Raul zabiera swoją żonę Anę i synka Nico do wynajętej chatki w górach, nieopodal
małego miasteczka. Ma nadzieję, że spędzenie świąt Bożego Narodzenia we
wspólnym rodzinnym gronie z dala od miejskiego hałasu pomoże jego małżeństwu przetrwać
chwilowy kryzys. Niestety, na miejscu Ana zaprzyjaźnia się z ich młodym
sąsiadem, a syn nieustannie stroni od Raula, co owocuje pogłębianiem się
problemów emocjonalnych mężczyzny.
Hiszpański debiutancki obraz Miguela Angela Toledo, poruszający się głównie
w estetyce thrillera, ale niejednokrotnie delikatnie ocierający się o horror,
będący niedocenionym, acz w moim mniemaniu znakomitym przykładem na to, jak sprawnie
wyeksploatować znany wielbicielom kina grozy schemat, skierowany głównie do entuzjastów
powolnych fabuł, okraszonych delikatnym, nienachlanym klimatem wewnętrznego
rozpadu człowieka.
Twórcy od samego początku sugerują widzom, że z Raulem jest coś nie tak –
wiemy, że kilkudniowym pobytem w chatce w górach próbuje odkupić jakieś swoje
dawne przewinienia, głównie starając się odzyskać przychylność żony, syna
nieustannie degradując do pozycji niemego obserwatora. Ale to właśnie dzięki
małemu Nico, jego zdystansowanej względem ojca postawie wyczuwamy, że z
mężczyzną dzieje się coś niedobrego. Obsadzenie w tej roli młodocianego aktora
o iście magnetyzującej wręcz demonicznej aparycji okazało się przysłowiowym
strzałem w dziesiątkę – Ricardo Trenor w przeciwieństwie do odtwórców ról Raula
i Any, kolejno Gustava Salmeróna i Irene Visedo, potrafił samą mimiką, bez posiłkowania
się słowami oddać całą paletę emocji, kłębiących się w jego wnętrzu. Cała
fabuła filmu skupia się na pobycie trzyosobowej rodziny w leżącej na uboczu
drewnianej chatce, w iście malowniczej zimowej scenerii. Kadry obrazujące
zasypane śniegiem góry i lasy robią naprawdę imponujące wrażenie, przy okazji
wywołując w widzach poczucie alienacji głównych bohaterów, zdanych przede
wszystkim na młodego sąsiada Samuela, który jak można się tego spodziewać
wywołuje zazdrość w zdeterminowanym, aby uratować swoje małżeństwo Raulu.
Twórcy nieustannie udowadniają odbiorcom, że mają do czynienia z nastawionym na
psychologię obrazem, pełnym niezdefiniowanej, delikatnej grozy i zrealizowanym
na naprawdę wysokim poziomie – bez niepotrzebnego dynamizmu i efekciarstwa
typowego dla Hollywoodu, który mógłby zepchnąć fabułę na drugi, mniej istotny
plan. Podczas pobytu w chatce Toledo bardziej dosłownie sygnalizuje widzom
wewnętrzną degenerację Raula głównie za pośrednictwem jego niepokojących,
elektryzująco zrealizowanych snów oraz bardziej zdecydowanego podejścia do
rodziny. Choć mężczyzna bardzo stara się dopasować do niskich wymagań syna i
żony mimowolnie wszystko zaprzepaszcza. Jego zrozumiała, ale chwilami mocno przesadzona
podejrzliwość względem Any, którą w swoim umyśle zaczyna posądzać o romans z
Samuelem oraz tłumiona, acz wyczuwalna niechęć do syna zostały przedstawione w
taki sposób, aby dać widzowi złudzenie zasadności jego zachowania (przynajmniej
do pewnego momentu) równocześnie wzbudzając w nim niepokój, co do dalszego,
coraz agresywniejszego zachowania Raula.
Podobnie, jak Raul przez większą część seansu nie miałam wątpliwości, że
Ana zdradza go z Samuelem, czego dowodem jej częste wycieczki do chaty
chłopaka, ale z chwilą przekazania mu pieniędzy w wigilijny wieczór nabrałam,
jak się okazało właściwego, przekonania o rzeczywistym charakterze ich spotkań
jednocześnie zapominając, że fabuła filmu niezmiennie podąża sugerującym mocne,
zaskakujące zakończenie torem, bo choć bez zbytnich problemów domyśliłam się,
jak też będzie prezentował się finał, do czego musi prowadzić wewnętrzne
rozchwianie Raula nie wzięłam pod uwagę sygnałów podrzucanych przez twórców, sugerujących
mi drugą, mniej przewidywalną bombę. UWAGA
SPOILER Jak można się tego spodziewać Raul zabija Samula i swoją żonę, w
trakcie ukazanej pod koniec mistrzowsko zrealizowanej od końca scenie, będącej
pokazem prawdziwego kunsztu montażowego, ale będącej jedynie odbiciem jego
dotychczas głęboko tłumionych wspomnień, bowiem niniejsze wydarzenia miały
miejsce nie w finale filmu, ale nieco wcześniej w trakcie wigilijnej kolacji.
Wszystkie późniejsze sekwencje, łącznie z odkryciem prawdziwych, podejrzewanych
przeze mnie, intencji Any i Samuela są jedynie odbiciem pragnień Raula, które
ja poniekąd podzielałam (organizowanie Raulowi prezentu pod choinkę w postaci
pionka szachowego zamiast sugerowanej przez twórców zdrady). Nawet w moim
mniemaniu najmocniejsza, wstrząsająca scena obcięcia psu głowy piłą łańcuchową
na oczach przerażonego Nico nie wydarzyła się naprawdę. Co więcej ostatnie
kadry obrazujące ucieczkę nieżyjącego już Raula przez zaśnieżony las w stronę
pędzącego po położonej nieopodal drodze samochodu, w którym siedzi cała jego
rodzina, łącznie z nim w drodze do drewnianej chatki, co w rzeczywistości jest powrotem
do jednej z pierwszych scen filmu (kiedy to Raul przez ułamek sekundy widział
przemykającą między drzewami postać, która okazała się nim samym) dają widzom
jasno do zrozumienia, że oto cały film jest jedynie osobistym koszmarem
mężczyzny, że po śmierci dostał się do swego rodzaju czyśćca bądź piekła,
nakazującego mu przez wieczność powtarzać ostatnie tragiczne zdarzenia ze
swojego życia. Jestem przekonana, że tego motywu nie przewidzi absolutnie żaden
odbiorca, bo nawet podrzuconego wcześniej sygnału do właściwej interpretacji
fabuły w postaci zdjęcia wieczoru wigilijnego, na którym Raul zamiast
uśmiechniętych Samuela i Any widzi ich trupy nie sposób jest właściwie odczytać
KONIEC SPOILERA. Jako, że wprost ubóstwiam
filmy, które zręcznie, z poszanowaniem logiki oszukują widza muszę bez
jakiejkolwiek przesady przyznać, że „La Senda” skonfrontował mnie z jednym z najbardziej
zaskakujących, dających do myślenia finałów, z jakim miałam do czynienia w
kinie grozy, w dodatku zrealizowanym na naprawdę wysokim poziomie – Hollywood może,
co najwyżej buty czyścić hiszpańskim twórcom, którzy posiadają to co oni prawie
utracili: wyczucie gatunku i nieprawdopodobny wręcz smak artystyczny, który nie
potrzebuje sztucznego CGI do snucia konwencjonalnej, ale jakże wciągającej historii.
„La Senda” to prawdziwa uczta dla wielbicieli powolnych, nastawionych na
psychologię fabuł nieepatujących dynamizmem i efektami specjalnymi tylko
emocjami, których próżno szukać w efekciarskim współczesnym kinie amerykańskim.
Jeśli masz już dość miałkich historii pełnych CGI to zapraszam do seansu tego hiszpańskiego,
niesłusznie niedocenianego obrazu, ponieważ nakręcono go z myślą o tobie!
Obejrzałem, rzeczywiście całkiem niezły.
OdpowiedzUsuńRaz Ci zaufałem ( La Cara Occulta ) i doprawdy nie żałuję, sięgnę i po to.
OdpowiedzUsuńW rewanżu polecam , El Habitante Incierto' ( Uninvited Guest ) Guillema Moralesa 2004, jeśli nie widzialaś.
"La Cara Oculta" był ciut lepszy, bo poza nastawioną na fabułę, a nie CGI realizację bazował też na oryginalnym scenariuszu. "La Senda" natomiast, choć posiada podobny klimat skupia się na eksplorowaniu znanego schematu, we właściwym Hiszpanom powolnym, acz jakże wciągającym stylu. Nawet zakończenie, choć zaskakujące już w paru filmach się przewijało. Dlatego sięgnij tylko wówczas, jeśli nie razi Cię konwencjonalność - moim zdaniem warto (ja tam nigdy nie oczekiwałam nadmiernej innowacyjności), choćby przez wzgląd na tę rzadko dzisiaj spotykaną, pozbawioną dynamizmu realizację. Lubię filmy, które skupiają się przede wszystkim na fabule i bohaterach, choćby nawet poruszały często wałkowaną tematykę;)
UsuńAha, i dziękuję ślicznie za kolejny tytuł do szybkiego obejrzenia.
Całkiem niezły film, jeśli oczywiście w miarę toleruje się hiszpańskie wynalazki. Mi się oglądało całkiem przyjemnie.
OdpowiedzUsuń