Kordyliery,
Kanada. Grupa archeologów znajduje starą budowlę, która od
dłuższego czasu znajdowała się pod ziemią. Gdy z pomocą
pochodzących z tych stron robotników udaje im się wydobyć na
powierzchnię jej dach zaczynają podejrzewać, że odnaleźli jakąś
pradawną świątynię, wzniesioną przez ówczesnych tubylców.
Równolegle prowadzą badania nad kopcami z kamieni, porozstawianymi
nieopodal lasu i tajemniczymi malunkami ściennymi mogącymi liczyć
sobie tysiące lat. Niedługo po odkryciu dachu zagadkowej budowli
większość robotników bez żadnego wyjaśnienia opuszcza obóz, a
jeden z mężczyzn zaczyna chorować. Przebywający w bazie lekarz z
czasem nabiera pewności, że wraz ze świątynią uwolnili
pradawnego wirusa, który objawia się między innymi halucynacjami,
ogólnym osłabieniem i obecnością jakiegoś obcego organizmu pod
skórą. Wkrótce choroba zaczyna się rozprzestrzeniać, a zarażeni
stają się agresywni.
„Pod
mroczną górą” to drugi pełnometrażowy film Kanadyjczyka Nicka
Szostakiwskyja, który debiutował w 2011 roku komedią „Kankered”,
która to z jakichś nieznanych mi bliżej powodów nie została
dopuszczona do szerszego obiegu, nawet w swojej rodzimej Kanadzie.
Horror „Pod mroczną górą” miał więcej szczęścia –
pierwsze pokazy odbyły się w 2014 roku na kilku festiwalach
filmowych. W 2015 roku projekt Szostakiwskyja nadal gościł na tego
rodzaju imprezach – dopiero w ubiegłym roku zaczął być
prezentowany szerszej grupie odbiorców w kilku krajach świata.
Reklamowano go, jako „owoc inspiracji” ponadczasowym „Coś”
Johna Carpentera, co moim zdaniem mogło w jakimś stopniu przyczynić
się do powstania wielu skrajnie negatywnych opinii na jego temat.
Należy jednak zauważyć, że „Pod mroczną górą” zbiera
również mocno entuzjastyczne recenzje – i właśnie ogromny
rozrzut w ocenach widzów był dla mnie największą zachętą do
obejrzenia tego filmu. Byłam zwyczajnie ciekawa, czym może być on
spowodowany.
Jak
się okazało informacje, że horror „Pod mroczną górą” został
zainspirowany kultowym obrazem Johna Carpentera pod tytułem „Coś”
nie były jedynie tanim chwytem marketingowym, którego celem byłoby
zwrócenie uwagi niezliczonych miłośników tego zjawiskowego
dokonania. Nie oznacza to jednak, że produkcja Szostakiwskyja może
się równać z osławionym dziełem Carpentera, choć wydaje mi się,
że niejeden widz nastawiał się na zbliżoną jakość. Sęk w tym,
że w „Pod mroczną górą” wykorzystano motywy kojarzone głównie
z „Coś”, ale ubrano je w nieporównanie mniej atrakcyjną formę,
którą jak zauważyłam niektórzy sympatycy filmu usprawiedliwiają
niskim budżetem, ale chyba każdy długoletni fan kina grozy wie, że
dla naprawdę utalentowanych jednostek wcale nie jest to przeszkoda
nie do pokonania. Gwoli sprawiedliwości należy jednak zaznaczyć,
że John Carpenter kręcąc swoje „Coś” dysponował sporą kwotą
(15 milionów dolarów), która leżała poza zasięgiem
Szostakiwskyja, a więc jakby na to nie patrzeć jego pozycja
startowa była dużo gorsza. Co nie znaczy, że stracona, bo jak już
wspomniałam prawdziwemu talentowi niestraszne niedostatki finansowe.
Pewnie co poniektórzy odbiorcy „Pod mroczną górą” będą się
zastanawiać, jak też mógłby prezentować się ten film, gdyby
jego twórcy dysponowali większym budżetem, być może niektórzy
wysnują śmiałe przypuszczenie, że Szostakiwskyj miałby szansę
wówczas dorównać Johnowi Carpenterowi, ale osobiście mocno w to
wątpię. Zdążyłam się już bowiem nauczyć, że współcześni
twórcy drogich horrorów rzadko spisują się lepiej od autorów
tańszych przedsięwzięć. Dlatego też wydaje mi się, że poziom
„Pod mroczną górą” wyższy już być nie mógł – uważam,
że jak na tę chwilę to szczyt możliwości Kanadyjczyka Nicka
Szostakiwskyja, że przy wyższym budżecie jedynie zepsułby to, co
w moich oczach mu się udało. No, może co najwyżej udałoby mu się
poprawić ujęcia zrobione wewnątrz drewnianych chatek, w których
przebywają bohaterowie filmu, bo tutaj wyraźnie zawiniła niezbyt
profesjonalna część ekipy tj. operatorzy i oświetleniowcy.
Sekwencje rozgrywające się w przytulnych, rustykalnych domkach
szpecą: niewprawne kadrowanie, w kilku sytuacjach niepotrzebne
(niezsynchronizowane z aktualnym poziomem dramaturgii) zbliżenia i
oddalenia, nazbyt obfite oświetlenie pierwszego planu oraz
sporadyczne, acz utrudniające odbiór filmu nieodpowiednie kąty
nachylenia kamer. Zadziwiające jest jednak perfekcyjne podejście
operatorów do zdjęć zrobionych na zewnątrz. Zapierające dach w
piersi rozległe zaśnieżone pustkowia, otaczające je gęste lasy i
stojące pośrodku tego wszystkiego drewniane, niepozorne chatki, tak
samo malownicze, jak i całe ich otoczenie. Przepiękny, choć
ewidentnie nieprzyjazny człowiekowi, naturalny krajobraz ilekroć
pojawiał się na ekranie wprawiał mnie w niemały zachwyt, ale na
tym nie koniec. Bo choć twórcy nie wzbogacili tych zdjęć jakimś
dosadniejszym złowieszczym pierwiastkiem (co mogli uczynić choćby
za pośrednictwem długich zbliżeń na ścianę lasu, za którą
czai się nieprzenikniony mrok, czy za sprawą wszechobecnych
szarości spowijających cały ten jałowy teren) sam charakter
scenerii natchnął mnie swoistą czujnością i oczywiście sprawił,
że właściwie już od pierwszych kadrów mogłam na własnej skórze
odczuć wyobcowanie protagonistów. Klaustrofobiczna aura dosłownie
emanuje ze zjawiskowych zdjęć zrobionych na zewnątrz, nawet
wówczas, gdy operatorzy ograniczają się jedynie do pozbawionego
aktorów portretu naturalnego krajobrazu, w przeciwieństwie do ujęć
zrobionych wewnątrz drewnianych domków. Co jest o tyle zaskakujące,
że wydawałoby się, iż wydarzenia rozgrywające się na mniejszej
przestrzeni powinny silniej „przygniatać” widza. Patrząc na ten
techniczny kontrast pomiędzy zdjęciami zrobionymi wewnątrz i na
zewnątrz chatek zaczęłam się zastanawiać, czy aby obserwuję
efekt pracy tych samych operatorów, czy za każdą z tych serii
zdjęć odpowiadali ci sami ludzie.
Jak
już wspomniałam w „Pod mroczną górą” można znaleźć sporo
podobieństw do „Coś” Johna Carpentera – uwidaczniają się
one jednak w scenariuszu autorstwa samego Nicka Szostakiwskyja, a nie
w oprawie audiowizualnej, której bez wątpienia sporo brakuje do
tego ponadczasowego dzieła. Bohaterowie pierwszego pełnometrażowego
horroru Szostakiwskyja tak samo, jak protagoniści „Coś”
znajdują się na śnieżnym pustkowiu i tak samo jak oni będą
musieli zmierzyć się z nieoczekiwanym zagrożeniem. Znajdujący się
daleko od najbliższego skupiska ludzkiego, pozbawieni łączności
archeolodzy z czasem uświadomią sobie, że zagraża im de facto
coś, co jest władne narzucać im swoją wolę. Pytanie tylko, czy
owo coś jest pradawnym bytem, które nieopatrznie uwolnili wraz z
dachem odkrytej świątyni zakopanej pod ziemią (i śniegiem), czy
nieznanym współczesnym ludziom wirusem, który szybko
rozprzestrzenia się po obozie. W tym motywie również można
dopatrzeć się podobieństw do najgłośniejszego projektu Johna
Carpentera, zwłaszcza wówczas, gdy zarażeni osobnicy stają się
agresywni, ale zaznajomieni z prozą H.P. Lovecrafta widzowie zapewne
z miejsca zauważą również nawiązania do jego kultowej mitologii.
Na początku może niezbyt oczywiste, bo skoncentrowane jedynie na
pradawnej świątyni, ale z czasem, znacznie je uwypuklono za sprawą
pomysłowych, choć może nieco groteskowych manifestacji i słów
zagadkowej postaci. Jeśli się wsłuchać w te ostatnie właściwie
powinno się wyzbyć wszelkich wątpliwości, co do ewentualnej
inspiracji Szostakiwskyja twórczością Samotnika z Providence. I
muszę przyznać, że dzięki niniejszemu zmiksowaniu akcentów
kojarzonych przede wszystkim z kultowym horrorem Carpentera i wątków
nasuwających na myśl prozę H.P. Lovecrafta twórcom „Pod mroczną
górą” udało się mnie zaciekawić. Nie potrafili co prawda
wytworzyć klimatu zbliżonego czy to do „Coś”, czy do upiornego
świata przedstawionego Lovecrafta, ale sama warstwa zwraca uwagę
pomysłową kompilacją. I co równie ważne logiczną i
niejednoznaczną tj. pozostawiającą miejsce na różnego rodzaju
interpretacje prezentowanych wydarzeń. Fabuła odrobinę
zrekompensowała mi niewystarczająco mroczną atmosferę, zwłaszcza
że twórcom udało się wykrzesać trochę napięcia, potęgowanego
w miarę komplikowania się trudnego położenia protagonistów. Na
plus mogę jeszcze odnotować kilka krwawych scen, zwłaszcza moment
znalezienia mężczyzny, który przed chwilą odciął sobie dłoń i
amputację ręki zarażonego, w której zagnieździło się coś
wybrzuszającego jego kończynę. Przy czym nie zamierzam chwalić
ich wykonania (nieprzekonująca barwa posoki i zbyt mała
koncentracja na szczegółach), czy częstotliwości, bo krew
rozlewano raczej oszczędnie tylko fakt, że twórcom udało się za
ich pośrednictwem poruszyć moją wyobraźnię – nie miałam
problemów z odmalowaniem w swojej wyobraźni odstręczających
scenek, których pochodzenie wykracza poza rzeczy znane ludzkości
UWAGA SPOILER wystarczyło wspomnieć o głowonogach i pokazać
wybrzuszającą się skórę na ręce zarażonego, żebym zaczęła
kreślić w swoim umyśle obraz niewyobrażalnego stwora, wystarczyło
nadmienić o szykującej się autopsji, żebym z łatwością
wyobraziła sobie dziwaczne monstrum wydobyte z wnętrza trupa KONIEC
SPOILERA. Niemniej byłabym chyba bardziej kontenta, gdyby wzorem
Johna Carpentera Szostakiwskyj pokazał chociaż fragment stwora,
nawet jeśli skutkowałoby to zamknięciem ścieżki do wielorakiej
interpretacji scenariusza „Pod mroczną górą”. Podejrzewam
jednak, że poszukiwacze bardziej enigmatycznych, mniej dosadnych
tworów będą inaczej zapatrywać się na to zagadnienie – oni
zapewne z większym zapałem przyjmą minimalizację elementów gore,
bo bez wątpienia wpłynęła ona korzystnie na płaszczyznę
psychologiczną, którą również potrafię się cieszyć,
aczkolwiek nie tak bardzo jak wszelkiego rodzaju generowanymi na
ekranie ohydztwami.
„Pod
mroczną górą” jest horrorem nieco poszarpanym – raptowne
cięcia przenoszące widza z samego środka akcji w monotonne
codzienne zajęcia grupki archeologów utrudniają sens niemalże w
takim samym stopniu, jak niedopracowana realizacja wewnątrz
drewnianych chatek. Równocześnie jednak Nick Szostakiwskyj oferuje
widzom całkiem ciekawą historię, którą co prawda zbudował w
oparciu o dokonania innych osób, ale zmiksował to w tak
interesujący sposób, że nie potrafię mieć mu tego za złe, nawet
wziąwszy pod uwagę nieprzystający do geniuszu jego inspiratorów
klimat, który towarzyszy wszystkim wydarzeniom prezentowanym na
ekranie. To plus kilka innych całkiem udanych elementów sprawia, że
nie zamierzam dyskredytować przedsięwzięcia Nicka Szostakiwskyja,
jak ochoczo czyni to część widzów, a nawet jestem skłonna
zarekomendować ten obraz mniej wymagającym odbiorcom, którzy nie
widzą niczego złego w inspirowaniu się dziełami innych, nawet tak
ważnymi dla gatunku jak „Coś” Johna Carpentera, czy mitologia
H.P. Lovecrafta. Radzę im jednak sięgnąć po tę pozycję bez
nastawiania się na obraz dorównujący wzmiankowanym arcydziełom,
bo do tychże „Pod mroczną górą” jeszcze bardzo daleko.
Za
seans bardzo dziękuję
Film
wchodzi w skład przeglądu Fest Makabra
O! mój małżonek chętnie by obejrzał. Mnie przerażają obce organizmy pod skórą. Strasznie mnie to obrzydza. Brrrr!
OdpowiedzUsuńPo sensie dosłownie 6 minut temu. Postanowiłem poszukać jakichś informacji na jego temat, bo sam tytuł i okładka niewiele mi mówiła. Podszedłem do tego filmu zupełnie z "czystą kartą", nie wiedząc o nim praktycznie nic więcej, niż mówił opis dytsrybutora. Obejrzałem i jestem zadowolony. Lubię takie klimaty, surowa, gęsta atmosfera, wyobcowanie, zima, kanadyjskie lasy...Z czystym sumieniem polecam każdemu, kto "przerobił" już ileś tam dreszczowców i będzie potrafił docenić kunszt reżysera, który za garść dolarów skręcił całkiem udane cacko. Aha, momentami naprawdę miałem gęsią skórę (nie, nie oglądam filmów na komputerze, laptopie, komórce itp) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń