Będąca pod wpływem alkoholu, Mary, wraca samochodem z imprezy do domu. Gdy
dociera na miejsce zasypia na parę godzin, a po przebudzeniu odkrywa ledwo
żywego mężczyznę nabitego na jej przedni zderzak. Kiedy próbuje mu pomóc ranny
chwyta ją za nogę, co popycha przerażoną kobietę do odebrania mu życia.
Zdesperowana Mary postanawia zakopać zwłoki w pobliskim lasku, nie bacząc na
ewentualne konsekwencje takiego czynu i przede wszystkim nie sprawdzając, czy
mężczyzna rzeczywiście nie żyje. Nazajutrz dziewczyna znajduje powiernika w
postaci swojego chłopaka, Ricka, który pragnie pomóc jej w zatarciu wszelkich
śladów przestępstwa. Jednakże sprawa znacznie się komplikuje, gdy Mary
otrzymuje wiadomość, świadczącą o tym, że ktoś wie, czego dopuściła się w nocy…
Przytaczając powyższy opis „Zderzenia ze śmiercią” czułam się, jakbym
relacjonowała przebieg „Koszmaru minionego lata”, bo istotnie film do pewnego momentu
mocno inspiruje się tym już kultowym teen
slasherem. Jednakże niskobudżetowy debiut Endy McCalliona nie został
nakręcony z myślą o masowej publiczności, podobnie jak to miało miejsce w
przypadku dzieła Jima Gillespiego, który zdobył serca widzów pokolenia lat
90-tych. Nie, „Zderzenie ze śmiercią” kierowane jest głównie do zagorzałych
wielbicieli slasherów, znajdujących
przyjemność w świadkowaniu chaotycznym poczynaniom protagonistów, które w
rezultacie sprowadzają na nich kłopoty oraz nieśmiertelności mordercy.
Druga dekada XXI wieku nie zaczęła się pomyślnie dla nurtu slasher. Podgatunek, który w latach
80-tych zdominował kina dzisiaj został praktycznie całkowicie wyparty przez
jego młodszego kuzyna torture porn. W
dużej mierze to wina tzw. przypadkowych widzów, którzy horrory oglądają raz na
jakiś czas, a gdy już się na jakiś zdecydują nade wszystko pragną maksymalnego
rozlewu krwi, w czym slasher jest
oszczędny, a wszelkie nielogiczne sceny, które wpisują się w konwencję tego nurtu,
spotykają się z ich nieubłaganą krytyką. Wystarczy choćby przypomnieć sobie
reakcje masowej publiczności na „Krzyk 4”, żeby domyślić się, do czego
zmierzam. W mentalności multipleksowych odbiorców slasher umarł, ale na szczęście pozostał jeszcze w sercach jego
długoletnich wielbicieli i to właśnie dla nich nakręcono „Zderzenie ze śmiercią”.
Film rozpoczyna mocny i jakże typowy dla slasherów głupiutki ciąg zdarzeń, do złudzenia przypominający
problematykę „Koszmaru minionego lata”. Mary potrąca po pijanemu przechodnia.
Jest nieświadoma zarówno wypadku, jak i faktu, że przez resztę jej drogi
powrotnej do domu wiezie go na przednim zderzaku. Po zaparkowaniu w garażu
kładzie się spać, a gdy wstaje odkrywa ledwie żywego mężczyznę z poharataną
twarzą, nadzianego na zderzak jej samochodu. Początkowo próbuje udzielić mu
pomocy, ale gdy ten chwyta ją za nogę bez zastanowienia masakruje mu twarz
kijem baseballowym. Bojąc się konsekwencji swojego czyny rusza w deszczu do
pobliskiego lasku i za pomocą rąk wykopuje płytki grób dla swojej ofiary. Żeby
tego było mało nazajutrz po sprzątnięciu krwi w garażu i kuchni rusza na
przejażdżkę, którą kończy kilkukrotnym wjechaniem w drzewo… Robi to po to, aby
przykryć lekkie wgniecenie zderzaka (jakby większe robiło jakąś różnicę), co
jej zdaniem może odsunąć ewentualne podejrzenia policji od jej osoby. Pewnie
czytając to wszystko pomyślicie sobie, że oto macie do czynienia z kompletną
idiotką, która wszystko robi nie tak, jakby sama prosiła się o kłopoty. I tak
jest istotnie. Tyle, że scenarzyści, Arthur Flam i Diane Doniol-Valcroze,
ładnie wybrnęli z ewentualnego posądzenia Mary o maksymalnie nielogiczne
posunięcia, argumentując to jej załamaniem nerwowym. Na skutek wypadku
dziewczyna zaczyna tracić zmysły, a jej czyny dyktują przebłyski intuicji,
niemające nic wspólnego z rozumem. Taki zabieg, oczywiście, wszystko zgrabnie
wyjaśnia, przy okazji zwalniając scenarzystów z potrzeby dopracowania ciągu
przyczynowo-skutkowego, ale nie udaje mu się wyzbyć humorystycznego akcentu.
Choć „Zderzenie ze śmiercią” ściśle trzyma się konwencji slasherów to radzę nie spodziewać się jakiejś zatrważającej liczby
ofiar. Przez cały seans możemy zaobserwować jedynie cztery, umiarkowanie krwawe
zgony (albo trzy, bowiem nie ma pewności, co do stanu drugiego zabitego
mężczyzny, po spotkaniu z psychopatą), ale za to jak na niskobudżetowy twór nakręcone
z dużą dozą realizmu. Film przede wszystkim stawia na budowanie mrocznego
klimatu ciągłego zagrożenia, w czym nie posiłkuje się jakimiś prymitywnymi jump scenkami, czy szarpiącą nerwy
ścieżką dźwiękową. Dla twórców „Zderzenia ze śmiercią” wyznacznikiem atmosfery
grozy jest jedynie prowadzenie akcji ciemną nocą, co ku mojemu zaskoczeniu, istotnie
znacznie winduje klimat.
Kolejnym plusem, obok mrocznej atmosfery i dobrze zrealizowanych scen gore jest postać mordercy, humorystyczna
i odstręczająca wizualnie zarazem. Gdy nazajutrz po wypadku Mary dowiaduje się
z serwisu informacyjnego o zaginięciu chorego psychicznie nauczyciela (!) jest
przekonana, że to ona odebrała go światu. Kiedy dostaje od tajemniczego nadawcy
ulotkę z podobizną jej ofiary, nawołującą ludzi do informowania policji i
rodziny nauczyciela o jego ewentualnym miejscu pobytu, jest przekonana, że ktoś
wie, czego dopuściła się poprzedniej nocy. Oczywiście, podobnie jak to miało
miejsce w „Koszmarze minionego lata”, jak można się tego spodziewać, będziemy
mieć tutaj do czynienia z „powstałym z martwych” rosłym mordercą z rozharataną
twarzą. Zemsta, jakiej mężczyzna dopuści się na Mary, w jakiś pokręcony sposób
ma w sobie spore znamiona sprawiedliwości, ale nie będę zdradzać drugiej,
dynamicznej i mocno pomysłowej części seansu. Sami zobaczcie, na co stać
oszalałego nauczyciela.
„Zderzenie ze śmiercią” było dla mnie prawdziwym powrotem do uwielbianych
przeze mnie głupiutkich slasherów,
zrealizowanych z wszelkim poszanowaniem reguł podgatunku. Ale choć bawiłam się
przednio innym potencjalnym widzom (jedynie wielbicielom tego nurtu, bo film
zdecydowanie kierowany jest tylko do nich) radzę nie spodziewać się jakiejkolwiek
innowacyjności. Nie, to tylko zwykły, odmóżdżający slasherek na nudne wieczory, mający jedynie wartość rozrywkową, o
której zapewne szybko się zapomina.
Tym razem skutecznie mnie przekonałaś do tego filmu i z przyjemnością się za nim rozejrzę, aby na weekend go sobie obejrzeć a teraz umilam sobie czas czytając ,,Wysłanniczkę' i na razie jest całkiem, całkiem :)
OdpowiedzUsuńA ja ostatnio z niejakim przerażeniem zauważyłem, że slashery bawią mnie coraz mniej... Chyba za dużo tego wszystkiego oglądałem, każda produkcja w tej konwencji wydaje się tak odtwórcza, że zęby bolą ;-)
OdpowiedzUsuńChyba nie mam ochoty na powtórkę z "Koszmaru minionego lata", chociaż zaciekawiła mnie ta druga połowa seansu:) Może jednak się skuszę.
OdpowiedzUsuńnie oglądałem jeszcze nigdy .. :)
OdpowiedzUsuń