Parę
tygodni po śmierci ciotki, która ją wychowała, Beth wprowadza się na weekend
do domu żeńskiego stowarzyszenia studenckiego. Szybko zaczynają ją
dręczyć koszmarne sny i halucynacje, do których z dnia na dzień
dziewczyna przywiązuje coraz większą wagę. Podejrzewa, że grozi
jej śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony mężczyzny, którego
widuje w swoich wizjach. Wkrótce z okolicznego szpitala
psychiatrycznego ucieka niejaki Robert Henkel, człowiek, który lata
wcześniej pozbawił życia członków swojej rodziny.
„Masakra
w domu kobiet” (oryg. „Sorority House Massacre”) to jedyne
reżyserskie dokonanie Carol Frank. Oparty na jej własnym
scenariuszu niskobudżetowy amerykański slasher ze stajni
legendarnego Rogera Cormana silnie inspirowany „Halloween” Johna
Carpentera i „Mordem podczas nudnego przyjęcia” Amy Holden
Jones, w którym to przedsięwzięciu, też wyprodukowanym przez
Cormana, Carol Frank także brała udział w charakterze asystentki
reżyserki. W„Masakrze w domu kobiet” można znaleźć też
podobieństwa do „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena.
Wszystko to, a zwłaszcza bezwstydne kopiowanie z „Halloween”,
zraża kolejne pokolenia fanów horrorów do tego obrazu. Ale nie
całe, bo produkcja mimo wszystko obrosła małym kultem. Cztery lata
po jej światowej premierze wydano luźny sequel „Masakry w domu
kobiet” oraz wariację na temat dwójki pt. „Hard to Die” - oba
w reżyserii Jima Wynorskiego.
Trwający
zaledwie niespełna siedemdziesiąt pięć minut obraz Carol Frank
przedstawia historię zamkniętej w sobie studentki imieniem Beth
(taka sobie kreacja Angeli O'Neill), która po wprowadzeniu się do
żeńskiego stowarzyszenia studenckiego (zainteresowanych tym motywem
odsyłam do według mnie nieporównanie bardziej reprezentatywnego
„Domu pani Slater” Marka Rosmana) zaczyna miewać halucynacje i
koszmary senne z opętanym żądzą mordu mężczyzną, którego nie
rozpoznaje. Tak od razu, ni z tego, ni z owego, zostajemy wrzuceni w
tę nową dla niej sferę życia, ale niekoniecznie nową dla nas.
Motyw koszmarów sennych wykorzystany w „Masakrze w domu kobiet”
mógł, jak utrzymują niektórzy, zostać zapożyczony od głównego
przedstawiciela tej koncepcji, czyli „Koszmaru z ulicy Wiązów”,
ale poza małymi dziewczynkami, mnie bardziej kojarzyło się to z
„Inicjacją” Larry'ego Stewarta. W chaotyczniejszym wydaniu.
Trudno się w tym pogubić tylko dlatego, że „Masakra w domu
kobiet” to zlepek ogranych motywów. Seria nieumiejętnie
porozkładanych wtórnych treści w szaleńczym tempie zmierzających
do boleśnie oczywistego finału. Niemniej tym, którzy zamierzają
rzeczony film obejrzeć radzę unikać nawet skrótowych opisów
fabuły krążących w Internecie, bo bezlitośnie spoilerują. A
bądź co bądź istnieje szansa na to, że rozwiązanie
zaprezentowanej tutaj intrygi kogoś zdoła zaskoczyć. Scenarzystce
i zarazem reżyserce „Masakry w domu kobiet” najwyraźniej na tym
zależało. Inna sprawa, czy owe zamiary potrafiła wprowadzić w
życie? Cóż, mnie spodziewanego efektu to nie przyniosło. W sumie
tak rażąco nieudolnego budowania tajemnicy już dawno w horrorze
nie widziałam. Mylnych tropów tutaj nie odnajdziemy, ale za to
dostaniemy mnóstwo jasnych wskazówek, które pewnie niejednego
odbiorcę nielicho rozbawią. Bo wskazówki przydają się wtedy, gdy
trzeba rozwiązać jakąś zagadkę, a „Masakrę w domu kobiet”
niezwykle łatwo rozpracować już na wstępie. Tak więc
przynajmniej część widzów już na starcie znacznie wyprzedzi
twórców. Możliwe, że niektórzy od razu obejmą myślą dosłownie
całą akcję tego banalnego filmidła. Produkcji wchodzącej w
poczet podgatunku horroru, który rzadko grzeszy większą
oryginalnością. Można wręcz powiedzieć, że ze schematyczności
uczynił cnotę. „Masakry w domu kobiet” to nie dotyczy. Gdyby to
jeszcze była satyra/parodia... Ale nie, jedyne reżyserskie
przedsięwzięcie Carol Frank zostało zrobione na poważnie. Trochę
drobnych żarcików w scenariusz wprawdzie wtłoczyła, ale
absolutnie nie miałam wrażenia, że kierowała nią potrzeba
stworzenia horroru komediowego. Co nie znaczy, że nie było mi do
śmiechu. Sęk w tym, że bawiły mnie momenty, które wcale nie
miały być zabawne. Najbardziej bezpośrednie konfrontacje młodych
ludzi z niezamaskowanym mordercą, który zbiegł z zakładu
psychiatrycznego, gdzie trafił przed paroma laty po wymordowaniu
swojej rodziny. Typ rodem z „Horroru Amityville”? Niekoniecznie,
bo przynajmniej początkowo nie dostajemy wyraźnych przesłanek
wskazujących na to, że mężczyzna ów działał pod wpływem sił
nieczystych. Ale Michael Myers już na pewno prototypem tej postaci
był. Robert Henkel, bo tak się nazywa, antybohater „Masakry w
domu kobiet” trafił tam, gdzie trafił Myers i gdzie trafia
większość zbrodniarzy jego pokroju w filmach slash. Tam
skąd zawsze bez większego trudu udaje im się zbiec. Mężczyzna ma
tę charakterystyczną cechę, że zawsze zdaje się być częściowo
uśpiony. A w każdym razie badania, którym jest od lat poddawany
wskazują na to, że nigdy całkowicie nie wychodzi z krainy marzeń
sennych. Pomysł może i ciekawy, ale pewnie byłby jeszcze bardziej
widowiskowy, gdyby Henkel poruszał się mniej jak człowiek w pełni
świadomy, a bardziej jak somnambulik. Troszkę, bo przy takim
podejściu łatwo wpaść w groteskę. Z drugiej strony jeden
karykaturalny człon więcej, tej pozycji raczej nieszczególnie by
zaszkodził.
(źródło: http://www.mondo-digital.com/) |
Co
zrobimy gdy morderca chwyci się od zewnątrz parapetu, próbując
wejść do pokoju na piętrze przez okno? Poklepiemy go po dłoniach.
Nie za mocno, żeby „nieboraka” przypadkiem nie posiniaczyć. A
jak zyskamy szansę zaatakowania go od tyłu łopatą, to jak ją
wykorzystamy? Na początek też delikatnie go poklepiemy, to się
może zastanowi nad swoim postępowaniem. Nieprzemyślane,
nielogiczne zachowania pozytywnych postaci w slasherach rzadko
mi przeszkadzają (mam nawet sporo sympatii dla tej cegiełki
konwencji rzeczonego nurtu), ale sposób w jaki podchodzono do tego w
„Masakrze w domu kobiet”... Niechcący jak w krzywym zwierciadle.
Bo nic nie wskazuje na to, że Carol Frank świadomie w kierunku
zabawnych przejaskrawień podążała. Po prostu realizatorzy nie
zdołali w wiarygodny sposób przedstawić praktycznie wszystkich
starć z chorym psychicznie intruzem. Człowiekiem, który jak
wskazuje tytuł filmu dokona masakry w domu studenckim. Substancja
imitująca krew nie leje się tutaj obficie. Sposoby eliminacji
młodych ludzi też trudno nazwać pomysłowymi. Nawet tę jedyną
(ostatnią sekwencję śmierci), którą dokładnie zdecydowano się
widzom pokazać, bo coś podobnego zawarto już choćby w „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama. Ale muszę oddać twórcom
efektów specjalnych solidne wykonanie ostatniego mordu. Co do
reszty... Krew nie razi sztucznością. I to w zasadzie tyle: więcej
makabrycznych szczegółów nie zarejestrowałam. Chyba że mówić o
chwilach zagłębiania noża w tym, czy tamtym ciele, ale ran nie
widać, więc nie ma się nad czym rozwodzić. Moim zdaniem
największy pozytyw „Masakry w domu kobiet”, tak naprawdę jedyny
pierwiastek, który kazał mi trwać przed ekranem, to klimat.
Standardowa oprawa slasherów z lat 80-tych XX wieku –
przyblakłe barwy, nie za gęsty, ale też nie zanadto rozpraszany
mrok i ta podszyta silną groźbą, ewidentnie tylko rzekoma
sielankowość z nutką młodzieńczego szaleństwa. Urok horrorowych
rąbanek z tamtych lat, którego oczywiście nie zawdzięczamy
ogromnym staraniom ze strony Carol Frank i jej ekipy. Miałabym inne
zdanie na ten temat, gdyby coś więcej z tego wynikało. Napięcie
zamiast wzrastać... Ale jakie napięcie? Żeby je potęgować trzeba
najpierw je zasiać, a tutaj nawet zalążków ni ma. Nawet w
onirycznych wstawkach mających uczulać widzów na zbliżające się
niebezpieczeństwo w postaci człowieka z nożem. Atmosfera w tych
momentach trochę zyskuje na ponurości, klimat niby się zagęszcza,
a jedna z tych sekwencji (wyśniona wędrówka Beth po feralnym
domostwie, poprzedzona występem małych dziewczynek rodem z
fikcyjnych opowieści o pewnym poparzonym seryjnym mordercy)
zachowuje jak najbardziej odpowiednią długość. Ale choć wraz z
Beth powoli poruszałam się po tym nienaturalnie cichym budynku, w
którym bez wątpienia przyczaił się nie tak znowu zagadkowy
zabójca, napięcie jakoś nie chciało przychodzić. Zero emocji,
czyli zupełnie jak w prawie wszystkich pozostałych minutach
„Masakry w domu kobiet”. Prawie, bo bywało zabawnie. Działało
to u mnie na zasadzie: tak żałośnie, tak tandetnie, że aż
śmiesznie. I tylko jedno mnie zastanawia: czy Carol Frank naprawdę
wierzyła w ten projekt, czy naprawdę myślała, że coś takiego
sprosta, niewygórowanym przecież, wymaganiom przynajmniej dużej
części miłośników filmów slash? A może nie miała aż
takich aspiracji. Może i ta grupka zwolenników, którą jej jedyne
reżyserskie przedsięwzięcie (to także jedyny przełożony na
ekran scenariusz jej autorstwa) mile ją zaskoczyła. Choć „Masakra
w domu kobiet” rozkochała w sobie mniejszość i choć niewielu
dzisiejszych widzów po nią sięga, to zaskakująco często się o
niej mówi. Choćby tylko wspomina w recenzjach innych filmów,
artykułów, opracowania etc. Może więc to tanie dziełko ma w
sobie coś cennego, coś czemu zawdzięcza swoją małą sławę.
Coś, co znajduje niewielu i co być może kazało twórcom
przygotować się na sukces. Albo po prostu myśleli, że „Masakra
w domu kobiet” popłynie na fali „Halloween” Johna Carpentera.
Zakładając oczywiście, że w ogóle zaprzątali sobie głowę
losem tego produktu, że kręcili go z myślą o jak najlepszym
przyjęciu przez fanów nieskomplikowanych obrazów o maniakach
szlachtujących młodych ludzi. Cokolwiek jednak nimi kierowało
jedno wiem na pewno: to jeden z najsłabszych (pod każdym względem
poza klimatem) ubiegłowiecznych slasherów, jakie miałam
nieprzyjemność obejrzeć. Ale też jeden z tych starszych horrorów,
o którym nadal dosyć sporo się mówi.
Komu
by tu „Masakrę w domu kobiet” Carol Frank polecić... Hmm,
zastanówmy się... Zaryzykuję w ten sposób: jeśli chcesz
zobaczyć, co powstanie jeśli zmieszamy między innymi „Halloween”
Johna Carpentera, „Mord podczas nudnego przyjęcia” Amy Holden
Jones i „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena, to możesz
(nie)spokojnie na to cudo zerknąć. Pod warunkiem, że nie jesteś
negatywnie nastawiony do niskobudżetowych produkcji. Albo inaczej:
takich, którym niski budżet bardziej szkodzi, niż pomaga. Magiczny
klimacik kina grozy lat 80-tych XX wieku jest. Troszkę sztucznej
krwi też dostaniecie, ale musicie również przygotować się na
półamatorskie, jeśli już nie kompletnie amatorskie wykonanie
wielu momentów tego wielce przewidywalnego i po bałaganiarsku
wyłuszczonego scenariusza. Nie przesądzam, że tak ów amerykański
slasher ze złotej dekady tego nurtu odbierzecie, może
zasilicie grono sympatyków tej produkcji, ale na wszelki wypadek
nastawcie się na rąbankę z niższej półki. Jeśli już naprawdę
musicie to zobaczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz