Na
niewielkiej farmie mała Francisca spędza czas głównie u boku
matki, która stara się przekazać jej swoją wiedzę o anatomii.
Ich spokojny żywot zakłóca pojawienie się nieznajomego mężczyzny,
Charliego, który prosi o pozwolenie na skorzystanie z ich łazienki.
Gdy matka Franny wpuszcza go do domu Charlie niezwłocznie
przystępuje do ataku. Przybyły na miejsce ojciec dziewczynki
ogłusza napastnika, ale nie może już pomóc żonie. Charlie
zostaje uwięziony w stodole, a ciało jego ofiary pozostali
członkowie rodziny zakopują w okolicznym lesie. Kiedy Franny jest
już dorosłą kobietą traci ojca, co skutkuje dojmującym poczuciem
pustki. Towarzystwo okaleczonego Charliego jej nie wystarcza, więc
decyduje się znaleźć kogoś, kto pozwoli jej zapomnieć o
samotności.
„Oczy
matki” to czarno-białe dzieło debiutującego tak w roli reżysera,
jak i scenarzysty Nicolasa Pesce. Pierwszy pokaz filmu odbył się na
Sundance Film Festival w styczniu 2016 roku. Do szerszego obiegu
trafił dopiero pod koniec rzeczonego roku – w Stanach
Zjednoczonych rozpowszechniano go w kinach w ograniczonym zakresie i
za pośrednictwem platformy VOD. Gdyby opinie krytyków warunkowały
rozwój kariery danego artysty (na szczęście tak nie jest) to przed
Pesce rozciągałaby się całkiem świetlana przyszłość, ponieważ
„Oczy matki” zebrały sporo pozytywnych recenzji od tak zwanych
znawców kina. Zresztą nie tylko od nich, bo spora część zwykłych
odbiorców również nie mogła wyjść z podziwu nad dokonaniem
początkującego twórcy.
Istnieje
pewna rozbieżność zdań wśród osób, które miały okazję już
obejrzeć „Oczy matki”, a dotycząca klasyfikacji gatunkowej.
Oficjalnie produkcję Nicolasa Pesce uznano za hybrydę dramatu i
horroru, jednakże niektórzy widzowie negują choćby częściową
przynależność do tego drugiego gatunku. Brutalizm przebijający ze
scenariusza, degrengolada jednostki to elementy często przewijające
się w obrazach gore, ale jak mniemam od produkcji
pretendujących do tego miana współczesna publiczność
oczekiwałaby nieco śmielszej formy. Nie cała, bo jednak część
widzów bez trudu odnalazła w „Oczach matki” składowe
nawiązujące do tradycji gore - ja również, aczkolwiek
przyznaję, że nie jest to obraz cechujący się czystością
gatunkową. Oprócz miejscowych skrętów w stronę dramatu
dostrzegałam w tym obrazie również cechy thrillera psychologicznego, a wszystko to
oddane w chłodnej atmosferze takiego bestialstwa, do jakiego zdolny
jest tylko człowiek. Mogłoby się wydawać, że czarno-białe
zdjęcia utalentowanego Zacha Kupersteina znacznie złagodzą
wydźwięk scenariusza, ale jak się okazuje posępne wyprane z
kolorów kadry tylko wzmagają oddziaływanie aury wszechobecnego
rozkładu. Wynaturzenie głównej bohaterki co prawda niezmiennie
wysuwa się na pierwszy plan, to ono napędza fabułę, to ono jest
źródłem wszystkich coraz to bardziej druzgocących nieszczęść,
ale Nicolas Pesce na tym nie poprzestaje. Robi wszak wszystko, aby
zintensyfikować tragizm sytuacyjny poprzez akcentowanie izolacji.
Farma położona z dala od skupisk ludzkich, skryta przed wzrokiem
ciekawskich zwartą ścianą lasu ułatwia głównej bohaterce (albo
raczej antybohaterce) rozwijanie okrutnego procederu zapoczątkowanego
już w dzieciństwie. Twórcy „Oczu matki” doskonale zdawali
sobie sprawę z tego, jak ważna w kinie grozy jest klaustrofobiczna,
wręcz przygniatająca atmosfera wyalienowania, swoistego
pozostawania w miejscu, z którego nie sposób szybko się wydostać.
Sam wybór scenerii sprzyjającej wytworzeniu takich emocji nie
gwarantuje jednak sukcesu. Tutaj z pomocą pośpieszyli przede
wszystkim Zach Kuperstein i Ariel Loh, operator i kompozytor, którzy
dzięki swojej idealnie zsynchronizowanej pracy w pełni wykorzystali
potencjał drzemiący w miejscu akcji. Co ciekawe mniejszą wagę
przyłożyli do uwypuklania wpływu tego odizolowanego miejsca na
psychikę ofiar bezwzględnej Franny. Bardziej skupili się na
niszczącym oddziaływaniu miejsca akcji na samą agresorkę,
odczuwającą paniczny lęk przed samotnością, niepotrafiącą
egzystować bez jakiegoś towarzysza. Ta ogromna potrzeba bliskości
drugiego człowieka determinuje gwałcące normy społeczne
zachowanie kobiety, ale nie bez znaczenia jest również wychowanie
jakie odebrała. Jej matka przez jakiś czas zajmowała się
chirurgią oczu, a kiedy osiadła na farmie u boku małomównego męża
i łaknącej wiedzy córeczki starała się zarazić tą drugą
swoimi anatomicznymi zainteresowaniami. Francisca od najmłodszych
lat świadkowała zarzynaniu zwierząt hodowlanych – miała wgląd
w ich wnętrzności, nauczyła się porcjować mięso i dowiedziała
się jak wyglądają i funkcjonują organy wewnętrzne człowieka.
Zamiast jednak przyjmować owe wiadomości z chłodnym dystansem,
spoglądać na nie okiem lekarza, którym jak ufała jej matka
zostanie w przyszłości, Franny obserwowała poczynania rodzicielki
z narastającą fascynacją, czerpiąc przyjemność z widoku krwi i
wnętrzności. Forma jaką obrał Nicolas Pesce pozwala, co prawda na
zanurzenie się w chorej psychice głównej bohaterki, nie utrudnia
nam taplania się w jej szaleństwie, ale na pewno nie ułatwia
zatapiania się w fabułę. Rwana narracja, częste raptowne
przeskoki w czasie (nagłe zmiany miejsca i zachowania głównej
bohaterki), różne nierzadko wymyślne kąty widzenia kamer (nawet z
perspektywy podłogi), które oczywiście potęgują klaustrofobiczne
odczucia, ale z całą pewnością nie ułatwiają usilnych prób
zaangażowania się w akcję. Na szczęście silnie skontrastowane,
długie ujęcia z oddali i powolne najazdy kamer na oddającą się
codziennym pracom Franny nieco rekompensują miejscami poszarpaną
narrację. Przy okazji wytwarzającą swoistą intymność,
szokującą, bo rozciągającą się głównie na postać
psychotycznej Franny – jej ofiarom będziemy towarzyszyć jedynie w
niedługich zrywach, nie oznacza to jednak, że nie da się nam czasu
na współczucie, szczególnie w ostatnim rozdziale.
„Oczy
matki” podzielono na trzy rozdziały, będące swoistym przekrojem
życia Franny, w którą w bardzo dobrym stylu wcieliły się młoda
Olivia Bond i dorosła Kika Magalhaes. Jak można się tego
spodziewać każdy kolejny rozdział jest brutalniejszy od
poprzedniego, przy czym rzeczona brutalność nie zasadza się na
hektolitrach sztucznej krwi i mnogości rekwizytów imitujących
ludzkie wnętrzności. Twórcy pokazują dość, żeby nie mieć
wątpliwości co do charakteru czynów, jakich dopuszcza się główna
bohaterka w zaciszu swojej farmy, ale nie szafują makabrą,
większość tego całego ohydztwa skrzętnie skrywając przed
wzrokiem widza. Widzimy na przykład jak Franny wkłada do lodówki
woreczki z mięsem i choć nie mamy żadnej wątpliwości co do
pochodzenia tego pożywienia to poprzedzającemu niniejszą sekwencję
porcjowaniu nie pozwala nam się przyjrzeć. Wystarczy jednak
świadomość, że Franny zamierza skonsumować owe mięso, żeby
rozbudzić w nas niesmak - atakowanie naszego wzorku mocno krwawymi
ujęciami nie jest nieodzowne do wzbudzenia takich skrajnych emocji.
To samo można powiedzieć o naszych reakcjach na osoby więzione w
stodole. Nie musimy widzieć zabiegów wykonanych na ich ciałach,
wystarczy bowiem widok zaszytych oczu i poszarpanych również
zszytych cięć na ich szyjach, żeby wiedzieć jak okrutnie Franny
się z nimi obeszła. I przynajmniej w przypadku jednego z jej
więźniów zareagować z wręcz druzgocącą litością i swego
rodzaju solidarnością, łącznia się z ową osobą w niedoli, jaka
ją spotkała. Nie mniej niesmaczne i równocześnie dosłownie
przeładowane niemalże namacalną rozpaczą są krótkie wstawki
mające uwypuklić tęsknotę Franny i jej trudne do zwalczenia
przywiązanie do zmarłych rodziców. Widząc zdruzgotaną kobietę
przytulającą się w wannie do bezwładnego ciała ojca, czy
wykopującą czaszkę matki po to, aby przygarnąć ją do piersi
wprost nie sposób odsunąć od siebie niesmaku. Nie przyćmiewa on
jednak poczucia straty i pustki (odczuwalnych, acz przynajmniej w
moich oczach nieocieplających wizerunku Franny), które trawią
samotną młodą kobietę pragnącą przede wszystkim tego, żeby
rodzice do niej wrócili, bo w przeciwieństwie do choćby takiego
Eda Geina doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ich straciła.
Niemniej jest przekonana, że duch matki nieustannie jej towarzyszy i
pomaga odnaleźć szczęście u boku jakiegoś nieszczęśnika.
Doprawdy ciężki to film, niosący tak ogromny ładunek emocjonalny,
w dodatku kumulujący się na niezdrowej jednostce dopuszczającej
się skrajnie okrutnych czynów, że chwilami trzeba walczyć z
przemożnym pragnieniem przerwania tego spektaklu szaleństwa.
Zwłaszcza podczas ostatniego, niebywale przygnębiającego, może
nawet szokującego rozdziału, w którym choroba tocząca psychikę
głównej bohaterki osiąga punkt krytyczny, z naszej perspektywy, bo
ona sama jest przekonana, że znalazła wreszcie upragnionego
towarzysza. „Oczy matki” przyjmuje się z tym mniejszym
komfortem, z tym większym poczuciem obcowania z czymś niebywale
ciężkim, bo przebieg akcji odstaje od zwyczajowych szkieletów
fabularnych. Można wręcz powiedzieć, że fabułę nakreślono
dosyć szczątkowo, nie przywiązując wagi do wyraźnego
zarysowywania wstępu, rozwinięcia i zakończenia, poza eskalacją
przypadłości, z jaką boryka się główna bohaterka. Bo na tym
praktycznie zasadza się cały scenariusz – obrazie szaleństwa,
jakie dotknęło Franny, które notabene rzutuje na egzystencję paru
innych osób.
„Oczy
matki” pomimo minimalizacji krwawych scen z całą pewnością nie
jest obrazem kręconym z myślą o szerokiej grupie odbiorców. Jeśli
ktoś nie zapatruje się przychylnie na obrazy, które nade wszystko
starają się zniesmaczyć, zaszokować oglądającego to powinien
trzymać się z dala od tej pozycji. Bo Nicolas Pesce wcale nie
musiał posiłkować się mocno krwawymi efektami specjalnymi, żeby
wywołać emocje, których nie powstydziłby się żaden film
pretendujący do miana gore. Początkujący twórca podszedł
do tego głównie od psychologicznej strony, co nie oznacza, że
oddziałuje ona z mniejszą siłą na spragnionego mocnych wrażeń
odbiorcę. Dobre, bezkompromisowe dziełko, które powinno zadowolić
wielbicieli tak zwanych chorych horrorów, aczkolwiek nie jestem
przekonana, czy w pełni, bo nie da się ukryć, że konstrukcja
scenariusza wespół z miejscowymi wybijającymi z rytmu kombinacjami
operatorów i montażystów nieco utrudniają odbiór całości,
obniżając zaangażowanie, pomimo tego że niektóre ze wspomnianych
technik wpływają korzystnie na przytłaczający klimat degrengolady
jednostki, wyalienowania i samotności. Klaustrofobiczną i niebywale
złowieszczą atmosferę mentalnego zepsucia doprawioną nutką
osobistej niedoli, która jednak przegrywa w starciu z okrucieństwem.
Trudno wszak współczuć borykającej się z samotnością
zrozpaczonej kobiecie, która szukając ratunku wykazuje się takim
bestialstwem, nawet wziąwszy pod uwagę jej ewentualną chorobę,
pomimo starań twórców również w tym kierunku.
Niesamowity film! Widziałem setki horrorów i dramatów psychodelicznych, ale żaden po Wstręcie Polańskiego tak mnie nie poruszył!
OdpowiedzUsuńTrudno się tym filmem zachwycać, ale wrażenie...!