Herpetolog
doktor Carl Stoner z pomocą swojej córki Kristiny prowadzi badania
nad wężami we własnym domu. Gdy potrzebuje dodatkowego asystenta
zwraca się do znajomego wykładowcy, który rekomenduje mu jednego
ze swoich studentów, Davida Blake'a. Chłopak z entuzjazmem
przyjmuje ofertę pracy i wprowadza się do domu Stonera. Nie
zniechęca go nawet konieczność przyjęcia serii zastrzyków, które
jakoby mają chronić go przed jadem węży. W istocie jednak jest to
stworzony przez doktora Stonera specyfik, którego istnienie
utrzymuje w tajemnicy przed resztą świata. Eksperyment, którym
poddaje niczego nieświadomego Davida wkrótce zaczyna przynosić
skutek. Student zauważa na swoim ciele liczne zmiany, które doktor
Stoner tłumaczy reakcją organizmu na szczepionki. Chłopak nie
podaje w wątpliwość jego uspokajających słów, koncentrując się
głównie na zacieśnianiu więzi z Kristiną.
Nieżyjący
już reżyser Bernard L. Kowalski skupiał się głównie na pracy
dla telewizji, nieczęsto tworząc obrazy z przeznaczeniem na duże
ekrany. Jeden z jego szerzej dystrybuowanych filmów, „Wążżżż” wpisuje się w grono najbardziej znanych pełnometrażowych dzieł Kowalskiego, choć należy zaznaczyć,
że nawet ono nie cieszy się zatrważającą popularnością.
Nakręcony za trochę ponad milion dolarów horror Kowalskiego
otrzymał nominację do Saturna w kategorii „najlepszy film science
fiction”, zbierając kilka pozytywnych recenzji krytyków,
aczkolwiek dominują raczej chłodne reakcje tak zwanych znawców
kina. Spowodowane są głównie delikatnym ujęciem tematu (przewagą
elementów tożsamych dla dramatu) i wykorzystaniem przewidywalnych
rozwiązań fabularnych. Wciąż jednak istnieje garstka widzów,
która w pełni pozytywnie zapatruje się na produkcję Kowalskiego,
widząc wyłącznie dobre strony w takim połączeniu dramatu z
horrorem science fiction.
„Wążżżż”
Bernarda L. Kowalskiego na postawie scenariusza Hala Dresnera,
którego pomysłodawcą był Daniel C. Striepeke zwraca uwagę już
chwytliwym oryginalnym tytułem „Sssssss”, ale jak możemy
zaobserwować to nie wystarczyło, aby uchronić ten obraz przed
osuwaniem się w zapomnienie. Nie pomogła również całkiem
zadowalająca dystrybucja i tak dalece profesjonalna realizacja, że
właściwie trudno wyrzucić mu nadszarpnięcie zębem czasu. Nie
mogę powiedzieć, żebym była zdziwiona takim stanem rzeczy, bo w
XX wieku powstało wiele nieporównanie lepszych produkcji, o których
dzisiaj mało się słyszy, niemniej wciąż ubolewam, że tak się
dzieje. Moim zdaniem takie dziełka, jak „Wążżżż” nie
zasłużyły sobie na ostracyzm kolejnych pokoleń widzów, bo
prezentują sobą zdecydowanie wyższy poziom od zdecydowanej
większość współczesnych wysokobudżetowych tworów. Chociaż
dzisiejsi filmowcy dysponują o wiele większymi możliwościami
często brakuje im autentyczności – niepohamowane pragnienie
popisywania się drogą technologią owocuje wyjałowieniem z
realizmu, który to w horrorze odgrywa bardzo ważną rolę. W filmie
Bernarda L. Kowalskiego nie brakuje autentyczności, bo niemalże
wszystkie ujęcia z wężami nakręcono z udziałem prawdziwych
gadów, o czym zresztą informuje widzów krótka notka umieszczona
na początku filmu. Jedynie podczas pokazu doktora Carla Stonera z
kobrą królewską posiłkowano się rekwizytem, ale uczyniono to na
tyle zgrabnie, żeby skrzętnie ukryć niniejszy fortel przed
wzorkiem mniej uważnego widza. Nie ukrywam, że jestem wielką
wielbicielką węży, że pozostaję pod silnym wrażeniem ich piękna
podszytego nutką dzikości, dlatego też wprost nie mogłam
nacieszyć się tak dużym udziałem prawdziwych gadów, choć osoby
borykające się z ofidiofobią z pewnością będą zgoła inaczej
się na to zapatrywać. Rozumiem, dlaczego „Wężżżżowi”
wyrzuca się odejście od stylistyki horroru na rzecz dramatu,
aczkolwiek nie rozumiem opinii głoszących, że jakoby obraz
Kowalskiego tylko ostatnią partią nawiązuje do tradycji kina
grozy. Wcześniej też to czyni – subtelnie, ale dostrzegalnie,
wykorzystując motywy przystające do dramatu również po to, aby
spotęgować poziom dramaturgii, wynikający głównie z tekstowego
przekazu, nie odrzucających, czy przerażających efektów
specjalnych. Doktora Carla Stonera sportretowano tak, aby żaden
nawet najmniej domyślny widz nie miał wątpliwości, co do jego
prawdziwych zamiarów, choć nie wiem, czy był to zamierzony zabieg
twórców, bo długo powstrzymują się oni przed wyjawieniem jego
planu. Niemniej zdradzają na tyle dużo, żeby uczulić każdego
odbiorcę na jego osobę. Zwłaszcza podczas dosyć kiczowatej
projekcji koszmarnych snów nawiedzających jego nowego asystenta,
Davida Blake'a niedługo po zaaplikowaniu mu pierwszej dawki rzekomej
szczepionki. Chociaż już nieco wcześniej pojawia się czytelna
aluzja do niecnych zamiarów doktora Stonera w postaci mętnego
tłumaczenia przez niego zniknięcia jego poprzedniego asystenta.
Więc prawie od początku spoglądamy na herpetologa, w którego w
doskonałym stylu wcielił się Strother Martin, jak na klasycznego
burzyciela silnie zakorzenionego w tradycji science fiction. Co
więcej z łatwością można odgadnąć na czym dokładnie polega
jego demoniczny plan, na który on sam jak na tego rodzaju
antagonistę przystało zapatruje się zgoła inaczej: widząc w
swojej pracy szansę na uratowanie ludzkości, nie zaś sposób na
doprowadzenie jej do upadku. Z filozofii doktora Carla Stonera
przebija strach przed katastrofami naturalnymi, które w niedalekiej
przyszłości według niego z całą pewnością unicestwią rasę
ludzką oraz rozczulające przywiązanie do zwierząt, zwłaszcza
węży. To ostatnie najdobitniej obrazuje sekwencja wieczornego
czytania ustępów z książki „na użytek” boa imieniem Harry,
który jest pupilem dwuosobowej rodziny Stonerów. Mowa w nich o
silnym przywiązaniu autora do zwierząt, czerpaniu większej
przyjemności z przebywania w ich towarzystwie niźli w obecności
ludzi, z powodu ich godnego pochwały podejścia do życia,
pozbawionego materializmu i malkontenctwa. W filozofii doktora
Stonera trudno znaleźć jakieś jaskrawe przekłamanie, niemniej
kierunek, jaki nadała ona jego badaniom do chwalebnych z pewnością
nie należy, chociaż on sam jest o tym całkowicie przekonany.
Fabuła
„Wężżżża” rozwija się powoli, na początku koncentrując
się głównie na pracy herpetologa i jego córki Kristiny (całkiem
zadowalająco wykreowanej przez Heather Menzies-Urich). Sekwencji z
wężami jest na tyle dużo, żeby wysnuć śmiały wniosek, iż są
one równie ważnymi postaciami co przedstawiciele rasy ludzkiej. Tym
bardziej, że wiele scen z ich udziałem chwilami dynamizuje fabułę
poprzez czy to ich tragiczne konsekwencje, czy pełne napięcia
zapowiedzi rychłego nieszczęścia. Kiedy widzimy, jak Stoner
wyjmuje z akwarium mambę czarną nie sposób nie odczuć dreszczyku
trwogi na myśl o niebezpieczeństwie, jakie na siebie ściąga, a
kiedy spoglądamy w ślepia nieustannie obserwującej go kobry
królewskiej wprost nie możemy odsunąć od siebie przeświadczenia,
że gad wykorzysta każdą okazję, żeby go unicestwić. Choć
jednak na jakimś poziomie drżymy na myśl o tym, do czego może
doprowadzić nieostrożność podczas pracy w takich warunkach, nie
tylko dzięki licznym zbliżeniom na śmiertelnie groźne stworzenia,
ale również za sprawą nastrojowej (aczkolwiek co jakiś czas
urozmaicanej sielankowymi tonami) oprawy dźwiękowej skomponowanej
przez zdolnego Patricka Williamsa, trudno po części nie
sympatyzować z więzionymi gadami. Zwłaszcza po zobaczeniu jednej z
bardziej widowiskowych sekwencji starcia doktora Stonera z kobrą
królewską ku uciesze gawiedzi. Zawsze podchodziłam ze wstrętem do
ludzi drażniących zwierzęta, dlatego też podczas owego
podyktowanego pragnieniem zysku pokazu na użytek rozentuzjazmowanego
tłumu trwałam przed ekranem z nadzieją na wygraną nieszczęsnej
kobry królewskiej. Poza tym zdając sobie sprawę z haniebnych
czynów, jakich dopuszcza się herpetolog w stosunku do Davida
Blake'a trudno było oczekiwać ode mnie kibicowania właśnie jemu.
Z czasem wręcz nie mogłam doczekać się odwetu węży, do których
Stoner co prawda zazwyczaj podchodził z dużą troską, ale z ich
punktu widzenia zapewne wyglądało to inaczej (wszak nie da się
ukryć, że były one jego niewolnikami). Wcześniej jednak węże są
wykorzystywane jako broń Stonera, mimowolnie walczą po jego
stronie, przy czym sekwencjom mordów nie można oddać zapadającej
w pamięć spektakularności. Minimalistyczne wykonania czy to
śmierci młodego chłopaka pod prysznicem po ukąszeniu przez mambę
czarną, czy połknięcia mężczyzny przez ogromnego pytona, podczas
którego widzimy jedynie jego obutą stopę zapewne rozczarują
poszukiwaczy dosadności, aczkolwiek „skorzystanie z pomocy”
prawdziwych węży ma szansę odrobinę zrekompensować ten
niedostatek. Zresztą tak samo jak wkład twórców efektów
specjalnych w końcowe partie filmu, kiedy to wreszcie serwuje się
nam rezultat osobliwego eksperymentu ekscentrycznego doktora w całej
jego okazałości. Kiedy wreszcie możemy zobaczyć do czego przez
cały czas dążył opętany obsesją herpetolog i pozachwycać się
nieprzekombinowanym, widowiskowym produktem uzdolnionych członków
ekipy Bernarda L. Kowalskiego, który udowadnia, że wcale nie
potrzeba odważnych akcentów gore, aby skraść uwagę widza,
uraczyć go pomysłowością i przede wszystkim wprawić w stan
najwyższego napięcia, aż do ostatnich jakże emocjonujących
sekund filmu.
Moim
zdaniem największą bolączką „Wężżżża” jest jego
przewidywalność – prawie każdy zwrot akcji można z łatwością
rozszyfrować na długo przed jego pojawieniem się, łącznie z
wnioskami wysnutymi przez Kristinę podczas jej samotnej podróży.
Myślę, że jedynie finalne wstawki mają szansę zaskoczyć co
poniektórych odbiorców, choć twórcy zauważalnie bardzo się
starali zaserwować nam parę niespodzianek. To w lwiej części im
się nie udało, ale radziłabym nie przykładać do tego mankamentu
największej wagi. Bo obraz Bernarda L. Kowalskiego posiada
nieporównanie więcej superlatywów, które rekompensują niniejsze
potknięcie, chociaż mogą nie spotkać się z uznaniem osób
nastawiających się na makabryczne, upiorne wstawki, które w
agresywnym stylu dążyłyby do zniesmaczenia bądź przestraszenia
oglądającego. Groza jest jednym ze składników tego obrazu, ale
nakreślono ją w tak subtelny sposób, że nie należy nastawiać
się na mrożące krew w żyłach widowisko. Raczej wciągającą
mieszankę dramatu z delikatnym horrorem science fiction,
profesjonalnie zrealizowanym i niosącym ciekawe treści. Inaczej
mówiąc fani choćby takiego „White Dog” w reżyserii Samuela
Fullera powinni być zadowoleni z propozycji Kowalskiego, choć tak
na marginesie najbardziej przygnębiająca sekwencja pojawiająca się
w „Wężżżżu” nie dorównuje tej pokazanej we wspomnianym
obrazie (zresztą nie tylko ona, bo w ogólnym rozrachunku moim
zdaniem dzieło Fullera prezentuje sobą wyższy poziom). Jednak obie
te produkcje zasadzają się na podobnej stylistyce, nazwijmy ją
dramatyczno-horrorowej, która charakteryzuje się między innymi sporym ładunkiem
emocjonalnym przy wykorzystaniu bardziej minimalistycznych form.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz