Duncan
jest księgowym w zarządzanej przez bezwzględnego człowieka firmie
finansowej i kochającym mężem kobiety imieniem Sarah, która w
przeciwieństwie do niego marzy o dziecku. Mężczyzna od zawsze miał
problemy gastryczne, ale ostatnio znacznie się one nasiliły. W
końcu Duncan decyduje się na wizytę o gastroenterologa, który
diagnozuje polipa jelita grubego, którego w najbliższym czasie
zamierza wyciąć. Wkrótce jednak okazuje się, że lekarz się
pomylił. Duncan odkrywa, że w jego jelicie zagnieździł się
stworek, który ma misję: zabić każdego, kto w jakiś sposób
naraził się Duncanowi. Za radą swojego terapeuty mężczyzna
próbuje nawiązać więź z mieszkańcem jego przewodu pokarmowego,
któremu nadaje imię Milo. Ale aby chronić przed nim innych ludzi
Duncan musi też nauczyć się kontrolować emocje, bo ilekroć się
na kogoś zdenerwuje Milo na pewno podejmie próbę wyeliminowania
źródła jego wzburzenia.
Pewnego
razu Jacob Vaughan i Benjamin Hayes prowadzili rozmowę o horrorach,
zwłaszcza starszych produkcjach Davida Cronenberga. W pewnym
momencie, pod wpływem wspomnienia filmu „The Brood” (pol.
„Pomiot” aka „Potomstwo”) z 1979 roku temu pierwszemu wpadł
do głowy pomysł o stworku wychodzącym z odbytu mężczyzny. Pomysł
ten rzucił pół żartem, pół serio, ale po namyśle obaj uznali,
że nie zaszkodzi wykorzystać go w scenariuszu. Wtedy jeszcze nie
sądzili, że uda im się znaleźć kogoś, kto zgodzi się ów
projekt sfinansować, ale mimo wszystko Vaughan zdecydował się
przedstawić go zaprzyjaźnionym producentom Jayowi i Markowi
Duplassom, którym tak się spodobał, że postanowili wystarać się
o budżet. Znalezienie chętnych do sfinansowania tego projektu
okazało się dużo łatwiejsze, niż myślał Jacob Vaughan, reżyser
i współscenarzysta amerykańskiego horroru komediowego pt. „Bad
Milo!”, który swoją światową premierę miał w marcu 2013 roku
na South by Southwest Film Festival.
Jacob
Vaughan w jednym z wywiadów powiedział, że jeśli weźmiesz Davida
Cronenberga i Stevena Spielberga i umieścisz ich w blenderze, a po
zmiksowaniu wypijesz zawartość i przetrawisz go, to otrzymasz „Bad
Milo!”. Ale nie tylko twórczość tych dwóch reżyserów
inspirowała jego i jego wspólnika w pisaniu, Benjamina Hayesa.
Pytany o wpływy Vaughan wymienia jeszcze „Gremliny rozrabiają”
Joego Dante, „Ducha” Tobe'a Hoopera i „Wiklinowy koszyk”
Franka Henenlottera. Zaznacza jednak, że nigdy wcześniej nie
widział filmu o stworze wychodzącym z odbytu człowieka. Ja też
nie. Widziałam film o morderczej waginie, morderczej oponie, nawet
stolcowej istocie, ale stwór, którego mieszkaniem jest jelito, a
jego drzwi frontowe to odbyt... Nie, z takim kuriozum wcześniej na
pewno się nie spotkałam. Nie byłam jednak zaskoczona tym, że ktoś
nie tylko wpadł na tak absurdalny pomysł, ale i zrobił z tego
film. Bo horror to taki gatunek, w którym dosłownie wszystko może
się zdarzyć. Tutaj nie ma rzeczy niemożliwych. Tutaj nawet stworek
wychodzący z tyłka faceta nie wydaje się nie na miejscu. To w
sumie nawet całkiem naturalne... Oto Duncan (przyzwoita kreacja Kena
Marino), trybik korporacyjnej machiny, któremu brakuje odwagi, by
postawić się niemiłosiernie wykorzystującemu go szefowi. W życiu
prywatnym też za wszelką cenę unika konfliktów – woli zmilczeć,
niż zawalczyć o swoje racje. Nie dotyczy to jednak największego
marzenia jego żony Sarah (taki sobie występ Gillian Jacobs),
marzenia o powiększeniu ich rodziny. Duncan nie jest gotowy na
dziecko, a przynajmniej takie ma przekonanie, i na razie nie zamierza
ulec usilnym namowom swojej życiowej partnerki. Ani matki, ani
przyjaciół, ani nikogo innego. Jacob Vaughan przyznał, że od
zawsze zmaga się z problemami żołądkowymi i że jego przypadłość
stanowiła tutaj jedno z głównych źródeł jego inspiracji. Duncan
od kiedy sięga pamięcią boryka się z bólem brzucha i przewlekłą
biegunką. Ale na konsultację ze specjalistą (gastroenterologiem)
decyduje się dopiero teraz; trochę za namową Sarah, ale przede
wszystkim dlatego, że coraz trudniej mu się funkcjonuje. Lekarz
orzeka: polip jelita grubego. Nic groźnego, łatwo się tego pozbyć.
Pan doktor przekonuje go, że po kolonoskopii problem zniknie. I
pewnie tak by było, gdyby przyczyną kłopotów głównego bohatera
filmu faktycznie był polip. Przyczyna jest jednak dużo bardziej...
hmm... złożona. Otóż, okazuje się, że za problemy trawienne
Duncana odpowiada ni mniej, ni więcej jak żywy stworek rozmiarów
dwu-trzyletniego dziecka. Żeby było jeszcze ciekawiej to niemałe
przecież stworzenie opuszcza swoje mieszkanko, po to by polować na
ludzi, którzy w taki czy inny sposób rozzłościli „jego
nosiciela”, po czym... tą samą drogą wraca do wnętrza Duncana.
To jest odbytem. Jakim cudem tak duże stworzenie się tam mieści? Z
odpowiedzią śpieszy szalony terapeuta Duncana – wyobraźmy sobie,
że odbyt jest w pewnym sensie tym samym, co pochwa. Skoro kobieta
może bez problemu wydać na świat dużego, pulchnego niemowlaka, to
dlaczego miałoby się to nie udać drugą stroną z nieco większą
istotą? Toż nic prostszego! Nie wierzycie? To popatrzcie na
Duncana. Już on to spraktykuje (w całej niesmacznej rozciągłości
(!) tego widoku widzom jednak oszczędzono). Bo i nie ma innego
wyjścia – musi się do tego przyzwyczaić, a przynajmniej tak
utrzymuje jego psychiatra. Znawca mitów, także tego o odbycie.
Znacie takowy? Nie? A on tak. W każdym razie wynika z niego, że
Duncan zabić kłopotliwego stworka nie może. Inna sprawa, czy
główny bohater filmu powinien sugerować się mitem i ufać
człowiekowi, który wydaje się mieć trochę nierówno pod sufitem.
Może i nie, ale nasz bohater decyduje się pójść za radą swojego
terapeuty i... zaprzyjaźnić się z morderczym stworkiem.
Tytułowe
stworzenie, potwór mieszkający w jelicie głównego bohatera, stwór
zdecydowany zabić każdego, kto miał czelność zdenerwować
Duncana to... istny słodziak. Może nie aż tak słodki jak Gizmo,
ale spójrzcie w te oczęta. Kot w butach z kolejnych części
„Shreka” może się schować. Moim nowym mistrzem przymilnego
spojrzenia zostaje Milo: potworek, którego aż chce się przytulić.
Dopóki nie otwiera paszczy, nie szczerzy swoich spiczastych ząbków.
Bo jak ryknie... No, wtedy już nie jest tak słodko. W ten oto
sposób z milusiego stworzonka robi się krwiożercza bestia. Tak,
tylko że ja wciąż wielkiego szkaradzieństwa w niej nie
dostrzegałam. Niektórzy, z tych osób, które moje odczucia
względem Milo podzielą, pewnie będą mieli to twórcom za złe, bo
w końcu od kina grozy zwykle wymaga się zgoła innych emocji. Liczy
się na inną postawę względem różnej maści niezwykłych, a przy
tym groźnych stworzeń. Mnie to jednak jakoś nie przeszkadzało.
Może dlatego, że podeszłam do „Bad Milo!”, jak do „Gremliny
rozrabiają”, który to film darzę ogromną sympatią. I pozwolę
sobie wyrazić przypuszczenie, że właśnie na takiej postawie
odbiorców twórcom omawianego obrazu zależało. Milo został
ulepiony z gliny, a w ruch wprawiał go lalkarz, który w
postprodukcji został cyfrowo wymazany z ekranu. Ale jeśli chodzi o
samego stworka to jedynie mruganie oczami stworzono komputerowo (co
nawet w najmniejszym stopniu w oczy mi się nie rzucało), Jacobowi
Vaughanowi bardzo bowiem zależało na tym, by prym wiodły
praktyczne efekty specjalne. Milo to moim zdaniem istne dzieło
sztuki. Wygląda jak żywy - choć wytężałam wzrok nie
zarejestrowałam ani jednego przebłysku, w którym prezentowałby
się inaczej, sztuczniej. Jak (nie)zwykła lalka. Nie, nie, to
naprawdę żyło! I bawiło, i rozczulało i... I to w zasadzie tyle.
Ja wiem, że zbrodniczy proceder Milo powinien nastrajać mnie
inaczej do tego niezwykle solidnego dzieła ludzkich rąk, ale choć
oczywiście nie życzyłam mu powodzenia w tej konkretnej
działalności, to nie mogę powiedzieć, że pałałam do niego
wstrętem albo chociaż delikatną niechęcią. Miejsca zbrodni
domniemanego wściekłego szopa (taka teoria krąży w przestrzeni
publicznej) dosyć obficie podlano substancją niezbyt udanie
imitującą krew i to byłoby prawie na tyle w kwestii drastyczności.
Prawie, bo wyróżnić trzeba jeszcze moment z odgryzaniem penisa –
tak, tak, wyraźnie widać rozciąganie, naderwanie i wreszcie
oderwanie narządu od reszty ciała ofiary tytułowego stworzenia.
Najdłużej chyba zapamiętam jednak wspólne chwile Duncana i Milo.
A konkretniej ich pobyt w pokoju hotelowym – rozczulające scenki z
doprawdy niezwykłej przyjaźni, tym smutniejszej, że nie można
oprzeć się przekonaniu, iż nie potrwa ona długo, że raczej
prędzej niż później nie tylko zostanie zerwana, ale najpewniej
skończy się tragicznie dla przynajmniej jednego z nich. Przyznaję,
że pod koniec „Bad Milo!” parę łez uroniłam – czy
kiedykolwiek wcześniej popłakałam się na horrorze komediowym?
Może i tak, ale w tej chwili niczego takiego sobie nie przypominam.
Zabawne momenty też były (na przykład nieprzyjemny finał
kolonoskopii, której poddaje się Duncan, gadki o wściekłym szopie
i cudaczne wywody terapeuty głównego bohatera) i co ważne niektóre
kwestie aktorzy wymyślali na poczekaniu tj. wiele dialogów było
improwizowanych. Może stąd ta naturalność, może dlatego warstwa
komediowa nie wydawała mi się wymuszona. A w każdym razie niezbyt
często. Nie do końca przekonywały mnie występy ojca głównego
bohatera. Cała konstrukcja tej postaci była oczywiście
przejaskrawiona, ale nie ona jedna – postać terapeuty Duncana
poszła w jeszcze większą groteskę, była jeszcze bardziej
karykaturalna. Rzecz bardziej w tym, że charakterystyka ojca
głównego bohatera sprawiała na mnie bardziej wymuszone wrażenie
od pozostałych. Zupełnie jakby scenarzyści na siłę wepchnęli
tego starszego mężczyznę w fabułę, UWAGA SPOILER przede
wszystkim po to, żeby jakoś wyjaśnić przypadłość głównego
bohatera. Jakby zawsze trzeba było wszystko dokładnie objaśniać...
KONIEC SPOILERA I oczywiście po to, żeby stworzyć pole dla
kolejnych, jedynie w zamyśle, dowcipnych sytuacji. No dobrze, scenka
w wychodku jest całkiem zabawna. Poza tym przychodzi mi do głowy
jeszcze jedna, innego rodzaju, korzyść płynąca z udziału ojca,
ale prawdę powiedziawszy chętnie zamieniłabym te dwa momenty na
więcej chwytających za serce scenek z niecodziennej przyjaźni z
całą mocą rozkwitającej w podrzędnym hotelu. Aha, i życzyłabym
sobie więcej filmów z udziałem tego wspaniałego efektu
specjalnego, jakim w istocie jest Milo. A wydaje się tak
prawdziwy...
„Bad
Milo!” Jacoba Vaughana to horror komediowy, na który natrafiłam
zupełnym przypadkiem. Nigdy wcześniej o tej produkcji nie
słyszałam, choć nie można powiedzieć, że widownię (w skali
światowej) miała raczej skąpą. Ogromnej liczby osób przed ekrany
co prawda nie przyciągnęła, ale skoro przebijają się do mnie
bardziej niszowe tytuły, to dlaczego, u licha, przez tyle lat nie
wiedziałam o istnienie tego dziełka? Może się po prostu
zagapiłam. Ale co tam, ważne, że wszystko dobrze się skończyło,
że obejrzałam to niskobudżetowe kuriozum, że poznałam stwora
mieszkającego w ludzkim jelicie, a ściślej że mogłam pozachwycać
się tym naprawdę widowiskowym produktem twórców efektów
specjalnych. Szkoda tylko, że nie spotkamy się ponownie. W każdym
razie nie w innych okolicznościach (innych filmach z jego udziałem),
bo przypuszczam, że jeszcze do „Bad Milo!” powrócę. Z drugiej
strony skąd wiadomo że, czy to Jacob Vaughan, czy jakiś inny
reżyser, nie zdecyduje się przybliżyć nam dalszych losów Milo?
Kiedyś może to nastąpi, nie wiem. Wiem tylko, że musicie zobaczyć
się z tym stworkiem. Nie gwarantuję, że „Bad Milo!” wszystkich
fanów kina grozy zabawi tak jak mnie, ale takie niepospolite
koncepcje, bądź co bądź, warto sprawdzać. Bo sami powiedzcie,
czyż wizja stwora traktującego ludzki odbyt jak drzwi do swojego
nader ciasnego mieszkanka nie jest pociągająca...? Hmm, może
lepiej to zostawmy. Obejrzycie „Bad Milo!” bez względu na to, co
o tym absurdalnym pomyśle sądzicie. Najwyżej będzie na mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz