piątek, 6 marca 2020

„Kręte schody” (1946)


W małym miasteczku w stanie Vermont grasuje seryjny morderca, który za cel obiera niepełnosprawne lub okaleczone kobiety. Pracująca w rezydencji zamożnego rodu Warrenów niema Helen może być następna. Tego obawia się miejscowy konstabl i schorowana macocha pracodawcy Helen. On sam też niepokoi się o swoją pracownicę, ale bardziej martwi go niespodziewany powrót z Europy jego przyrodniego brata, Stevena, którego nigdy nie darzył sympatią. Tutejszy lekarz nazwiskiem Parry już od jakiegoś czasu próbuje namówić Helen do wyjazdu do Bostonu, celem podjęcia leczenia ukierunkowanego na odzyskanie mowy. Teraz w obliczu zagrożenia kobieta jest wreszcie skłonna opuścić wraz z nim miasteczko, ale możliwe, że nie zdąży. Bo niezidentyfikowany oprawca bacznie obserwuje domostwo Warrenów, w którym przebywa też Helen.

Oparty na powieści z 1933 roku pt. „Some Must Watch” pióra brytyjskiej pisarki Ethel Liny White, amerykański dreszczowiec „Kręte schody” (oryg. „The Spiral Staircase”) w reżyserii Roberta Siodmaka, nieżyjącego już twórcy między innymi takich docenianych obrazów, jak „Zabójcy” (1946), „Mroczne zwierciadło” (1946), „Karmazynowy pirat” (1952), „Szczury” (1955) i „Nocą, kiedy przychodzi diabeł” (1957), dziś jest uważany za jednego z prekursorów slasherów, obok między innymi „Psychozy” Alfreda Hitchcocka i „Podglądacza” Michaela Powella. Scenariusz „Krętych schodów” napisał początkujący wówczas w tej roli Mel Dinelli i faktycznie zawarł w nim elementy, które mogą nasuwać skojarzenia z wykształconym w dalszych dekadach podgatunkiem slash albo jego młodszym bratem, nurtem giallo. Jedno jest pewne: „Kręte schody” Siodmaka to jeden z ważniejszych thrillerów w historii kinematografii. Obraz, który miał swój udział w kształtowaniu gatunku – inspirował innych twórców, w tym samego Alfreda Hitchcocka. I doczekał się dwóch remake'ów (ewentualnie readaptacje powieści Ethel Liny White): „Kręcone schody” Petera Collinsona z 1975 roku i „Kręcone schody” z roku 2000 Jamesa Heada. Kreująca najstarszą z rodu Warrenów, Ethel Barrymore, za tę rolę otrzymała nominację do Oscara.

Akcja „Some Must Watch” Ethel Liny White toczy się w Wielkiej Brytanii, natomiast jej pierwsza filmowa wersja została osadzona w Nowej Anglii, ponieważ uznano, że to nada jej jeszcze bardziej gotycki ton. Burzliwa noc. Stary, acz wystawnie urządzony dom. I tajemniczy morderca przemykający po ogrodzie i zacienionych pomieszczeniach w tej przestronnej nieruchomości. Morderca noszący czarne skórzane rękawiczki, tak preferowane we włoskim nurcie giallo, który narodził się w pierwszej połowie lat 60-tych XX wieku. To znaczy za pierwszy pełnoprawny film giallo uważa się „The Girl Who Knew Too Much” Mario Bavy, ale z perspektywy czasu w niejednym wcześniejszym dziele dostrzeżono elementy charakterystyczne dla tego prądu kina grozy. I jednym z takich dzieł są właśnie „Kręte schody” legendarnego Roberta Siodmaka, które swoją światową premierę miały w lutym 1946 roku. Choć zdaje się, że w tym kultowym przedsięwzięciu dostrzega się przede wszystkim zalążki podgatunku slash. I naturalnie elementy horroru gotyckiego, które zresztą przypadkowe nie były. Robert Siodmak i jego ekipa dążyli do nadania temu czarno-białemu widowisku takiej tonacji. Mroczna rezydencja, burzliwa noc i sekrety skrywane przez domowników to główne środki tworzące tę charakterystyczną atmosferę doskonale znaną chyba każdemu długoletniemu miłośnikowi horrorów. Czuć w tym jakąś nadnaturalność, pomimo tego, że fabuła obraca się wokół spraw bardziej przyziemnych. Materialnych. Śmiertelne zagrożenie filmowcy silnie akcentują już na początku i to bynajmniej nie ulega zmianie w dalszych minutach seansu. Dosłownie przez cały czas widz ma pewność, że życie bohaterów wisi na włosku. A przynajmniej niemej Helen, w którą w dosyć przyzwoitym stylu wcieliła się Dorothy McGuire (aczkolwiek sporadycznej irytująco egzaltowanej mimiki, tak powszechnej w tamtym okresie, też można się u niej spodziewać). Jako że niezidentyfikowany seryjny morderca grasujący w miasteczku, na obrzeżach którego rozciąga się posiadłość rodu Warrenów, który zatrudnia Helen w charakterze pokojówki, na swoje ofiary wybiera kobiety w jakiś sposób okaleczone – czy to niepełnosprawne, czy nawet posiadające jakąś brzydką bliznę – miejscowy konstabl dochodzi do wniosku, że Helen może być następna. Zaleca więc najwyższą ostrożność, z czym jak najbardziej zgadza się pracodawca głównej bohaterki „Krętych schodów”, profesor Warren. I jego macocha, przykuta do łóżka, starsza kobieta, którą Helen poza wszystkimi innymi obowiązkami, troskliwie się opiekuje. W tej roli wprost zachwycająca warsztatem aktorskim Ethel Barrymore. Słuchając pani Warren trudno nie dopuścić do siebie myśli, że to ktoś w rodzaju prorokini, że posiadła ona zdolność przepowiadania przyszłości. Albo po prostu ma wyjątkowo silną intuicję – swoisty radar wyczulony na wszelkie zagrożenia. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że owa bezpośrednia, dumna dama jest tak doskonale rozeznana w sytuacji, chociaż celowo odcięto ją od wiadomości. Jej bliscy i służba nie opowiedzieli jej ani o morderstwach dokonanych w okolicy, ani tym bardziej nie podzielili się z nią podejrzeniami konstabla odnośnie niebezpieczeństwa, w jakim potencjalnie znalazła się Helen. Jedyna osoba, której pani Warren pozwala się sobą opiekować – o tyle o ile, bo wlicza się ona do tego typu wymagających opieki osób, którym pomoc ze strony innych wręcz uwłacza. Pani Warren to wbrew pozorom (jej stan) bardzo silna jednostka, nie tylko mająca swoje zdanie, ale i dająca każdemu jasno do zrozumienia, że prędzej umrze, niż da się komukolwiek przekonać do zmiany sposobu myślenia. Najwyraźniej nie interesuje ją ani spojrzenie innych na sprawę seryjnego mordercy grasującego w sennym miasteczku, w którym mieszkają, ani tym bardziej ich poglądy na temat jej samej. Jej stanu fizycznego. Pozostali domownicy uważają, że najstarsza członkini rodu Warrenów wymaga troskliwej opieki, a wręcz, że trzeba ją wyręczać we wszystkich, nawet najprostszych czynnościach. Ona natomiast wolałaby, żeby wszyscy dali jej święty spokój i zajęli się sobą. No, wszyscy poza Helen, bo ona jedyna ma do niej odpowiednie podejście. Co nie znaczy, że i jej nie zdarza się narzucać pani Warren ze swoją pomocą. A to, jak już wyjaśniłam, działa na tę niedomagającą damę jak przysłowiowa płachta na byka. Zaciekle walczyć z nią jednak nie musi, bo Helen jest z natury uległa.

„Kręte schody” najbardziej zaimponowały mi swoim klimatem. Podręcznikowym wykorzystaniem światła i cienia w przestronnym domostwie Warrenów, który notabene tak wewnątrz, jak w ujęciach jego zewnętrza aż promienieje gotycką aurą. Do tego burza i czasami stosownie nastrojowa, wprawdzie nieszarpiąca nerwów, ale zawierająca wyraźną tonacyjną groźbę, ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Roya Webba oraz... oczy Roberta Siodmaka. Co jakiś czas twórcy pozwalają nam wejrzeć wprost w ciskające gromy gniewu oczęta seryjnego mordercy (w rzeczywistości należące do Roberta Siodmaka) później przebywającego na terenie należącym do szacownej rodziny Warrenów. Szanowanej w tych nowoangielskich okolicach, bardzo zamożnej familii, która najwyraźniej skrywa jakieś mroczne tajemnice. Takie domniemanie rodzi scenariusz i to już w pierwszym etapie tej najczarniejszej z nocy. Nie licząc krótkiego wprowadzenia, akcja „Krętych schodów” zamyka się w jednej nocy w domostwie Warrenów. Od czasu do czasu będziemy wyglądać na zewnątrz, ale zdecydowaną większość czasu trwania „Krętych schodów” „będziemy tkwić” w rodzących poczucie klaustrofobii, choć obiektywnie całkiem przepastnych, trzewiach tego przeklętego budynku. Przeklętego, bo nawiedzonego przez człowieka, który pozbawił już życia niejedną kobietę. A teraz najwidoczniej obrał sobie za cel niemą Helen, pokojówkę Warrenów. Jeśli faktycznie tak jest, a nie mamy powodów, by w to wątpić, to siłą rzeczy w niebezpieczeństwie znajdują się też inne osoby znajdujące się tej nieszczęsnej burzliwej nocy w owej nowoangielskiej rezydencji. Warrenowie i pozostali członkowie służby, a może nawet miejscowy lekarz nazwiskiem Parry, który ewidentnie czuje coś do naszej Helen. Miłość? Tak to zostaje naświetlone, ale myślę, że każdy odbiorca „Krętych schodów” szybko dojdzie do przekonania, że rada profesora Warrena, żeby nie ufać nikomu, skierowana do Helen w pierwszej partii filmu nie jest taka znowu na wyrost. Oczywiście niektóre osoby można spokojnie odrzucić, ale zostaje jeszcze te parę jednostek, które... zachowują się albo nadzwyczaj podejrzanie, albo tak niewinnie, że aż podejrzanie. Zupełnie jak u Agathy Christie – ograniczona przestrzeń i garstka osób, wśród której może być morderca. Może, ale nie musi, bo równie dobrze człowiek ten mógł przybyć z zewnątrz. Ot, nieproszony gość, opętany żądzą mordu intruz kryjących się w cieniu. I obserwujący. Cierpliwe przyglądający się ludziom kompletnie nieświadomych tak bliskiej obecności bestii. Niewątpliwie człowieka z krwi i kości, a nie jak mogłaby wskazywać atmosfera tego filmu (nadnaturalna energia bijąca z ekranu) jakiejś istoty z zaświatów. Wiemy to z ujęć jego tajemniczej sylwetki i zbliżeń na jego oczy. Co równie istotne momentami patrzymy jego oczami. W niektórych kręgach za pierwszy dreszczowiec korzystających z tej techniki uważa się „Podglądacza” Michaela Powella, ale nieśmiałe, drobniejsze wstawki tego rodzaju zastosowano już między innymi w „Krętych schodach”, thrillerze powstałym czternaście lat wcześniej. W każdym razie tę niesamowicie trzymającą w napięciu produkcję Roberta Siodmaka można uznać za jednego z prekursorów tak modnych do dziś dreszczowców poniekąd przyjmujących perspektywę mordercy. Chociaż tutaj rzecz jasna musi on zadowolić się dalszym planem. Nie towarzyszymy mu często, ale dosłownie w każdej sekundzie czujemy jego obecność. Jest zupełnie jak niszcząca, niewidzialna siła, która w końcu ujawni swoje oblicze. Co do tego nie mamy wątpliwości, ale zanim to nastąpi możemy... tylko zgadywać? Ujmę to tak: alarmistycznie działało na mnie kilka osób, ale jednocześnie uparcie skłaniałam się w stronę tylko jednego jegomościa. Jeden główny podejrzany i trochę opcji w odwodzie. To najpierw, ale z czasem definitywnie odrzuciłam pozostałe osoby i w tym oto poczuciu satysfakcji, w buńczucznym przekonaniu o przechytrzeniu Roberta Siodmaka i pozostałych członków ekipy - którzy z taką dbałością o detale oddali się pracy nad tym potężnie angażującym, a przy tym tak efektownie skromnym, nieprzekombinowanym kamieniem milowym w kinematografii grozy (jednym z, naturalnie) - czekałam na ujawnienie tego, co w swoim przekonaniu już wiedziałam. Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie i tak, zawstydzenie, gdy okazało się, że... przegrałam. Patrząc wstecz wiem, że rozwiązanie tej zagadki nie jest niewykonalne, że jeśli tylko widz nie zafiksuje się tak silnie, jak ja na jakimś innym typie, to bez większych trudności powinien dużo przedwcześnie przeniknąć tożsamość czarnego charakteru. Wskazówki są. Mdląco romantyczne sekwencje niestety też. Przesłodzone scenki, które nie tylko uważam za zbędne (w każdym razie w takiej agresywnie romantycznej formie), ale które nieomal odrzucały mnie od ekranu. Głównie swoją oprawą dźwiękową, rozrzewnionymi kompozycjami z dodatkiem ekstatycznej wesołości, ale sfera wizualna bynajmniej sytuacji nie ratowała. Gdyby nie to, „Kręte schody” osobiście uznałabym za film pozbawiony wad. Sporadyczną przesadną mimikę Dorothy McGuire pomijam, bo to praktycznie nic nieznaczący szczegółów. Co więcej mojego odbioru nie zakłócały nawet komediowe nutki, reprezentowane gównie przez kucharkę Warrenów, ale nie tylko. Wręcz przeciwnie: uważam je za dodatkową atrakcję. Smacznie koegzystującą z nieporównanie szerszą płaszczyzną rasowego thrillera o seryjnym mordercy. I nie tylko, bo nawet jeśli prawda okaże się inna, to nie da się zaprzeczyć, że przynajmniej do tego momentu „Kręte schody” bazują również na motywie zamożnej rodziny skrywającej jakieś straszne tajemnice. A przynajmniej sprawiającej takie wrażenie. I to prawie na każdym kroku.

Kto nie widział, niech żałuje. Albo jeszcze lepiej: niechaj czym prędzej nadrobi zaległości! Bo „Kręte schody” Roberta Siodmaka to jeden z tych dreszczowców, który moim, i nie tylko moim, zdaniem powinien być nieodzowną stacją na drodze każdego miłośnika kina grozy. Tak fanów thrillerów, jak horrorów gotyckich, bo klimat tego ponadczasowego dzieła bezsprzecznie wyrasta z tej tradycji. Tylko tych, którzy nie krzywią się na samą myśl o tak leciwym kinie? Myślę, że nie. Mam powody, by przypuszczać, że to jeden z tych obrazów, który może przekonać co poniektórych do czarno-białego XX-wiecznego kina. Większą szansę na to wprawdzie upatruję w niemożliwej do przecenienia „Psychozie” Alfreda Hitchcocka, ale „Kręte schody” też radzę mieć na uwadze. Bo to bardzo dobry thriller jest. Po prostu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz