środa, 9 października 2019

„The Intruder” (2019)


Scott i Annie Howardowie kupują stary dom na wiejskim obszarze hrabstwa Napa od niejakiego Charliego Pecka. Mężczyzna informuje ich, że jego żona zmarła przed dwoma laty, a on przeprowadza się na Florydę do swojej córki. Jego pobyt w Napa jednak się przeciąga. Charlie staje się częstym gościem w domu Scotta i Annie. Przychodzi bez zapowiedzi i stara się być pomocny dla nowym właścicieli posesji. Szybko zaprzyjaźnia się z Annie, ale jej męża coraz bardziej denerwują jego wizyty. Scott zauważa, że Charlie zachowuje się trochę tak, jakby wciąż uważał się za właściciela ich domu. Jakby nie potrafił rozstać się z tym miejscem. Annie sądzi, że jej mąż przesadza i wbrew jego woli kontynuuje znajomość z Charliem.

Zrealizowany za w przybliżeniu osiem milionów dolarów amerykańsko-kanadyjski thriller pod tytułem „The Intruder” został wyreżyserowany przez Deona Taylora, twórcę/współtwórcę między innymi „7eventy 5ive” (2007) i „Łańcuszka” (2009). Scenariusz napisał David Laughery (m.in. „Obsesja” z 2009 roku i „Perwersyjna siostra” z roku 2013), a rola czarnego charakteru przypadła w udziale Dennisowi Quaidowi, który w swojej filmografii ma również rolę w „Cold Creek Manor” Mike'a Figgisa, do którego „The Intruder” jest porównywany. Dotychczas film przyniósł przeszło trzydzieści sześć milinów dolarów przychodu, z czego zaledwie trochę ponad milion przyszło spoza Stanów Zjednoczonych i Kanady.

Bogate mieszczuchy kupują uroczy dom na kalifornijskiej wsi od mężczyzny, który ma obsesję na jego punkcie. Nic dziwnego, że ta historia jest porównywana do „Cold Creek Manor” Mike'a Figgisa, ale niesprawiedliwe byłoby stwierdzenie, że twórcy „The Intruder” pożyczali tylko od tej jednej pozycji. To zabawne, że oglądając „The Intruder” myślałam też o „Obsesji” Steve'a Shilla, bo jeszcze wtedy nie wiedziałam, że łączy je scenarzysta. Nie skojarzyłam nazwiska Davida Laughery'ego. Zbieżności fabularne oczywiście są – ciemnoskóre małżeństwo terroryzowane przez jednostkę dotkniętą niezdrową obsesją – ale myśli o „Obsesji” rodziła we mnie głównie realizacja. Błyszczące Stany Zjednoczone, mityczny American Dream: bogaci ludzie, efektowne wnętrza, drogie samochody. Do tego przepiękny naturalny krajobraz – zaciszna, mieniąca się żywą zielenią sceneria, w której stoi porastający bluszczem, przytulny dom głównych bohaterów filmu. Ich nowy nabytek, za bagatela, przeszło trzy miliony dolarów. A co? Stać nas. Deon Taylor w jednym z wywiadów wyznał, że w swoich filmach stara się pokazać taki świat, z jakiego sam pochodzi. Ubogie środowisko, dzielnice, w których przemoc jest na porządku dziennym. W „The Intruder” tego jednak nie zobaczymy. Tutaj jest tak jak Hollywood lubi najbardziej – pokazujemy jakie to Stany Zjednoczone są wspaniałe, w jakie bogactwa się tutaj opływa, jakie oszałamiające kariery się robi. Bieda tutaj nie zagląda – takie wrażenie można odnieść oglądając „The Intruder”. Żywą reklamę Stanów Zjednoczonych, państwa mlekiem i miodem płynącego. Znamy to z niezliczonych hollywoodzkich obrazów – tak naprawdę to niczego innego po współczesnym amerykańskim kinie głównego nurtu się nie spodziewam. Wyjątki od tej irytującej reguły oczywiście się zdarzają, ale zazwyczaj spotykam się z czymś takim, jak w „The Intruder”. Niby thriller, a wszystko się świeci. Forsa jest wszędzie... No prawie, bo oto „na scenę” wkracza Charlie Peck. Wdowiec, któremu się nie przelewa, prosty człowiek od zawsze żyjący na prowincji, który teraz co prawda dostaje duży zastrzyk gotówki od małżeństwa Howardów, ale bynajmniej nie żegna się tym samym ze skromną egzystencją. Nie zmienia samochodu i garderoby, nie kupuje nowego mieszkania, ani nie wyjeżdża na Florydę, gdzie jak wyznał Howardom czeka na niego córka. Scott i Annie przyjęli to bez zastrzeżeń, bo i dlaczego mieliby powątpiewać w jego słowa? Oni jeszcze nie mają powodu, by nie ufać temu sprawiającemu bardzo sympatyczne wrażenie starszemu człowiekowi, który sprzedaje im swój ukochany dom. A widzowie wręcz przeciwnie: nie mają powodu, by ufać Charliemu Peckowi. Przemiły człowiek, który przed dwoma laty przeżył osobistą tragedię, a więc na dodatek zasługuje na współczucie... Tak, gdyby nie to, że wiemy, jak to zwykle w tego typu filmach się rozgrywa. Osoba „do rany przyłóż” zazwyczaj skrywa mroczną osobowość. Pod płaszczykiem układności czai się psychopata zazdrośnie strzegący swojej własności. Dennis Quaid to w mojej ocenie największa atrakcja „The Intruder”. Znany i bez wątpienia diablo utalentowany aktor, pokazuje w tym filmie różne oblicza – dobrotliwego, wygadanego, śpieszącego z pomocą nowo poznanemu małżeństwu, zwłaszcza Annie, człowieka wrosłego w prowincję; cierpiącego w samotności wdowca, człowieka, którego trawi tęsknota za małżonką, która zmarła przed dwoma laty; tytułowego intruza ukradkiem przemykającego po posesji Howardów i z kamienną twarzą oraz ciskającym gromy wzrokiem przyglądającego się nieświadomym jego obecności gospodarzom. I co się z tym łączy, mężczyzny opętanego obsesją na punkcie domu, który nadal uważa za swój, podczas gdy tak naprawdę należy on już do Scotta i Annie. Dennis Quaid w każdej z tych odsłon Charliego Pecka moim zdaniem spisuje się bez zarzutu. Kradł moją uwagę ilekroć pojawiał się na ekranie, chociaż postać, w którą się wcielił nie miała mi do zaoferowania żadnych niespodzianek. Od początku wiedziałam jak to wszystko się potoczy i jestem pewna, że wielu odbiorców „The Intruder” będzie miało ten sam problem. Oglądamy coś, co już znamy.

Michael Ealy i Meagan Good kreujący pierwszoplanowe postacie Scotta i Annie Howardów, wprawdzie należycie weszli w swoje role, ale z postacią Charliego Pecka to niezbyt barwne małżeństwo konkurować przecież nie mogło. Tym bardziej, że wcielił się w niego taki talent jak Dennis Quaid. Ale według mnie oboje zrobili co mogli w tej niewdzięcznej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Niewdzięcznej, bo ewidentnie zajmują gorsze pozycje. Powiedziałabym wręcz, że są tłem dla Dennisa Quaida. No dobrze, nie do końca, bo jakby na to nie patrzeć coś tam do owej historii wnoszą. Deon Taylor powiedział, że „The Intruder” to między innymi opowieść o małżeństwie, które zmierza ku rozpadowi za sprawą podstępnej działalności nowo poznanego mężczyzny mającego obsesję na punkcie ich nowego domu, która z czasem rozrasta się na coś/kogoś jeszcze. Małżeństwie, które chcąc przetrwać tę ciężką próbę musi na nowo sobie zaufać. Współpracować. Znaleźć sposób na cerowanie związku z premedytacją rozrywanego przez Charliego Pecka. Nauczyć się czerpać siłę z problemów, jakie w ich życiu się pojawiają. Annie jest zdecydowanie trudniej zaufać mężowi, bo to właśnie przed nią Charlie najskrzętniej ukrywa swoją agresywną naturę. I nie tylko dlatego – Annie ma jeszcze jeden powód, by wątpić w Scotta. Mężczyznę, który w przeciwieństwie do niej, powiedzmy że szybko, zmienia swoje nastawienie do poprzedniego właściciela ich domu w hrabstwie Napa. Zachowanie Charliego najpierw tylko go irytuje, ale z czasem dochodzi strach. Annie pozostaje głucha na jego prośby o niewpuszczanie do domu tego narzucającego się z pomocą człowieka. Groźnego intruza. W jego i naszych oczach. Annie jednak to nie dotyczy. Dla niej Charlie staje się przyjacielem. Człowiekiem, na którego może liczyć, który pomaga jej z różnymi drobnymi pracami i zapewnia towarzystwo w czasie nieobecności jej męża. Scott od rana do wieczora przebywa w mieście, w pracy. Annie ma więc prawo czuć się samotna. Wprawdzie samotność mocno jej nie doskwiera, a wręcz czerpie mnóstwo przyjemności ze spokojnego wiejskiego życia, które dla niej nie jest zupełną nowością. Dla Scotta owszem – mieszczucha z krwi i kości, który kupił dom w Napa tylko ze względu na Annie. W każdym razie przedłużające się nieobecności męża, naturalnie, nie są Annie zupełnie obojętne – cisza ma swój urok, ale od czasu do czasu dobrze jest urozmaicić sobie dzień rozmowami z kimś miłym. Na przykład z kimś takim, jak Charlie Peck, mężczyzna, który w przeciwieństwie do jej męża ma mnóstwo czasu do zabicia. Mniej więcej z taką oto psychologią się tutaj spotykamy. Niecodziennym trójkątem, który do niczego dobrego doprowadzić nie może. Na pewno? Czy ta historia naprawdę musi skończyć się źle? Dla niektórych z pewnością tak, ale czy Howardowie zdają się być skazani na śmierć? Ja inaczej się na to zapatrywałam. Nie drżałam o ich los między innymi dlatego, że nie miałam najmniejszych wątpliwości, że wyjdą zwycięsko z nieuchronnie zbliżającego się bezpośredniego starcia z maniakalnym Charliem. Czy miałam rację? Zdradzę jedynie, że zamknięcie omawianej historii odbiegło od moich wyobrażeń. Nie wyjawię jak daleko, ale przyznaję, że takiego skrętu pod uwagę nie brałam. Wcześniej natomiast dostałam coś, co najwyraźniej miało stanowić największy element zaskoczenia. Wszystko wskazuje na to, że motyw, który zostaje wprowadzony w ostatniej partii „The Intruder” został pomyślany jako najpotężniejsza bomba, największa niespodzianka. Szkoda tylko, że to rozwiązanie wyraźnie nasuwa się wcześniej – a przynajmniej powinno nasunąć się tym, którzy z takim zwrotem akcji już się w kinie spotkali. Trochę filmowców już z niego skorzystało. Nie tak znowu wielu, a już zdążyło mi się to przejeść... Na tym oczywiście nie kończą się przygotowane przez scenarzystę rewelacje. Jest jeszcze trochę pomniejszych niby niespodzianek. Faktów, które mają z lekka zaskakiwać publikę, ale szczerze wątpię, żeby wielu odbiorców „The Intruder” tak na to reagowało. Bo naprawdę nie trzeba się wysilać, żeby już w pierwszej partii filmu wszystko to sobie poukładać. Przewidywalność naturalnie rzutuje na emocjonalne napięcie – obniża je, ale nie w aż takim stopniu, jak warstwa techniczna. Utwory muzyczne wykorzystane w „The Intruder” wpadają w ucho, ale skomponowane specjalnie na potrzeby tego filmu dźwięki „starają się nie rzucać w uszy”. Prawie się ich nie odbiera, co jest dosyć powszechne we współczesnym kinie mainstreamowym. Praca kamer i zagęszczenie mroku też są dokładnie takie, do jakiej zdążyły przyzwyczaić nas XXI-wieczne thrillery i horrory na szerszą skalę dystrybuowane na wielkich ekranach. Wszystko „pięknie policzone”. Bez szaleństw, grzeczniutko, spójnie i... nudnawo. Jak z podręcznika dla filmowców chcących kręcić w zgodzie z aktualnie panującymi trendami. Tak, jump scenki też są, a jedyna która moim zdaniem zasługuje na wzmiankę ma miejsce podczas burzliwej nocy – pewna szybka migawka, którą na pewno rozpoznacie, jeśli zdecydujecie się na seans „The Intruder”.

