piątek, 10 lutego 2017

„Let Her Out” (2016)

Dwudziestoparoletnia Helen jest kurierem rowerowym. Jej prostytuująca się matka została zgwałcona w motelu, a parę miesięcy później umarła próbując pozbyć się noszonego dziecka. Helen niewiele wie o swoich rodzicach, ale może liczyć na wsparcie najlepszej przyjaciółki Molly. Jej życie diametralnie się zmienia po wypadku, w którym odnosi niezagrażające życiu obrażenia. Po tym wydarzeniu jednak Helen zaczyna miewać halucynacje i często traci poczucie czasu, odzyskując świadomość w miejscach, w których znalazła się bez udziału swojej woli. Przerażona młoda kobieta szuka pomocy u lekarki, która diagnozuje guza w jej mózgu, jednocześnie informując Helen o jego zdumiewającym pochodzeniu. Pacjentka wyraża zgodę na zabieg, który ma odbyć się za trzy dni. Do tego czasu będzie musiała walczyć z często ogarniającą ją żądzą mordu.

Kanadyjski horror „Let Her Out” to trzeci pełnometrażowy obraz Cody'ego Calahana. Pomijając dwie krótkometrażówki reżyser debiutował w 2013 roku moim zdaniem miernym filmem zatytułowanym „Antisocial”, do którego dwa lata później dokręcił kontynuację. Ze względu na mój odbiór jego pierwszego projektu nie obserwowałam bacznie kariery Calahana, ale teraz to na pewno się zmieni, bo oto niezbyt dobrze zapowiadający się reżyser niespodziewanie uraczył mnie istnym diamencikiem, który jednak najprawdopodobniej nie był kręcony z myślą o szerokiej grupie odbiorców. Specyfika tej produkcji sprawia, że nijak nie można rekomendować jej absolutnie każdemu, kto nie ma nic przeciwko filmowym horrorom. Jej miejscem w moim odczuciu jest nisza, a grupą docelową miłośnicy łączenia stylistyki gore (kilkukrotnie ocierającej się o body horror) z motywami tożsamymi dla thrillerów psychologicznych.

Scenariusz „Let Her Out” jest dziełem debiutującego w tej roli Adama Seybolda, który zabłysnął sporą pomysłowością, ale zdecydowanie nie tylko jemu zawdzięczam ten porywający efekt końcowy. Na wyróżnienie zasłużyła sobie dosłownie cała ekipa, choć jestem absolutnie przekonana, że nie zostanie ona doceniona przez miliony widzów na całym świecie. Głównie dlatego, że „Let Her Out” nie był tworzony na modłę współczesnego hollywoodzkiego kina, które z racji szerokiej dystrybucji i głośnych kampanii reklamowych cieszy się największą oglądalnością. Przesadą byłoby również stwierdzenie, że kręcono go z myślą o dopasowaniu się do stylistyki horrorów z dawnych lat – wydaje mi się, że „Let Her Out” był po prostu kolejną próbą odcięcia się od tego koszmarnego plastiku, który okrutnie szpeci niezliczoną ilość nowszych wysokobudżetowych horrorów, acz niestarającą się imitować techniki filmowania niegdysiejszych twórców kina grozy (może poza jednym wyjątkiem). Dodajmy, że próbą cechującą się dosyć dużym zróżnicowaniem na gruncie realizacji. Początkowe sceny „Let Her Out” charakteryzują się maksymalnym spowolnieniem, wręcz rozleniwieniem, z którego jednak nieustannie przebija jakaś groźba, co osiągnięto poprzez wykorzystanie doprawdy mrocznych, „przygaszonych” zdjęć, które miejscami sprawiają wrażenie, jakby wyjęto je wprost z jakiegoś sennego marzenia i dzięki nastrojowej ścieżce dźwiękowej skomponowanej przez Steph Copeland. Która w miarę rozwoju akcji chwilami zacznie wpadać w bardziej hałaśliwe tony, które znacznie spotęgują siłę przekazu ujęć mających przestraszyć lub wprawić w dyskomfort oglądającego. W tym jednym „Let Her Out” przypominało mi XX-wieczne kino grozy, bowiem dzisiaj filmowcy nieczęsto pozwalają, aby szarpiąca nerwy ścieżka dźwiękowa odgrywała równie istotną rolę, co niepokojące obrazy przewijające się na ekranie (często nawet nie zdaję sobie sprawy z jej obecności). Fabułę Adam Seybold zawiązuje w błyskawicznym tempie, ujawniając na tyle dużo faktów z życia głównej bohaterki, Helen, aby jej los nas obchodził, ale zarazem nie rozwodząc się nad drobnymi szczegółami, unikając zanurzania się w meandry jej psychiki. Urokliwa, zaskakująco dobrze spisująca się w tej niełatwej roli Alanna LeVierge skoncentrowała na sobie całą moją uwagę już podczas pierwszego pojawienia się na ekranie. Uwarunkował mnie bowiem prolog – szybko zmontowane, hipnotycznie oniryczne wstawki powiedziały mi, że towarzyszę kobiecie sprzedającej w motelu swoje ciało, a makabryczna finalizacja w postaci próby zabicia „owocu gwałtu” nie pozostawiła mi żadnych wątpliwości, że kolejne wątki będą koncentrować się właśnie na niedoszłej ofierze zrozpaczonej prostytutki. Fakt, że skrzętnie ukrywano oblicze gwałciciela dodał tej sytuacji smaczku, bowiem już na wstępie natchnął mnie podejrzeniami odnośnie niezwykłego pochodzenia Helen. Spodziewałam się potomkini jakiegoś upiora (również Szatana) i z takim nastawieniem podchodziłam do scen zawiązujących właściwą akcję filmu z dwudziestotrzyletnią sentymentalną kobietą w centrum. Sentymentalną, bo tęskniącą do rodzinnego życia, którego nie zaznała, starającą się „zbliżyć” do zmarłej matki poprzez odwiedzanie dzisiaj już zamkniętego motelu, w którym jak myśli targnęła się na własne życie. My jednak wiemy, że kobiety nie determinowało pragnienia zabicia siebie tylko nienarodzonego jeszcze dziecka poczętego w wyniku gwałtu, czyli Helen we własnej osobie. Adamowi Seyboldowi proces odmalowywania rysu psychologicznego czołowej sylwetki nie zajmuje dużo czasu, bo też nie zdrada zbyt wiele, ale powolna praca kamery i liczne zbliżenia tworzą swoistą aurę intymności, wytwarzają silną więź pomiędzy widzem i uczestniczką koszmarnych wydarzeń rozgrywanych na ekranie.

Cody Calahan bardzo szybko zmienia styl kręcenia – z chwilą pojawienia się pierwszych symptomów choroby Helen akcja nabiera dynamiki, choć miejscami twórcy na chwilę powracają do zaprezentowanej wcześniej powolnej narracji, głównie jednak po to, aby właściwie nastroić widza na poszczególne ujęcia szczytowej grozy. Pierwszym znakiem, że z Helen źle się dzieje jest jej nagłe przebudzenie na parkingu. Kobieta nie pamięta jak się tam dostała, co może wskazywać na zwykłe lunatykowanie, ale uwarunkowany przez prolog widz zapewne będzie się spodziewał dużo bardziej upiornego wyjaśnienia tego incydentu. Kolejne wydarzenie tego typu jest jeszcze bardziej interesujące, bo stawia nieszczęsną Helen w doprawdy wstydliwej sytuacji - pozbywa się ubrania na oczach znajomych jej najlepszej przyjaciółki i współlokatorki Molly, w którą w zadowalającym stylu wcieliła się Nina Kiri. Wcześniej jednak widzi dziwną kobietę, budzącą lęk głównie z powodu oszczędnej charakteryzacji, która nie podkopała poziomu realizmu oraz raptowności, z jaką pojawia się na ekranie. Manifestacje owej maszkary w wielu przypadkach (choć nie we wszystkich) są podręcznikowym przykładem na to, jak powinny wyglądać jump scenki, jak ważne są wyliczenia w czasie i pogłośnione dźwięki akompaniujące owym niespodziewanym wstawkom. Które notabene również powinny pokazywać coś bardziej przerażającego od cienistej sylwetki człowieka, czy samoistnie zamykających się drzwi (przytyk do niektórych bardziej rozreklamowanych współczesnych horrorów). W „Let Her Out” twórcy nie szczędzą nam demonicznego oblicza tajemniczej kobiety nawiedzającej główną bohaterkę, ale prawdę mówiąc długo nie pozostanie ona dla nas tajemnicą, bo jak się okazuje nie tylko Calahan zdecydował się na mały eksperyment techniczny poprzez wykorzystanie różnych sposobów ekspresji. Również scenarzysta odszedł od pospolitego procesu tworzenia opowieści, od częściej spotykanego pozostawiania najbardziej zaskakującego akcentu na koniec. Zamiast utrzymywać w tajemnicy charakter przypadłości Helen i wyjawić go dopiero w ostatniej partii, Seybold postawił na jednoznaczny przekaz, tłumacząc, co tak naprawdę dolega głównej bohaterce zaraz po krótkim zawiązaniu akcji (pozostawiając pole na dwie interpretacje, aczkolwiek jedna wydawała mi się bardziej prawdopodobna od drugiej). Ta decyzja zapewne głęboko rozczaruje widzów nawykłych do długiego trzymania ich w niepewności, przyzwyczajonych do tajemniczej otoczki obrazów psychologicznych, ale mnie w ogóle nie przeszkadzało obranie takiej rzadziej spotykanej ścieżki narracyjnej. Tym bardziej, że pomysł na przypadłość, z którą boryka się Helen cechował się porywającą innowacyjnością, która powinna zainteresować każdego miłośnika tzw. chorych horrorów (nie zdradzę jego szczegółów, bo mimo tego, że dystrybutorzy nie szczędzili ich w swoich opisach uważam, że lepiej zasiąść do seansu w niewiedzy). I był motorem napędowym kolejnych, coraz to bardziej ohydnych i niepokojących wydarzeń. Tych pierwszych nie ma co prawda zbyt wiele, ale kiedy już twórcy zahaczają o stylistykę gore, czy elementy kojarzące się z body horrorem nie można odmówić im odwagi, pomysłowości i dopracowania. Realistyczne ujęcia czy to wyciągania palca z własnej ręki, bezkrwawego, acz nie mniej zniesmaczającego wyjmowania czarnych włosów z gardła (czyżby inspiracja „The Ring”?), UWAGA SPOILER czy wreszcie długiego obdzierania się ze skóry będącego dziwaczną formą narodzin, podczas którego nie mogłam powstrzymać grymasu obrzydzenia KONIEC SPOILERA – wszystkie te sekwencje i kilka innych w moich oczach całkowicie tłumaczyły konieczność odarcia fabuły z tajemnicy, bo wydaje mi się, że robiłyby one mniejsze wrażenie, gdybyśmy nie znali istoty zagrożenia. Tym bardziej, że twórcy zadbali o przemieszanie tych makabrycznych ujęć ze wstawkami rodem z ghost stories, które dzięki wcześniejszemu uświadomieniu nas przez scenarzystę cechowały się dużo potężniejszym ładunkiem bezpośredniego zagrożenia życia głównej bohaterki i ludzi znajdujących się w jej otoczeniu. Jak na szpilkach więc oczekiwałam jakiejś nietypowej finalizacji rodem z body horroru i w gruncie rzeczy takową dostałam, choć następujące niedługo potem zamknięcie fabuły nieco mnie rozczarowało. Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o nieocenionym wkładzie montażystów i operatorów, których profesjonalizm znacząco podniósł poziom dramaturgii. Szybko następujące po sobie obrazy podczas momentów zatracania przez Helen swojego własnego ja UWAGA SPOILER swego rodzaju przechodzenia z jednej jaźni w drugą (pomiędzy dwoma bytami) – kilku widzów zauważyło w tym pewne podobieństwa do „Doktora Jekylla i pana Hyde'a” KONIEC SPOILERA były tak niespodziewane, tak bardzo dezorientujące, że twórcom niejednokrotnie udało się poderwać mnie z fotela coraz to bardziej dosadnymi wstawkami wkomponowanymi w te kolaże. Operatorzy natomiast zachwycali mnie nieustannie swoim wyczuciem napięcia i klimatu, ale najbardziej urzekło mnie morderstwo na stacji metra, kiedy to najpierw długo akcentowano przemianę głównej bohaterki nastrojowymi chóralnymi zaśpiewami, a kiedy „przeszła wreszcie do rzeczy” kamera zatoczyła koło, w ten oto prosty sposób windując emocje na niebotyczny poziom.

Mogłabym tak pisać i pisać o „Let Her Out” aż do zdarcia skóry z czubków palców, bo pomimo że najnowsze dzieło Cody'ego Calahana jest stosunkowo krótkie (tę tematykę można było znacząco rozbudować, z czego byłabym bardzo rada, bo dzięki temu mogłabym dłużej obcować z tym znakomitym dziełem) to zawarto w nim tyle różnorodnych atrakcji, że na brak materiału do omawiania nie można narzekać. Powstrzymam się jednak od takowej analizy, ufając, że superlatywy, o których wspomniałam wystarczą niezdecydowanym fanom takich specyficznych horrorów, jako zachęta do sięgnięcia po tę pozycję. Bo moim zdaniem jeśli lubi się właśnie takie klimaty grzechem byłoby pominięcie „Let Her Out”, dziełka w którym prawie się zakochałam.

1 komentarz:

  1. Znakomity film dawno nie obcowalem z tak dobrze zrealizowanym dzielem !!!

    OdpowiedzUsuń