Po
zabójstwie ojca nastoletni Toby Burns rozpoczyna terapię
psychologiczną. Jego terapeutka proponuje mu przystąpienie do
programu stworzonego z myślą o zagubionych młodych ludziach. W
jego ramach Toby wraz z paroma innymi nastolatkami borykającymi się
z różnymi problemami ma spędzić jakiś czas w Malezji, biorąc
udział w różnego rodzaju zajęciach terapeutycznych. Zwieńczeniem
programu jest samotny trzydniowy pobyt na jednej z malezyjskich
bezludnych wysp. Toby trafia na taką, która tylko pozornie jest
niezamieszkana. Szybko bowiem odkrywa, że w dżungli mieszkają dwie
osoby, szesnastoletnia Madeleine i jej wrogo nastawiona do obcych
matka. Chłopak ma również powody przypuszczać, że na wyspie
oprócz zwyczajnych zwierząt znajduje się jakieś tajemnicze
stworzenie, którego należy się wystrzegać.
Twórca
między innymi „Poziomu -2”, „Maniaca” (remake'u kultowego
horroru Williama Lustiga pod tym samym tytułem) i „Amityville: Przebudzenia”, Franck Khalfoun, tym razem zmierzył się ze
stylistyką survivalową. Reżyserią horroru „Prey” zajął się
sam, ale scenariusz powstał w wyniku jego współpracy z Davidem
Coggeshallem, autorem scenariusza „The Haunting in Connecticut 2:Ghosts of Georgia” (oprócz tego Coggeshall pracował jedynie nad
paroma serialami, w tym „Krzykiem” z 2015 roku). Główne zdjęcia
ruszyły w 2016 roku, film jednak został wydany dopiero trzy lata
później. Trafił do wybranych kin, ale główna dystrybucja odbyła
się w Internecie (VOD).
Franck
Khalfoun i David Coggeshall swoją historię osadzili w scenerii,
która przysłużyła się już niejednemu twórcy kina grozy, a
mianowicie na niewielkiej wyspie, na którą tym razem trafia
nastolatek niepotrafiący poradzić sobie ze stratą ojca. Jego
przedwczesna śmierć otwiera tę opowieść – twórcy pośpiesznie
przeprowadzają nas przez zabójstwo rodziciela czołowej postaci
filmu Toby'ego Burnsa, potem następuje jeden gwałtowny przeskok w
czasie i już za momencik kolejny. I wprowadzenie mamy z głowy. No
tak, po co przedłużać, skoro można w paru słowach przedstawić
dynamiczną sytuację bohatera i zająć się głównym tematem
swojego filmowego przedsięwzięcia? Tak więc gdy nastoletni Toby
staje na rzekomo bezludnej malezyjskiej wyspie, nie wiemy o nim nic
ponadto, że jego ojciec niedawno został zamordowany, a on w związku
z tym niedługo potem podjął leczenie psychologiczne. Można się
domyślać, że chłopaka dręczą wyrzuty sumienia, że obwinia się
za śmierć ojca, której wprawdzie nie spowodował, ale
przypuszczalnie (w jego mniemaniu) mógł jej zapobiec. To w domyśle,
ale za to na pewno wiemy, jak Toby trafił na małą wyspę, której
zdecydowaną większość (poza raczej wąską plażą) stanowi
dżungla. Otóż, jakieś mądre głowy wymyśliły sobie, że na
zagubionych nastolatków zbawienny wpływ może mieć samotny
kilkudniowy pobyt na bezludnej wyspie. Izolacja faktycznie może
pomóc, ale jakoś nikt nie bierze szczególnie pod uwagę
rozlicznych zagrożeń czyhających na dzikim terytorium. Węże?
Żaden problem, młody sobie z nimi poradzi. Strata pożywienia i
niedostatek wody? Przeżyje, no a w razie czego ma przecież flarę:
wystarczy ją odpalić, a pomoc natychmiast przybędzie. A jak
odniesie jakieś poważniejsze obrażenia? Straci przytomność i
będzie się szybko wykrwawiał, to co wtedy? Nie dramatyzujmy, aż
tak źle być nie może. Bo czy znacie kogoś, kto wykrwawił się w
dżungli? To niemożliwe! Dobrze, odpuścimy. W końcu to i tak jeden
z mniejszych zgrzytów amerykańskiego horroru pt. „Prey”. Tak,
dobrze widzicie, są większe. Poczynając od... scenerii. Okazuje
się, że nawet tak obiecujące miejsce akcji survival horroru,
jak egzotyczna, rzekomo bezludna wyspa, może męczyć. Feeria
jaskrawych kolorów, z przewagą zieleni, palące promienie słoneczne
i oczywiście nocne ciemności: metaliczne, niezbyt zagęszczone,
żeby nie rzec całkiem przyjazne. Jasne. Haha, jasny mrok –
zapewne znacie to z wielu współczesnych, zwłaszcza hollywoodzkich
horrorów. Niby jest ciemno, ale jakoś nie bardzo się to odczuwa. I
takie obrazki pokazał mi człowiek odpowiedzialny za niegrzecznego
nowego „Maniaca”... Gdyby jeszcze Franckowi Khalfounowi udało
się tchnąć w to trochę, choćby tylko odrobinę, napięcia, to
może potrafiłabym spojrzeć na „Prey” litościwszym okiem. Może
w miarę bezboleśnie przeszłabym przez to patrzydło, ale w obliczu
takiej beznamiętności... Bo omawiany obraz to w gruncie rzeczy
zlepek kolorowych obrazków tworzących banalne, apatyczne scenki z
niełatwego życia Toby'ego Burnsa (nawet przyzwoita kreacja Logana
Millera) na jednej z z malezyjskich wysp. Początkowo ten na wskroś
miastowy chłopak musi radzić sobie sam, ale z czasem otrzymuje
nieoczekiwane wsparcie w postaci szesnastoletniej mieszkanki tego
„bezludnego” zakątka Ziemi. Madeleine (w tej roli Kristine
Froseth, która może i nie dorównywała Millerowi, ale jej warsztat
przynajmniej mnie nie irytował) bierze pod swoje skrzydła
nienawykłego do życia z dala od cywilizacji chłopaka, ale
zachowuje przy tym pewien dystans. Uczy go jak przetrwać na tym
generalnie nieprzyjaznym człowiekowi terytorium. Ale nie jej. Wyspa,
na którą los (albo raczej mądre głowy) wrzucił naszego Toby'ego,
od dziecka jest domem Madeleine – innego życia dziewczyna tak
naprawdę nie zna (nie wie nawet co to komputer) i przynajmniej na
początku tej młodzieńczej znajomości nic nie wskazuje na to, by
chciała to zmienić. Dobrze jej tu, gdzie jest, chociaż... Z czasem
nastolatka na tyle zaufa nowo poznanemu chłopakowi, aby zwierzyć mu
się ze swoich problemów. Wtajemniczy go w swoje bolączki i role
się odwrócą. Teraz Toby zapragnie się nią zaopiekować.
Twórcy
„Prey” przez dosyć długi czas nie ujawniają największego
niebezpieczeństwa czyhającego na próbującego powrócić do
równowagi psychicznej Toby'ego Burnsa i być może dwóch innych
osób: matki i jej nastoletniej córki. Przypuszczalnie, bo skoro nie
znamy zagrożenia, to nie możemy być pewni stałych mieszkanek tego
odizolowanego terytorium, jakim jest niewielka zalesiona wyspa.
Zwłaszcza matki Madeleine, przed którą ta druga najwidoczniej
stara się chronić swojego nowego i zarazem jedynego przyjaciela.
Ale równie dobrze istota, która nie tak znowu niezauważenie, po
zapadnięciu zmroku błyskawicznie porusza się po dżungli, nie
odmawiając sobie przy tym przyjemności uporczywego krążenia wokół
intruza, tj. Toby'ego, może w ogóle nie być człowiekiem. Jakimś
stworzeniem nieznanym ludzkości. Potwór? To, co udaje się dojrzeć
przestraszonemu nastolatkowi może na to wskazywać. Otóż, chłopak
zauważa, że z głowy obserwującego go stworzenia wyrastają rogi.
A przynajmniej wydaje mu się, że to rogi. Mnie natomiast wydawało
się, że... Że nie dotrwam do napisów końcowych. Sekwencje z
udziałem potencjalnej bestii nie były wprawdzie długie, ale tyle
wystarczyło, żebym zatęskniła za nudnymi wędrówkami Toby'ego po
słonecznej wyspie. Również pod przewodnictwem zaradnej nastolatki.
To znaczy doskonale radzącej sobie w miejscu, w którym się
wychowała, bo można przypuszczać, że w „naturalnej scenerii
Toby'ego”, w mieście, tak samo ciężko albo jeszcze trudniej
byłoby jej się odnaleźć, jak jej nowemu przyjacielowi w jej
świecie. W każdym razie wszystkie fragmenty mające intensyfikować
poczucie zagrożenia, wszystkie nocne przejścia głównego bohatera
z tajemniczym stworzeniem hasającym po wyspie, mogą co najwyżej
służyć jako środek nasenny. I to diablo skuteczny, bo już po
paru sekundach każdorazowo podejmowałam walkę z opadającymi
powiekami. Dobrze, dobrze, najpewniej przesadzam, bo taki sposób...
hmm... potęgowania napięcia na część widzów na pewno zadziała.
Co do tego w sumie nie mam wątpliwości, bo „Prey” jak by na to
nie patrzeć podąża za aktualnymi trendami. Aż dziw, że
dystrybucja kinowa tej pozycji nie była/nie jest zdecydowanie
szersza, bo na moje oko wydaje się być skrojona pod multipleksy.
Oczywiście nie tylko tak zrealizowane obrazy obecnie królują na
wielkich ekranach, ale i tak „po hollywoodzku” opowiedzianych
historii nie brakuje. Powiedziałabym wręcz, że idąc do kina na
horror człowiek ma większą szansę natknąć się na coś, że tak
to ujmę, technicznie zbliżonego do „Prey”. Na wypieszczony,
kolorowy, ugrzeczniony, jak ja to nazywam, plastikowy obraz o... To
różnie, ale bodaj najczęściej mamy okazję towarzyszyć młodym
ludziom walczącym ze złem. Takim czy innym. W przypadku „Prey”
przypuszczalnie mamy albo człowieka, albo potwora. Franck Khalfoun i
David Coggeshall przygotowali co prawda trochę zwrotów akcji, z
których jednakże tylko jeden stanowił dla mnie niespodziankę
(niewielką), ale zasadniczo uparcie trzymali się utartych
schematów. Akcja według mnie jest zatrważająco płaska – dosyć
szybkim krokiem podążamy wydeptaną ścieżką ku efekciarskiej
prawdzie. Franck Khalfoun nie zawracał sobie głowy powolnym
budowaniem dramaturgii, na moje oko raczej prześlizgując się przez
poszczególne scenki z życia Toby'ego na malezyjskiej wyspie,
zamiast pochylać się nad swoim młodocianym bohaterem. O
pozostałych postaciach już nie wspominając. Ale podczas gdy sam
sposób wyłuszczania tej nieskomplikowanej historii jest dynamiczny,
rozwój wypadków na pewno taki nie jest. Z czego absolutnie nie
czyniłabym zarzutu, gdyby zadbano o odpowiedni klimat i gdyby
realizatorzy nadążali za fabułą. Opowiadamy szybko historię,
która nie obfituje w wydarzenia. Czujecie ten dysonans? Jeśli nie,
w porządku. Ja w każdym razie uważam, że ta oto niezobowiązująca
historyjka lepiej by wypadła, gdyby postawiono na powolną, bardziej
intymną pracę kamer. I płynniejszy, nie tak raptowny, nie tak
poszarpany montaż. Skok tu, skok tam. I wreszcie wyczekiwany finał.
Nie żebym spodziewała się gwałtownego wzrostu zainteresowania.
Nic z tych rzeczy. Po finalnym pojedynku (bo chyba każdy będzie się
go spodziewał, a jeśli nie to najmocniej przepraszam za spoiler)
zwykle wchodzi plansza końcowa, prawda? Na to czekałam. I
wreszcie... ufff... jest, jest ten upragniony widok. Tuż po ostatnim
bezwstydnie banalnym akcencie, który miał zaskoczyć, ale... No
cóż, może ktoś będzie miał więcej szczęścia i dosłownie
odbierze mu mowę.
Jak
pomyślę o tym, że reżyser i współscenarzysta survival
horroru pt. „Prey” kilka lat temu stworzył naprawdę udany
(acz moim zdaniem niedorównujący oryginałowi) remake „Maniaka”,
to ogarnia mnie smutek zmieszany ze złością. Jakiż wkład Franck
Khalfoun mógłby mieć w gatunek, gdyby pozostał wierny tamtemu
duchowi? Mówcie co chcecie, ale ja mam podejrzenie graniczące z
pewnością, że wówczas silniej by się zaznaczył w światku
horroru. Takie pozycje, jak „Amityville: Przebudzenie”, czy
„Prey” choć mogą się podobać, to nie mają najmniejszej
szansy unieśmiertelnić jego nazwiska. Zagwarantować mu miejsca w
sercach tych i przyszłych pokoleń fanów horrorów. Tak, „Prey”
może się podobać. Wiem to, choć sama dosłownie przemęczyłam
(nie wiem po co) ten obraz. Polecać więc nikomu nie będę. Lepiej
nie. Ale swoich umiarkowanych sympatyków film ma więc... Nie, nie,
nie namawiam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz