sobota, 4 stycznia 2020

„Prey” (2019)


Po zabójstwie ojca nastoletni Toby Burns rozpoczyna terapię psychologiczną. Jego terapeutka proponuje mu przystąpienie do programu stworzonego z myślą o zagubionych młodych ludziach. W jego ramach Toby wraz z paroma innymi nastolatkami borykającymi się z różnymi problemami ma spędzić jakiś czas w Malezji, biorąc udział w różnego rodzaju zajęciach terapeutycznych. Zwieńczeniem programu jest samotny trzydniowy pobyt na jednej z malezyjskich bezludnych wysp. Toby trafia na taką, która tylko pozornie jest niezamieszkana. Szybko bowiem odkrywa, że w dżungli mieszkają dwie osoby, szesnastoletnia Madeleine i jej wrogo nastawiona do obcych matka. Chłopak ma również powody przypuszczać, że na wyspie oprócz zwyczajnych zwierząt znajduje się jakieś tajemnicze stworzenie, którego należy się wystrzegać.

Twórca między innymi „Poziomu -2”, „Maniaca” (remake'u kultowego horroru Williama Lustiga pod tym samym tytułem) i „Amityville: Przebudzenia”, Franck Khalfoun, tym razem zmierzył się ze stylistyką survivalową. Reżyserią horroru „Prey” zajął się sam, ale scenariusz powstał w wyniku jego współpracy z Davidem Coggeshallem, autorem scenariusza „The Haunting in Connecticut 2:Ghosts of Georgia” (oprócz tego Coggeshall pracował jedynie nad paroma serialami, w tym „Krzykiem” z 2015 roku). Główne zdjęcia ruszyły w 2016 roku, film jednak został wydany dopiero trzy lata później. Trafił do wybranych kin, ale główna dystrybucja odbyła się w Internecie (VOD).

Franck Khalfoun i David Coggeshall swoją historię osadzili w scenerii, która przysłużyła się już niejednemu twórcy kina grozy, a mianowicie na niewielkiej wyspie, na którą tym razem trafia nastolatek niepotrafiący poradzić sobie ze stratą ojca. Jego przedwczesna śmierć otwiera tę opowieść – twórcy pośpiesznie przeprowadzają nas przez zabójstwo rodziciela czołowej postaci filmu Toby'ego Burnsa, potem następuje jeden gwałtowny przeskok w czasie i już za momencik kolejny. I wprowadzenie mamy z głowy. No tak, po co przedłużać, skoro można w paru słowach przedstawić dynamiczną sytuację bohatera i zająć się głównym tematem swojego filmowego przedsięwzięcia? Tak więc gdy nastoletni Toby staje na rzekomo bezludnej malezyjskiej wyspie, nie wiemy o nim nic ponadto, że jego ojciec niedawno został zamordowany, a on w związku z tym niedługo potem podjął leczenie psychologiczne. Można się domyślać, że chłopaka dręczą wyrzuty sumienia, że obwinia się za śmierć ojca, której wprawdzie nie spowodował, ale przypuszczalnie (w jego mniemaniu) mógł jej zapobiec. To w domyśle, ale za to na pewno wiemy, jak Toby trafił na małą wyspę, której zdecydowaną większość (poza raczej wąską plażą) stanowi dżungla. Otóż, jakieś mądre głowy wymyśliły sobie, że na zagubionych nastolatków zbawienny wpływ może mieć samotny kilkudniowy pobyt na bezludnej wyspie. Izolacja faktycznie może pomóc, ale jakoś nikt nie bierze szczególnie pod uwagę rozlicznych zagrożeń czyhających na dzikim terytorium. Węże? Żaden problem, młody sobie z nimi poradzi. Strata pożywienia i niedostatek wody? Przeżyje, no a w razie czego ma przecież flarę: wystarczy ją odpalić, a pomoc natychmiast przybędzie. A jak odniesie jakieś poważniejsze obrażenia? Straci przytomność i będzie się szybko wykrwawiał, to co wtedy? Nie dramatyzujmy, aż tak źle być nie może. Bo czy znacie kogoś, kto wykrwawił się w dżungli? To niemożliwe! Dobrze, odpuścimy. W końcu to i tak jeden z mniejszych zgrzytów amerykańskiego horroru pt. „Prey”. Tak, dobrze widzicie, są większe. Poczynając od... scenerii. Okazuje się, że nawet tak obiecujące miejsce akcji survival horroru, jak egzotyczna, rzekomo bezludna wyspa, może męczyć. Feeria jaskrawych kolorów, z przewagą zieleni, palące promienie słoneczne i oczywiście nocne ciemności: metaliczne, niezbyt zagęszczone, żeby nie rzec całkiem przyjazne. Jasne. Haha, jasny mrok – zapewne znacie to z wielu współczesnych, zwłaszcza hollywoodzkich horrorów. Niby jest ciemno, ale jakoś nie bardzo się to odczuwa. I takie obrazki pokazał mi człowiek odpowiedzialny za niegrzecznego nowego „Maniaca”... Gdyby jeszcze Franckowi Khalfounowi udało się tchnąć w to trochę, choćby tylko odrobinę, napięcia, to może potrafiłabym spojrzeć na „Prey” litościwszym okiem. Może w miarę bezboleśnie przeszłabym przez to patrzydło, ale w obliczu takiej beznamiętności... Bo omawiany obraz to w gruncie rzeczy zlepek kolorowych obrazków tworzących banalne, apatyczne scenki z niełatwego życia Toby'ego Burnsa (nawet przyzwoita kreacja Logana Millera) na jednej z z malezyjskich wysp. Początkowo ten na wskroś miastowy chłopak musi radzić sobie sam, ale z czasem otrzymuje nieoczekiwane wsparcie w postaci szesnastoletniej mieszkanki tego „bezludnego” zakątka Ziemi. Madeleine (w tej roli Kristine Froseth, która może i nie dorównywała Millerowi, ale jej warsztat przynajmniej mnie nie irytował) bierze pod swoje skrzydła nienawykłego do życia z dala od cywilizacji chłopaka, ale zachowuje przy tym pewien dystans. Uczy go jak przetrwać na tym generalnie nieprzyjaznym człowiekowi terytorium. Ale nie jej. Wyspa, na którą los (albo raczej mądre głowy) wrzucił naszego Toby'ego, od dziecka jest domem Madeleine – innego życia dziewczyna tak naprawdę nie zna (nie wie nawet co to komputer) i przynajmniej na początku tej młodzieńczej znajomości nic nie wskazuje na to, by chciała to zmienić. Dobrze jej tu, gdzie jest, chociaż... Z czasem nastolatka na tyle zaufa nowo poznanemu chłopakowi, aby zwierzyć mu się ze swoich problemów. Wtajemniczy go w swoje bolączki i role się odwrócą. Teraz Toby zapragnie się nią zaopiekować.

Twórcy „Prey” przez dosyć długi czas nie ujawniają największego niebezpieczeństwa czyhającego na próbującego powrócić do równowagi psychicznej Toby'ego Burnsa i być może dwóch innych osób: matki i jej nastoletniej córki. Przypuszczalnie, bo skoro nie znamy zagrożenia, to nie możemy być pewni stałych mieszkanek tego odizolowanego terytorium, jakim jest niewielka zalesiona wyspa. Zwłaszcza matki Madeleine, przed którą ta druga najwidoczniej stara się chronić swojego nowego i zarazem jedynego przyjaciela. Ale równie dobrze istota, która nie tak znowu niezauważenie, po zapadnięciu zmroku błyskawicznie porusza się po dżungli, nie odmawiając sobie przy tym przyjemności uporczywego krążenia wokół intruza, tj. Toby'ego, może w ogóle nie być człowiekiem. Jakimś stworzeniem nieznanym ludzkości. Potwór? To, co udaje się dojrzeć przestraszonemu nastolatkowi może na to wskazywać. Otóż, chłopak zauważa, że z głowy obserwującego go stworzenia wyrastają rogi. A przynajmniej wydaje mu się, że to rogi. Mnie natomiast wydawało się, że... Że nie dotrwam do napisów końcowych. Sekwencje z udziałem potencjalnej bestii nie były wprawdzie długie, ale tyle wystarczyło, żebym zatęskniła za nudnymi wędrówkami Toby'ego po słonecznej wyspie. Również pod przewodnictwem zaradnej nastolatki. To znaczy doskonale radzącej sobie w miejscu, w którym się wychowała, bo można przypuszczać, że w „naturalnej scenerii Toby'ego”, w mieście, tak samo ciężko albo jeszcze trudniej byłoby jej się odnaleźć, jak jej nowemu przyjacielowi w jej świecie. W każdym razie wszystkie fragmenty mające intensyfikować poczucie zagrożenia, wszystkie nocne przejścia głównego bohatera z tajemniczym stworzeniem hasającym po wyspie, mogą co najwyżej służyć jako środek nasenny. I to diablo skuteczny, bo już po paru sekundach każdorazowo podejmowałam walkę z opadającymi powiekami. Dobrze, dobrze, najpewniej przesadzam, bo taki sposób... hmm... potęgowania napięcia na część widzów na pewno zadziała. Co do tego w sumie nie mam wątpliwości, bo „Prey” jak by na to nie patrzeć podąża za aktualnymi trendami. Aż dziw, że dystrybucja kinowa tej pozycji nie była/nie jest zdecydowanie szersza, bo na moje oko wydaje się być skrojona pod multipleksy. Oczywiście nie tylko tak zrealizowane obrazy obecnie królują na wielkich ekranach, ale i tak „po hollywoodzku” opowiedzianych historii nie brakuje. Powiedziałabym wręcz, że idąc do kina na horror człowiek ma większą szansę natknąć się na coś, że tak to ujmę, technicznie zbliżonego do „Prey”. Na wypieszczony, kolorowy, ugrzeczniony, jak ja to nazywam, plastikowy obraz o... To różnie, ale bodaj najczęściej mamy okazję towarzyszyć młodym ludziom walczącym ze złem. Takim czy innym. W przypadku „Prey” przypuszczalnie mamy albo człowieka, albo potwora. Franck Khalfoun i David Coggeshall przygotowali co prawda trochę zwrotów akcji, z których jednakże tylko jeden stanowił dla mnie niespodziankę (niewielką), ale zasadniczo uparcie trzymali się utartych schematów. Akcja według mnie jest zatrważająco płaska – dosyć szybkim krokiem podążamy wydeptaną ścieżką ku efekciarskiej prawdzie. Franck Khalfoun nie zawracał sobie głowy powolnym budowaniem dramaturgii, na moje oko raczej prześlizgując się przez poszczególne scenki z życia Toby'ego na malezyjskiej wyspie, zamiast pochylać się nad swoim młodocianym bohaterem. O pozostałych postaciach już nie wspominając. Ale podczas gdy sam sposób wyłuszczania tej nieskomplikowanej historii jest dynamiczny, rozwój wypadków na pewno taki nie jest. Z czego absolutnie nie czyniłabym zarzutu, gdyby zadbano o odpowiedni klimat i gdyby realizatorzy nadążali za fabułą. Opowiadamy szybko historię, która nie obfituje w wydarzenia. Czujecie ten dysonans? Jeśli nie, w porządku. Ja w każdym razie uważam, że ta oto niezobowiązująca historyjka lepiej by wypadła, gdyby postawiono na powolną, bardziej intymną pracę kamer. I płynniejszy, nie tak raptowny, nie tak poszarpany montaż. Skok tu, skok tam. I wreszcie wyczekiwany finał. Nie żebym spodziewała się gwałtownego wzrostu zainteresowania. Nic z tych rzeczy. Po finalnym pojedynku (bo chyba każdy będzie się go spodziewał, a jeśli nie to najmocniej przepraszam za spoiler) zwykle wchodzi plansza końcowa, prawda? Na to czekałam. I wreszcie... ufff... jest, jest ten upragniony widok. Tuż po ostatnim bezwstydnie banalnym akcencie, który miał zaskoczyć, ale... No cóż, może ktoś będzie miał więcej szczęścia i dosłownie odbierze mu mowę.

Jak pomyślę o tym, że reżyser i współscenarzysta survival horroru pt. „Prey” kilka lat temu stworzył naprawdę udany (acz moim zdaniem niedorównujący oryginałowi) remake „Maniaka”, to ogarnia mnie smutek zmieszany ze złością. Jakiż wkład Franck Khalfoun mógłby mieć w gatunek, gdyby pozostał wierny tamtemu duchowi? Mówcie co chcecie, ale ja mam podejrzenie graniczące z pewnością, że wówczas silniej by się zaznaczył w światku horroru. Takie pozycje, jak „Amityville: Przebudzenie”, czy „Prey” choć mogą się podobać, to nie mają najmniejszej szansy unieśmiertelnić jego nazwiska. Zagwarantować mu miejsca w sercach tych i przyszłych pokoleń fanów horrorów. Tak, „Prey” może się podobać. Wiem to, choć sama dosłownie przemęczyłam (nie wiem po co) ten obraz. Polecać więc nikomu nie będę. Lepiej nie. Ale swoich umiarkowanych sympatyków film ma więc... Nie, nie, nie namawiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz