Myśl,
że miałby nie dostać zapłaty za usługę medyczną w najmniejszym
nawet stopniu go nie zniechęca. Pieniądze, choć bardzo by mu się
przydały, nie są dla niego najważniejsze. A na pewno nie bardziej
od niesienia ulgi cierpiącym. Być może właśnie z tego powodu nie
dorobił się jeszcze tego, co ma wiele jego kolegów po fachu –
własnego domu i większych oszczędności. Jedni powiedzą, że
brakuje mu ambicji, inni, że raczej bezwzględności czy pazerności,
a jeszcze inni dojdą do wniosku, że po prostu nie ma szczęścia.
Wydaje się jednak, że znalazł coś, co można odebrać jako
uśmiech losu, ale równie dobrze można uznać to za istne
przekleństwo. Bo wspaniały dom, w którym Faraday ma przyjemność
często gościć, dostarcza mu też trosk. A właściwie to nie tyle
on, ile to, co ostatnimi czasy spotyka jego mieszkańców. Ród
Ayresów staje się Faradayowi tak bliski, że niejako osobiście
odbiera każdą krzywdę, jaka ich spotyka. Nie patrzy na nich
wprawdzie bezkrytycznie, niektóre ich słowa i zachowania mocno go
irytują, ale sympatia do nich jest zdecydowanie silniejsza. Bo
Ayresowie, choć niepozbawieni brzydkich cech, dają się lubić.
Starsza pani i te jej sentymentalne podróże, nieustająca i w pełni
zrozumiała tęsknota za dawnymi czasami; jej zaradna i niewątpliwie
silna psychicznie córka, której natura nie obdarzyła oszałamiającą
urodą (o czym wspominam dlatego, że jej wygląd też jest przez
Waters analizowany w kontekście społeczeństwa, w którym przyszło
żyć bohaterce jej książki) oraz jej okaleczony na wojnie brat,
który z coraz większym trudem znosi ogrom obowiązków, jakie
nieoczekiwanie na niego spadły. Roderick właściwie sam się nimi
obarczył, bo choć istotnie to on jest dziedzicem Hundreds Hall, to
nikt nie wymaga od niego aż takiego poświęcenia dla sprawy. Jego
siostra i matka są gotowe mu pomóc, ale duma i szczera troska o
nie, każą mu odrzucać te oferty. Nawet gdy Roderick nabiera
pewności, że w ich domu zagnieździło się coś złego, nie ma
zamiaru angażować w to pozostałych domowników. Tym bardziej
przyjmować pomocy od doktora Faradaya, bo człowiek ten w jego
mniemaniu nic nie rozumie. Narrator „Ktoś we mnie” nie jest
bowiem w stanie przyjąć do wiadomości, że w Hundreds Hall
zawitała jakaś nadnaturalna siła. Jaka? Teorie są różne, ale
najbardziej prawdopodobna, a przy tym dosyć pomysłowa zdaje się
być wersja z tytułowym kimś oderwanym od kogoś żyjącego. Kogo?
Może od Rodericka, a może od przesądnej, bojaźliwej, młodziutkiej
służącej Ayresów. A może Faraday ma rację. Może wyjaśnienie
jest bardziej prozaiczne – omamy wzrokowe i słuchowe wywołane
zmęczeniem i rozlicznymi problemami dnia codziennego, choroby
psychiczne, zbiorowa histeria: nazwijmy to jak chcemy. Niektórym
niepokojącym zjawiskom zachodzącym w Hundreds Hall świadkuje i
Faraday, ale dla każdego z nich znajduje racjonalne wyjaśnienie.
Moim zdaniem największą siłą tej powieści jest właśnie jej
niejednoznaczność. Sarah Waters subtelnie manifestuje, czy to tylko
rzekomą, czy faktyczną obecność nieznanego. „Ktoś we mnie”
to powieść wręcz przesycona tajemniczością, również w materii
przeszłości Ayresów (straszne sekrety rodzinne?) i prawie
doskonały przykład na to, jak skromność służy opowieściom
grozy. Bez większych fajerwerków, głównie zagęszczającą się,
rozpraszającą i znowu zagęszczającą (i tak w kółko) atmosferą
zagrożenia, którego charakteru możemy się tylko domyślać,
Waters buduje nielicho interesujący horror spod znaku nawiedzonego
domu. A z drugiej strony thriller psychologiczny z silnie rozwiniętą
warstwą społeczno-obyczajową. Bardzo wolno rozwijającą się,
snutą spokojnym, wyważony językiem, opowieść o ludziach
zagubionych w niewdzięczny czasach i nie mniej wdzięcznej
posiadłości. Z genialnym zakończeniem. Wracając jednak do stylu
autorki muszę wspomnieć o jednej dosyć poważnej niedogodności,
jaką lektura ta mi niosła. Otóż wolałabym, żeby Waters trochę
zmniejszyła liczbę słów, bo nader często poświęcała całe
akapity kwestiom, które aż prosiło się sprowadzić do jednego
zdania. Tak, tak, to miało służyć przywoływaniu ducha literatury
z dawnych lat i owszem tak było, ale moim zdaniem Waters ewidentnie
z tą słowną wylewnością przesadzała. To znaczy myślę, że
można było to skrócić bez szkody dla tego ducha. W każdym razie
gdyby nie to, o wiele lepiej czytałoby mi się tę i tak całkiem
smacznie opowiedzianą, bardzo dobrze skonstruowaną, przemyślaną,
niebanalną, wielowarstwową historię o niedających się
zaszufladkować ludziach, którzy żyją i cierpią w powojennej
rzeczywistości. Także przez moce nadnaturalne... albo nie.
Nie
muszę chyba dodawać, że w mojej ocenie literacki pierwowzór filmu
Lenny'ego Abrahamsona pod tym samym tytułem, powieść „Ktoś we
mnie” (oryg. „The Little Stranger”) zwycięża na dosłownie
wszystkich frontach. Tak więc nawet jeśli nie przekonała Was
adaptacja tej powieści Sarah Waters, to nie powinniście unikać
oryginału. Tym bardziej jeśli cenicie sobie klimaty gotyckie. „Ktoś
we mnie” to powieść tak dla miłośników horrorów o
nawiedzonych wiekowych domostwach, jak amatorów thrillerów
psychologicznych i powieści społeczno-obyczajowych oraz oczywiście
wszelkiej maści utworów, które zachęcają do zajrzenia również
w głąb siebie, a nie tylko postaci zaludniających światy
przedstawione przez pisarzy i pisarki. „Ktoś we mnie” to może i
nie jest najłatwiejsza lektura, a już na pewno (dla mnie
szczęśliwie) niedająca jasnych odpowiedzi, ale na pewno diablo
klimatyczna i cechująca się całkiem złożoną, wielowątkową
fabułą. Akcja rozwija się co prawda w raczej niepopularnym tempie,
tj. bardzo wolno, ale wbrew pozorom niemało się tu dzieje.
Subtelnie, ale dzieje się... i to jak się dzieje! Niemniej
miłośnikom dynamicznych historii pozbawionych wyczerpujących
opisów miejsc, sytuacji i postaci, tej powieści raczej bym nie
poleciła. Ale wszystkim pozostałym czytelnikom, ze wskazaniem na
fanów klasycznych opowieści z dreszczykiem, a i owszem.
Nie widziałam filmu, ale książkę czytałam kilka lat temu i bardzo mi się podobała. Wrażenia miałam podobne do Twoich.
OdpowiedzUsuńTo myślę, że spokojnie możesz sobie film odpuścić. Po książce masz już kompletny obraz tej historii:)
Usuń