Jackie
po opuszczeniu ośrodka odwykowego wynajmuje dom w starej kamienicy.
Właścicielka budynku, starsza kobieta Eleanor, zapewnia ją, że
będzie mogła mieszkać tutaj jak długo zechce pod warunkiem, że
nie wróci do nałogu alkoholowego. Ta zasada dotyczy wszystkich
lokatorów kamienicy, składających się z ludzi borykających się
z różnego rodzaju zgubnymi uzależnieniami. Jackie zajmuje
mieszkanie swojej przyjaciółki Danielle, której aktualnego miejsca
pobytu nie jest w stanie ustalić. Kobietę na tyle niepokoi jej
zniknięcie, że zwraca się z prośbą o odnalezienie Danielle do
znajomego detektywa z wydziału zabójstw Tima. Wkrótce Jackie
poznaje nieletnią lokatorkę kamienicy, Sarah, która daje jej do
zrozumienia, że eksmisje osób powracających do nałogu nie
przebiegają w typowy sposób. Tymczasem kolejni lokatorzy znikają w
tajemniczych okolicznościach, co utwierdza Jackie w przekonaniu, że
z tym miejscem coś jest mocno nie w porządku.
Reżyser
i scenarzysta Andrew C. Erin w pełnym metrażu debiutował w 2006
roku horrorem „Jezioro Sam”. Z czasem skupił się na produkcjach
telewizyjnych, tworząc między innymi takie obrazy, jak „Klinika
zbrodni”, „Strzeż się sąsiada” i „Zabójczy sekret Clary”.
Jeden z nowszych filmów Erina, „Havenhurst”, pierwotnie
wyświetlony na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes był
szansą dla mało znanego twórcy na spopularyzowanie jego nazwiska,
zwłaszcza, że film przedostał się do szerszego obiegu – na
wielkie ekrany, aczkolwiek w ograniczonym zakresie. Jak na razie
jednak nie przyciąga rzeszy zainteresowanych, co po części może
być spowodowane lichą kampanią reklamową, ale nie umniejszałabym
również roli recenzentów, z krytykami włącznie, wśród których
znajduje się spora grupa osób niepotrafiąca dopatrzeć się
żadnych dobrych stron w omawianym przedsięwzięciu Andrew C. Erina.
Z
mojego punktu widzenia Andrew C. Erin popełnił w „Havenhurst”
identyczny błąd, co w swoim pierwszym pełnometrażowym obrazie
„Jezioro Sam”. Lata doświadczeń w branży filmowej nie pomogły
mu go uniknąć, może dlatego, że poświęcił się głównie
tworzeniu telewizyjnych thrillerów, uciekając od gatunku, którym
zaczynał swoją karierę, a może zwyczajnie nie jest w stanie
należycie wykorzystać potencjału drzemiącego w swoich filmach.
Scenariusz „Havenhurst” pisał wespół z Danielem Farrandsem,
między innymi współautorem scenariusza „Dziewczyny z sąsiedztwa”, produkcji opartej na głośnej powieści Jacka Ketchuma pod tym samym tytułem. I choćby już z tego powodu miało
się prawo podwyższyć oczekiwania względem najnowszego tworu
Andrew C. Erina, a przynajmniej oczekiwać czegoś więcej od fabuły
niźli zaobserwowanej nijakości. Tak bowiem można w skrócie
podsumować niniejszy projekt, chociaż początkowe sceny sugerowały
coś dużo lepszego. Główną bohaterkę, Jackie, dobrze wykreowaną
przez Julie Benz, poznajemy w chwili, w której opuszcza ośrodek
odwykowy. Uzależniona od alkoholu kobieta jakiś czas temu była
sprawczynią tragedii, którą w szczegółach scenarzyści objaśnią
dużo później, aczkolwiek widz już dużo wcześniej powinien bez
nadwerężania mózgownicy domyślić się jej charakteru. Kiedy
Jackie wprowadza się do mrocznej kamienicy, której właścicielką
jest podejrzanie przesadnie urocza starsza kobieta Eleanor,
prowadząca cały interes z pomocą syna Ezry, łatwo dojść do
przekonania, że fabułę zainspirowało kultowe „Dziecko Rosemary”
Romana Polańskiego. Mamy bowiem starą kamienicę, w której jak
wiemy z prologu (gdzie pojawia się znana fanom kina grozy Danielle Harris) dzieją się dziwne rzeczy oraz sympatyczną
staruszkę, która z miejsca powinna zaalarmować każdego średnio
obeznanego z kinem grozy odbiorcę, zwłaszcza wówczas, gdy wręcza
nowej lokatorce do podpisania umowę wcześniej informując ją o
zasadzie, której złamanie będzie skutkować natychmiastową
eksmisją. W tym momencie wprost nie mogłam się oprzeć
skojarzeniom z motywem cyrografu, paktu z diabłem, co z kolei kazało
mi sądzić, że fabuła „Havenhurst” będzie poruszać się w
ramach konwencji horroru satanistycznego. Nie miałabym twórcom za
złe gdyby rzeczywiście tak było, bo nie mam nic przeciwko
pospolitym rozwiązaniom fabularnym, pod warunkiem oczywiście, że
wyłuszcza się je w sposób, który uważam za atrakcyjny. W tym
przypadku jednak o atrakcyjności nie mogło być mowy, bo szybko
okazało się, że chwytliwe miejsce akcji nie zostało należycie
wykorzystane. Mroczna kamienica pełna budzących niepokój,
podejrzanie się zachowujących lokatorów to wręcz wymarzona
sceneria dla nastrojowego horroru, w którym na początku dominuje
aura jakiejś złowieszczej tajemnicy, podsycanej zagadkowymi
incydentami z udziałem bliżej nieokreślonej istoty w roli agresora
i paru mieszkańców, którzy na swoje nieszczęście nie zastosowali
się do warunków umowy najmu. Wydawało się więc, że wystarczy
uwzględnić te wszystkie wyżej wymienione elementy, aby
zagwarantować widzom kawał mocno klimatycznego kina, który miałby
szansę może niekoniecznie przestraszyć dobrze zaznajomionego z
horrorem odbiorcę, ale przynajmniej wprawić go w lekki niepokój
wypływający z przeświadczenia, że głównej bohaterce grozi
śmiertelne niebezpieczeństwo być może ze strony jakiegoś stwora
niepochodzącego z tego świata. Bo tak od pewnego momentu można
zapatrywać się na wydarzenia mające miejsce w mrocznej kamienicy –
widzimy bowiem jakąś zamazaną postać wyrastającą za placami
przerażonej ofiary, która wcale nie musi być człowiekiem. Na co
wskazywałyby zagadkowe okoliczności, w jakich znikają
„nieposłuszni” mieszkańcy tego budynku. Gwałtowny skręt z
rzekomego horroru satanistycznego w domniemaną ghost story
każe nam sądzić, że scenarzyści porwali się na mały
eksperyment, swoisty miszmasz popularnych nurtów horroru, który
pomijając wszystko inne miał za zadanie pogrywać sobie z
oczekiwaniami odbiorców.
Mało
odkrywcze, acz zachęcające do oglądania zagrywki scenarzystów
zapewne wypadłyby nieporównanie lepiej gdyby poświęcono więcej
czasu budowaniu dramaturgii, której w „Havenhurst” pomimo
tekstowych wybiegów twórców właściwie nie było. Zdecydowanie
zbyt mało miejsca poświęcono głównej bohaterce, oferując nam
jedynie kilka ogólników na jej temat, które nie sprzyjały
wytworzeniu silnej więzi pomiędzy Jackie i oglądającym. Ponadto
wydawało się, że cały ciężar budowania klimatu zagrożenia
„zrzucono na barki” miejsca akcji i zagadkowych zniknięć
lokatorów – nawet nie pomyślano o wstawieniu kilku dłuższych,
trzymających w napięciu sekwencji poprzedzających atak
tajemniczego osobnika, stawiając na dynamiczny przebieg tego rodzaju
incydentów. Mało widowiskowych, bo pozbawionych nawet tak
prymitywnych zagrywek, jak jump scenki, o upiornych
rekwizytach już nie wspominając, przez co szybko zacierających się
w pamięci widza (może z wyjątkiem zbliżenia na odcięte palce
pedofila), sprowadzonych głównie do błyskawicznych porwań
nieszczęśników, osnutych gęstą ciemnością. No właśnie, na
tym chyba w pojęciu Erina polega budowanie klimatu grozy – mocne
przyciemnienie obrazu według niego chyba było tym, czego opinia
publiczna wymaga od sekwencji poprzedzających pojawienie się
agresora. Myślał chyba, że to całkowicie zrekompensuje
denerwujący pośpiech cechujący dosłownie każde zagadkowe
zaniknięcie danego lokatora, w moich oczach owocujący całkowitym
wyjałowieniem z napięcia. Na domiar złego tak wprawnie nakreślona
na początku filmu aura tajemnicy szybko wyparowała z winy samych
twórców, którzy zdecydowanie zbyt wcześnie zdradzili nam istotę
koszmarnego procederu mającego miejsce w wielkiej kamienicy. Wówczas
to pojawia się najbardziej krwawe ujęcie przepołowionego
mężczyzny, które tak na dobrą sprawę wydaje się być jedynym
przebłyskiem śmiałości ze strony filmowców. Wszystko inne jest
tak ugrzecznione, oddarte z emocji oraz widomego zagęszczania się
klimatu zagrożenia, tak spłycone, mało charakterystyczne i
pozbawione pasji, że aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy
istnieje równie skuteczny sposób na zaprzepaszczenie potencjału
drzemiącego w pomyśle wyjściowym. Tak samo, jak w „Jeziorze Sam”
Andrew C. Erin zrobił wiele, aby zepsuć mi dobrze zapowiadający
się seans, zresztą z pomocą scenarzysty, od którego oczekiwałam
wiele dobrego, bo nie da się ukryć, że akcja z czasem wpada w taką
samą nijakość, co realizacja, oferując przyjemny zryw dopiero w
finale. Do tego czasu jednak przyjdzie nam zmagać się z nudnawym
zgłębianiem tajemnicy budynku mieszkalnego przez Jackie i
wpierającego ją Tima, której istotę notabene my sami odkryjemy
dużo wcześniej. UWAGA SPOILER Przy okazji uświadamiając
sobie, że scenarzyści poza wspomnianymi delikatnymi ukłonami w
stronę dwóch popularnych podgatunków horroru zdecydowali się
również na liźnięcie konwencji slashera KONIEC
SPOILERA. Czy jednak przeprowadzili nas przez ten eksperyment na
tyle poprawnie, aby zwrócić uwagę wielu długoletnich fanów kina
grozy? Śmiem w to wątpić.
„Havenhurst”
to w moim pojęciu kolejny bezbarwny twór będący doskonałym
przykładem na to, jak łatwo dokumentnie zniszczyć dobrze
zapowiadający się pomysł wyjściowy, jak łatwo zaprzepaścić
potencjał przebijający z początkowych partii scenariusza.
Wystarczy wyjść z błędnego założenia, że miłośnicy
nastrojowych horrorów oczekują przede wszystkim gęstych ciemności
i dynamicznych sekwencji bazujących na bezpośrednim zagrożeniu
życia protagonistów oddanych w chwytliwych wnętrzach mrocznej
kamienicy, że takie „szczególiki”, jak długie generowanie
napięcia, upiorne efekty specjalne, czy sprzyjająca żywszym
emocjom, intensywna aura tajemniczości obecna aż do ostatnich
partii filmu nie mają dla publiczności większego znaczenia. To
drugie byłabym jeszcze w stanie Andrew C. Erinowi wybaczyć, ale
pozostałe uchybienia w moim pojęciu drastycznie obniżyły jakość
tego obrazu, zresztą tak samo jak nudnawy rozwój akcji.
Motyw trochę podobny do odcinka "Arcadia" the X-Files :)
OdpowiedzUsuń