„The Intruder” to połączenie klimatu „Obsesji” Steve'a Shilla i fabuły przede wszystkim (ale nie tylko) „Cold Creek Manor” Mike'a Figgisa. Tak mniej więcej sprawa się przedstawia. Mniej więcej, bo moim zdaniem omawiany thriller Deona Taylora ustępuje miejsca tamtym dwóm produkcjom. Dennis Quaid błyszczy, ilekroć pojawia się na ekranie. A pojawia się często. Całe szczęście, bo w przeciwnym wypadku nie wiem, czy chciałoby mi się czekać do napisów końcowych. Raczej nie, pomimo tego, że przez niewyobrażalne męki przechodzić tutaj nie musiałam. Ot, prosta, przewidywalna, oklepana historyjka podana w zgodzie z dzisiejszymi trendami. Wprawdzie bez efektów komputerowych (dobre i to), ale za to z niemałą liczbą jump scenek i ewidentnym deficytem napięcia. Nie jest to thriller dla ludzi łaknących mocnych wrażeń, ale jak chce się odpocząć przy czymś niezobowiązującym, to myślę, że spokojnie można na „The Intruder” Deona Taylora postawić.

1 komentarz:

  1. Bardzo fajny film , może nie jest to jakieś kino super akcji ale zacny thriller ;]

    OdpowiedzUsuń