Podróżujący
po Ameryce Południowej Amerykanin Michael trafia do Medellin w
Kolumbii, gdzie zaprzyjaźnia się z antykwariuszem Hectorem. Poznaje
również młodą kobietę Melody, która sprowadza go do
niegdysiejszego szpitala psychiatrycznego, dziś zajmowanego przez
grupę zaprzyjaźnionych ludzi nazywających siebie Umarłymi.
Przewodniczy im Jacob, który postanawia uczynić Michaela jednym z
nich. Próby, które przechodzi Amerykanin mają zachęcić go do
takiego stylu życia, jaki prowadzą Umarli: egzystencji wolnej od
strachu i jakichkolwiek obowiązków, bez zważania na ewentualne
konsekwencje swoich czynów. Po wprowadzeniu się do zamkniętego
zakładu psychiatrycznego Michael zaczyna doświadczać halucynacji,
w których widzi między innymi swojego zmarłego młodszego brata i
dzieci leczone przed laty w tym miejscu. Początkowo wychodzi z
założenia, że za przywidzenia odpowiada narkotyk podany mu przez
Jacoba, ale gdy ten stan rzeczy się przedłuża postanawia poszukać
odpowiedzi w legendzie o złym duchu wchodzącym w ludzi i żywiącym
się ich cierpieniem.
Amerykańsko-kolumbijski
horror zatytułowany „City of Dead Men” jest dziełem
debiutującego w pełnym metrażu reżysera, Kirka Sullivana.
Scenariusz natomiast został napisany przez początkującego w tej
roli Andrew Postona i moim zdaniem owo niedoświadczenie doskonale
widać w jego utworze. Film nie jest jeszcze znany szerszej
publiczności, ale w nielicznych recenzjach Amerykanów, które już
się pojawiły znalazłam stwierdzenia, które świadczą o tym, że
nie tylko ja byłam rozczarowana wkładem Postona. Co ciekawe jak na
razie obraz „City of Dead Men” jest bardziej doceniany przez
polskich widzów niźli amerykańskich (nieczęste zjawisko, jeśli
chodzi o horror). Czas pokaże czy niniejsza tendencja się utrzyma –
ja w każdym razie już mogę dopisać się do grona osób negatywnie
zapatrujących się na produkcję Sullivana.
Gdybym
miała zgadywać to powiedziałabym, że Kirk Sullivan kręcąc swoje
„City of Dead Men” pozostawał pod silnym wpływem Roba Zombie.
Krzykliwe horrory to wszak domena tego osławionego artysty, a twórcy
omawianego obrazu akurat tego widzom nie szczędzili. Większość
zdjęć mieniła się żywymi barwami, które niejednokrotnie
wypierały mrok, co tylko udowodniło mi, że Sullivan jak na razie
nie jest w stanie dorównać Robowi Zombie w niełatwej sztuce
żonglowania kontrastami. Ktoś powie, że fakt, iż w „City of
Dead Men” dominują krzykliwe kolory wcale nie musi świadczyć o
inspiracji filmową twórczością Zombie, bo przecież innym
reżyserom również zdarza się uciekać w taką stylistykę i
oczywiście będzie miał rację. Ale nie sposób pominąć
milczeniem jednego moim zdaniem istotnego szczegółu, który
właściwie bezwiednie nasuwa skojarzenia z Robem Zombie, a co za tym
idzie utwierdza w przekonaniu, że Kirk Sullivan wzorował się
właśnie na nim, zresztą tak samo, jak scenarzysta. Mowa o chłopcu,
który przed laty przebywał w szpitalu psychiatrycznym. Z nagrania
znalezionego przez głównego bohatera filmu dowiadujemy się, że
zwykł on skrywać swoje oblicze pod białą maską, co chyba każdemu
wielbicielowi kina grozy powinno z miejsca nasunąć skojarzenia z
małym Michaelem Myersem – prędzej tym z remake'u w reżyserii
Roba Zombie niż jego pierwowzoru z kultowego obrazu Johna
Carpentera. Jeśli jednak ktoś spodziewa się produkcji, która tak
jak „Halloween” byłaby utrzymana w slasherowej konwencji
to muszę wyprowadzić go z błędu, bo jak się okazało Andrew
Poston miał nieco bardziej wygórowane ambicje. Dążył do
stworzenia historii, która w ogólnym zarysie uciekałaby od
wyświechtanych schematów, a które pozwoliłyby umiejscowić „City
of Dead Men” w jakimś konkretnym podgatunku horroru, co wcale nie
oznacza, że nie posiłkował się paroma znanymi motywami. Wtłoczył
je jednak w całość bez zachowania ciągu przyczynowo-skutkowego,
do którego przywykli fani szeroko pojętego kina grozy, nadając im
może niekoniecznie nowatorski, ale bez wątpienia mniej spotykany
wymiar. Gdyby zadbał o spójną, zwartą narrację niniejsza
koncepcja pewnie spotkałaby się z moim uznaniem, nie potrafiłam
jednak zaangażować się w opowieść cechującą się takim
rozproszeniem. Miałam wrażenie, że Andrew Poston nie potrafił
nadać swojemu pomysłowi wyjściowemu swoistej klarowności, że nie
pochylił się wystarczająco nisko nad wątkami składającymi się
na jego opowieść. Wrzucił „do jednego kotła” takie motywy jak
zamknięty szpital psychiatryczny, w którym przed laty doszło do
zbiorowego samobójstwa młodocianych pacjentów, halucynacje
głównego bohatera, które między innymi przypominały mu
tragicznie zmarłego młodszego brata, budzącą nieufność grupę
młodych ludzi znajdujących upodobanie w życiu na krawędzi i
wreszcie legendę o złym duchu zdolnym wchodzić w ciała wybranych
osób po to, aby żywić się ich cierpieniem, która pozwoliła
wprowadzić w scenariusz element folklorystyczny. Tak samo ogólnikowo
sportretowany, jak i cała reszta. Zdecydowanie najbardziej
obiecujący był wątek owianego złą sławą zakładu
psychiatrycznego, zamkniętego z powodu mającego niegdyś w nim
miejsce samobójstwa nieletnich pacjentów. Teraz niszczejący
budynek zajmuje grupa młodych ludzi nazywających siebie Umarłymi,
gdyż jak mówią starają się żyć tak, jakby śmierć mieli już
za sobą. Zamiast jednak spoczywać w trumnach :) oddają się różnego
rodzaju ryzykownym rozrywkom, często odznaczającym się dużym
okrucieństwem, które stopniowo uwalniają ich od strachu przed
śmiercią i pozwalają poczuć prawdziwą wolność. Twórcy w
chaotycznym stylu przeplatają ten wątek z wydarzeniami mającymi
niegdyś miejsce w szpitalu psychiatrycznym, co ukazują między
innymi za pośrednictwem halucynacji jakich doświadcza główny
bohater Michael, niezbyt przekonująco wykreowany przez Diego Boneta.
Kolorowych, wręcz jarmarcznych wstawek, które poza zwymiotowaniem
długiego węża nie mają sobą nic ciekawego do zaoferowania. Bo
kilku jump scenkom z udziałem dzieci, czy ujęciom
przemykającego po nagle odnowionych korytarzach młodszego brata
Michaela zdecydowanie zabrakło nieprzewidywalności i oczywiście
paranoicznej, gęstej atmosfery, która spowijałaby świadkującego
tym zjawiskom głównego bohatera – zamiast niej dostałam szybko
zmontowane, kolorowe zdjęcia, których nie poprzedzały żadne próby
stopniowania napięcia.
Nieudolnie
sportretowany motyw szpitala psychiatrycznego i mało emocjonujące
wyzwania, z jakimi musi się zmierzyć Michael chcący wstąpić do
klubu Umarłych przeplatają się z informacjami o złym duchu, który
jak z czasem zaczyna podejrzewać główny bohater filmu wdarł się
w jego egzystencję. Czy tak jest w istocie można się łatwo
domyślić, ale twórcy chyba nie zdawali sobie sprawy z
przewidywalności znamionującej scenariusz Andrew Postona, co wnoszę
po dwuznacznym podejściu do losów Amerykanina. Najpierw dawali
widzom do zrozumienia, że zły duch może istnieć naprawdę i
rzeczywiście negatywnie wpływać na zachowanie Michaela, po czym
zaczynali zwracać naszą uwagę na traumę, jaką w niedalekiej
przeszłości przeszedł główny bohater, narkotyk podany mu przez
Jacoba i oczywiście samego Jacoba, który od początku miał budzić
w nas nieufność. Cały ten proces mający odciągnąć odbiorcę od
rozwiązania zagadki, zasłonić prawdziwy charakter fabuły wydawał
się wręcz żenujący, bo właściwie już na początku filmu
podrzucono wystarczająco wiele czytelnych tropów, żebym nie miała
żadnych problemów z samodzielnym „dojściem do prawdy”. To
jeden z powodów mojego obojętnego podejścia do dalszego przebiegu
akcji, ale nie jedyny, bo nie bez znaczenia było również
beznamiętne podejście twórców do snutej historii – zamiast
starać się wykrzesać odrobinę napięcia ze scen sugerujących
jakieś bezpośrednie zagrożenie życia Michaela, przystanąć i
skupić się na emocjach oraz mrocznej oprawie wizualnej woleli
błyskawicznie przeprowadzić mnie przez każdą tego typu sekwencję,
po to aby czym prędzej przejść do głupkowatych wyzwań, z jakimi
musi zmierzyć się człowiek aspirujący do miana Umarłego. Przez
nie również przeprowadzono mnie bez dbałości o sferę
emocjonalną, choć szczerze powiedziawszy przyjmowałam je z
mniejszym wstrętem od ujęć tożsamych dla horroru, bo wówczas nie
byłam zmuszana do bolesnego obserwowania tego, jak krzykliwe kolory
wypierają wszelki mrok, jednocześnie minimalizując siłę przekazu
wstawek, które w zamyśle miały budzić lęk. Co nie znaczy, że
byłam zadowolona – bo jakoś nie potrafiłam dostrzec niczego
ciekawego w dajmy na to konfrontacji Michaela z innym młodym
mężczyzną, czy „jakże ryzykownej” próbie polegającej na
staniu na drodze, po której przejeżdża zgraja Umarłych. Żeby
tego było mało z czasem zrobiło się jeszcze nudniej, bo jak się
okazało Kirk Sullivan nie potrafił należycie wczuć się w
tematykę opartą na folklorze – natchnąć zaproponowaną legendę
choćby minimalnym mistycyzmem, urzekającą tajemniczością, która
kazałaby mi z niepokojem wyczekiwać koszmarnego finału. Zamiast
tego znowu uraczono mnie serią nazbyt kolorowych zdjęć zmontowaną
tak, abym przypadkiem nie poczuła zagęszczającego się zagrożenia.
Na plus mogę za to odnotować ostatnie ujęcia (tuż po opuszczeniu
niegdysiejszego szpitala psychiatrycznego), które w żadnym razie
nie wprawiły mnie w osłupienie, ale wziąwszy pod uwagę, że to
jedyne akcenty, których wcześniej nie przewidziałam uznałam, że
zasłużyły sobie na pozytywne słowo.
Poza
finałem i ujęciem z wężem nie dostrzegłam w „City of Dead Men”
nic ciekawego. Może gdybym bardziej się postarała znalazłabym
więcej superlatywów, ale prawdę mówiąc nie chce mi się już na
siłę szukać dobrych stron we współczesnych horrorach. Zwłaszcza
w takich, które utrzymane są w stylistyce, za którą nie przepadam
(krzykliwe barwy) i wychodzą z założenia, że dynamiczny montaż
jest ważniejszy od sfery emocjonalnej. Nie, takie kino grozy
zupełnie do mnie nie przemawia – ale istnieją widzowie, którzy
zupełnie inaczej zapatrują się na pełnometrażowy debiut Kirka
Sullivana, dlatego też radzę nie sugerować się zanadto moim
zdaniem i samemu sprawdzić, jak też prezentuje się niniejszy
obraz.
W zupełności zgadzam się z Tobą co do oceny tego filmu. Od siebie dodałabym jeszcze, że zaangażowanie Jacksona Rathbone'a do roli przywódcy tej grupy było nieporozumieniem. Jak dla mnie zwyczajnie zabrakło mu charyzmy. Przez większość seansu nie mogłam się pozbyć myśli, że Jacob jest na Michaela zwyczajnie napalony ;)
OdpowiedzUsuń