San Francisco zostaje opanowane przez przybyłe z innej planety zarodniki,
które pasożytują na roślinach, dzięki którym rozprzestrzeniają się po całym
mieście. Pracownica Departamentu Zdrowia, Elizabeth Driscoll przynosi jedną z
takich roślin do domu, a nazajutrz odkrywa, że jej chłopak jest inny niż
zwykle. Wyzuty z uczuć mężczyzna, podobnie jak inni mieszkańcy San Francisco
podczas snu wbrew sobie oddał swoje ciało obcej formie życia. Tymczasem jego
dziewczyna konsultuje problem ze swoim znajomym z pracy, Matthew Bennellem,
który choć początkowo sceptyczny na skutek przerażających wydarzeń w mieście
orientuje się, że Ziemia padła ofiarą najeźdźców z Kosmosu. Razem z kilkoma
przyjaciółmi Matthew stanie do nierównej walki o planetę.
Kultowa powieść Jacka Finneya pt. „Inwazja porywaczy ciał”, na kanwie
której jak dotąd nakręcono cztery filmy (nie licząc kilku luźno z nią
związanych produkcji) w Polsce, przez zaniedbanie wydawców jest praktycznie nie
do zdobycia (chyba, że ktoś jest gotowy wyłożyć stówkę za używany egzemplarz).
Dlatego też moja znajomość z tą książką ogranicza się do kilku jej fragmentów i
obszernej recenzji zamieszczonych w „Danse Macabre” przez wielbiciela prozy
Finneya, Stephena Kinga. Spośród wszystkich filmów na podstawie „Inwazji
porywaczy ciał” największą popularnością cieszy się ekranizacja Dona Siegela z
1956 roku. Film istotnie jest arcydziełem skończonym, aczkolwiek widzowie
popełniają poważny błąd porównując do niego wersję Philipa Kaufmana z 1978 roku,
która jest adaptacją – czerpiącą główną oś fabularną z literackiego
pierwowzoru, ale w szczegółach wprowadzającą tak wiele zmian, że raczej nie
przystoi zestawiać readaptacji z dziełem Siegela.
Najważniejszą zmianą dokonaną przez Kaufmana w stosunku do powieści Finneya
i jej pierwszej ekranizacji jest miejsce akcji. Podczas gdy w poprzednich
wersjach tej historii konfrontowano nas z małomiasteczkową paranoją, będącą odpowiedzią
autora książki na rozprzestrzeniający się w latach 50-tych XX wieku strach
przed najeźdźcami z obcych planet i pośrednio obawę przed utratą własnej
tożsamości, Kaufman postanowił sprawdzić, jak też taka tematyka prezentowałaby
się w wielkim mieście (co skopiowała czwarta adaptacja powieści Finneya: „Inwazja”
z 2007 roku). Biorąc pod uwagę liczne nominacje do nagród filmowych i dwa
wygrane Saturny taka wizja jak najbardziej przypadła do gustu tak zwanym
znawcom kinematografii, ale niestety (moim zdaniem niesłusznie) jest
dyskredytowana wśród współczesnych, masowych odbiorców.
Największą siłą „Inwazji łowców ciał” jest wizualizacja wielkomiejskiej
paranoi. Pierwsza połowa filmu, bazująca głównie na klimacie, potęgowanym
niezapomnianą ścieżką dźwiękową to prawdziwy popis realizacji minimalistycznego
szaleństwa, ogarniającego San Francisco. Ludzie z dnia na dzień tracą swoją tożsamość,
pozbywając się wszystkich uczuć, tym samym stając się zimnymi osobnikami.
Zewnętrznie prezentują się dokładanie tak samo, jak ich nosiciele, ale
osobowościowo są już kim innym. Połączonymi zbiorową świadomością, wyzbytymi z
wszelkich uczuć obcymi organizmami, pragnącymi przejąć naszą planetę.
Pracownica Departamentu Zdrowia, Elizabeth Driscoll (znakomita Brooke Adams)
zauważa to jako pierwsza, dzięki przemianie jej chłopaka. Próbuje przekonać do
swoich racji kolegę z pracy, Matthew Bennella (Donald Surherland, którego
nikomu nie trzeba rekomendować), ale niestety z miernym skutkiem. Całe miasto
ogarnia istne szaleństwo, a mężczyzna wzdraga się przed zaakceptowaniem prawdy.
Znamienna jest pełna nieznośnego napięcia scena odnalezienia nie do końca
uformowanego klona jego przyjaciela, Jacka Belliceca (świetna kreacja Jeffa
Goldbluma), spoczywającego w organicznym kokonie oraz będąca następstwem tego
widoku szaleńcza podróż Matthew na ratunek Elizabeth. Po nastrojowej wędrówce
po jej skąpanym w mroku domostwie, zdominowanym przez jej podmienionego
chłopaka oczom mężczyzny ukazuje się przerażający widok. Śpiąca na łóżku
Elizabeth i otoczony roślinami jej klon formujący się w kokonie. Od tego
momentu początkowe maksymalne skupienie na klimacie będzie urozmaicane większą
akcją. Twórcy oczywiście nie zapomną o atmosferze wszechobecnej paranoi, ale
będzie ona troszkę słabiej akcentowana, przez wzgląd na dynamiczny rozwój
akcji. Czwórka głównych bohaterów, wystrzegając się snu, podczas którego kształtują
się klony, stanie do walki przede wszystkim o życie, ale również o całą
planetę. Najeźdźcy z innej planety opanowali już całe miasto, eksportując
mordercze zarodniki poza jego granice, w szybkim tempie dziesiątkując rasę
ludzką. Jedynymi osobami, które mogą ich powstrzymać zdaje się być czwórka
naszych protagonistów. Tylko, czy zdołają pokonać niezliczoną hordę wrogów?
W drugiej połowie filmu twórcy zadbali o kapitalne efekty specjalne.
Rekwizyty mające imitować organiczną, przezroczystą tkankę kokonów, wnętrzności
wypływające z uszkodzonych roślinnych zarodników i zapadanie się ciała
zranionych klonów są tak dalece przekonujące wizualnie, a przy tym
minimalistycznie, że chwilami, aż trudno uwierzyć, że to wszystko to tylko
oszustwo na potrzeby produkcji. Jedyne, w czym Kaufman przesadził to ingerencja
komputera w kreacji psa z głową człowieka – dowcipna, ale tak dalece sztuczna,
że zastanawiam się nad zasadnością umieszczenia tej hybrydy w filmie. Znakomity
okazał się też pomysł sygnalizacji obecności ludzi przez obcych – ten ich
przenikliwy wrzask z palcem wycelowanym we wrogów. W 1993 roku Abel Ferrara
skradnie ten motyw do swojej, trzeciej adaptacji powieści Jacka Finneya.
Nie twierdzę, że „Inwazja łowców ciał” jest lepsza od arcydzieła horroru
science fiction z 1956 roku. Uważam, że tych filmów nie należy porównywać,
bo Kaufman nie kręcił remake’u, a jedynie readaptację, w dodatku ze sporymi
zmianami względem literackiego pierwowzoru. I moim zdaniem zrobił to niemalże
idealnie. Nie ma to jak nastrojowe, pełne znakomitych efektów specjalnych kino
science fiction z jakże niepokojącymi, ale też kuszącymi swoją ideologią
antagonistami. Naprawdę godne uwagi kino – ale jedynie dla entuzjastów minimalizmu.
Masowa publiczność pragnąca zawrotnej akcji i widowiskowych efektów
komputerowych niech lepiej wybierze coś innego.
Fajny ten pierwszy plakat, ( na zielono ), przyznam się, że nie oglądałem "Inwazji łowców ciał", zresztą w tamtych latach powstało tyle horrorów, że nie sposób jest ich wszystkich ogarnąć za jednym zamachem.
OdpowiedzUsuńJestem głodny więcej takich recenzji starszych filmów :)
To będziesz miał okazję nadrobić zaległości - dzisiaj będzie na TV6, a w sobotę na TV4;)
Usuńskąd teoria jakoby oryginał z 56 miał być arcydziełem horroru?
OdpowiedzUsuńZa FW:
UsuńW 1994 r. film włączono do Narodowego Rejestru Filmowego (National Film Registry) w Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych.
9 miejsce na liście najlepszych 10 filmów w klasycznych gatunkach filmowych.
47 miejsce na liście 100 najlepszych amerykańskich thrillerów wszech czasów.
Ponadto najważniejsze: oglądany i doceniany nadal przez wielbicieli kina grozy, choć dyskredytowany przez masową wsółczesną publikę wzdragającą się przed czarno-białymi filmami, której zdanie szczerze mówiąc nie ma dla mnie żadnego znacznia.
Robaczku to nie teoria tylko fakt. Film przechowywany w Kongresie jako znaczący kulturowo to coś i nie zmieni tego nawet twoje młode pokolenie przyzwyczajone do Avatarów i Transformersów. Nie sięgaj po mądre czarno białe filmy tylko lepiej pozostań przy nowościach kinowych, bo dobrze ci to zrobi. A ocenę prawdziwego kina pozostaw ludziom bardziej z kinem obytym.
UsuńPo co tak mocne słowa? Przecież on/ona tylko zapytał/a, dlaczego uważam ten film za arcydzieło. Nie ma potrzeby od razu "Avatara" wypominać;)
UsuńAle masz rację, że współcześni widzowie nie doceniają inteligentnego kina z dawnych, lepszych lat (nie mówię o powyższym anonimie, bo o swoim guście nic nie napisał - mówię o ogóle młodego pokolenia), a co gorsza zamiast wyrażać jedynie swoje subiektywne zdanie negują jego obiektywną wartość. Smutne to, ale co zrobisz?
Avatar i Trransformersy też mają swój urok, choćby pod względem technologicznym. Na przestrzeni wielu lat można zaobserwować jak kino ewoluowało do niesamowitych efektów specjalnych i dynamiki akcji w montażu filmowym. Nic tylko podziwiać i oglądać.
UsuńA co do kina klasycznego to każdy ma prawo oglądać i oceniać według swojego prywatnego widzi misie.
Młode pokolenie to fakt - trochę rozbestwione, aroganckie i "biberowskie", ale gnącego świata nikt nie powstrzyma i trzeba się z tym pogodzić, a moim zdaniem zabrzmiało tu jak delikatny konflikt pokoleń ale jesli ktoś kocha klasyczne kino i nawet jest tym "młodym pokoleniem", nie wolno z rozpędu zgniatać człowieka tylko ze względu na wiek.
Według mnie kazdy ma prawo do klasycznego i współczesnego kina.
Wbrew pozorom dzisiejsze kino to także sztuka, która będzie kultowa za 30 lat, więc młodym pokoleniom będziemy opowiadać o Avatarach i Transformersach jako klasycznym kinie z naszych lat.
Ale ja nie pisałam o subiektywnych opiniach - do nich każdy ma prawo, młodzi też;) Pisałam o negowaniu przez młode pokolenie wpływu starych filmów na współczesną kinematografię i podważanie jej kultorowej wartości - a to już jest fałszowanie faktów. Przykładowo - ja "Lśnienia" nienawidzę, ale nie wypisuję, że nie jest filmem kultowym, bo obiektywnie rzecz biorąc jest i nie zmieni tego moja antypatia do niego.
UsuńBuffy, masz całkowitą rację.
UsuńTyle tylko, że bardzo mnie poruszył tekst pana Anonimowego, cytat> " Nie sięgaj po mądre czarno białe filmy tylko lepiej pozostań przy nowościach kinowych, bo dobrze ci to zrobi. A ocenę prawdziwego kina pozostaw ludziom bardziej z kinem obytym ".
Moim zdaniem, nie można w ten sposób kogoś traktować, szczególnie kogoś kto żyje horrorami i pisze super recenzje :)
Ten drugi anonim pisał to do tego pierwszego - to nie był tekst skierowany do mnie. Niemniej uważam, że użył za mocnych słów, dlatego też zwróciłam mu uwagę.
UsuńObejrzałem wczoraj na TV4 o 22:50 ten film. Bardzo mi się podobał. Dobra obsdada. Dziwne, że nigdy wcześniej ni widziałem tego filmu. Bardzo dziwne, jak mogłem przeoczyć taki tytuł?
OdpowiedzUsuń