Scott
i Annie Howardowie kupują stary dom na wiejskim obszarze hrabstwa
Napa od niejakiego Charliego Pecka. Mężczyzna informuje ich, że
jego żona zmarła przed dwoma laty, a on przeprowadza się na
Florydę do swojej córki. Jego pobyt w Napa jednak się przeciąga.
Charlie staje się częstym gościem w domu Scotta i Annie.
Przychodzi bez zapowiedzi i stara się być pomocny dla nowym
właścicieli posesji. Szybko zaprzyjaźnia się z Annie, ale jej
męża coraz bardziej denerwują jego wizyty. Scott zauważa, że
Charlie zachowuje się trochę tak, jakby wciąż uważał się za
właściciela ich domu. Jakby nie potrafił rozstać się z tym
miejscem. Annie sądzi, że jej mąż przesadza i wbrew jego woli
kontynuuje znajomość z Charliem.
Zrealizowany
za w przybliżeniu osiem milionów dolarów amerykańsko-kanadyjski
thriller pod tytułem „The Intruder” został wyreżyserowany
przez Deona Taylora, twórcę/współtwórcę między innymi „7eventy
5ive” (2007) i „Łańcuszka” (2009). Scenariusz napisał David
Laughery (m.in. „Obsesja” z 2009 roku i „Perwersyjna siostra”
z roku 2013), a rola czarnego charakteru przypadła w udziale
Dennisowi Quaidowi, który w swojej filmografii ma również rolę w
„Cold Creek Manor” Mike'a Figgisa, do którego „The Intruder”
jest porównywany. Dotychczas film przyniósł przeszło trzydzieści
sześć milinów dolarów przychodu, z czego zaledwie trochę ponad
milion przyszło spoza Stanów Zjednoczonych i Kanady.
Bogate
mieszczuchy kupują uroczy dom na kalifornijskiej wsi od mężczyzny,
który ma obsesję na jego punkcie. Nic dziwnego, że ta historia
jest porównywana do „Cold Creek Manor” Mike'a Figgisa, ale
niesprawiedliwe byłoby stwierdzenie, że twórcy „The Intruder”
pożyczali tylko od tej jednej pozycji. To zabawne, że oglądając
„The Intruder” myślałam też o „Obsesji” Steve'a Shilla, bo
jeszcze wtedy nie wiedziałam, że łączy je scenarzysta. Nie
skojarzyłam nazwiska Davida Laughery'ego. Zbieżności fabularne
oczywiście są – ciemnoskóre małżeństwo terroryzowane przez
jednostkę dotkniętą niezdrową obsesją – ale myśli o „Obsesji”
rodziła we mnie głównie realizacja. Błyszczące Stany
Zjednoczone, mityczny American Dream: bogaci ludzie, efektowne
wnętrza, drogie samochody. Do tego przepiękny naturalny krajobraz –
zaciszna, mieniąca się żywą zielenią sceneria, w której stoi
porastający bluszczem, przytulny dom głównych bohaterów filmu.
Ich nowy nabytek, za bagatela, przeszło trzy miliony dolarów. A co?
Stać nas. Deon Taylor w jednym z wywiadów wyznał, że w swoich
filmach stara się pokazać taki świat, z jakiego sam pochodzi.
Ubogie środowisko, dzielnice, w których przemoc jest na porządku
dziennym. W „The Intruder” tego jednak nie zobaczymy. Tutaj jest
tak jak Hollywood lubi najbardziej – pokazujemy jakie to Stany
Zjednoczone są wspaniałe, w jakie bogactwa się tutaj opływa,
jakie oszałamiające kariery się robi. Bieda tutaj nie zagląda –
takie wrażenie można odnieść oglądając „The Intruder”. Żywą
reklamę Stanów Zjednoczonych, państwa mlekiem i miodem płynącego.
Znamy to z niezliczonych hollywoodzkich obrazów – tak naprawdę to
niczego innego po współczesnym amerykańskim kinie głównego nurtu
się nie spodziewam. Wyjątki od tej irytującej reguły oczywiście
się zdarzają, ale zazwyczaj spotykam się z czymś takim, jak w
„The Intruder”. Niby thriller, a wszystko się świeci. Forsa
jest wszędzie... No prawie, bo oto „na scenę” wkracza Charlie
Peck. Wdowiec, któremu się nie przelewa, prosty człowiek od zawsze
żyjący na prowincji, który teraz co prawda dostaje duży zastrzyk
gotówki od małżeństwa Howardów, ale bynajmniej nie żegna się
tym samym ze skromną egzystencją. Nie zmienia samochodu i
garderoby, nie kupuje nowego mieszkania, ani nie wyjeżdża na
Florydę, gdzie jak wyznał Howardom czeka na niego córka. Scott i
Annie przyjęli to bez zastrzeżeń, bo i dlaczego mieliby
powątpiewać w jego słowa? Oni jeszcze nie mają powodu, by nie
ufać temu sprawiającemu bardzo sympatyczne wrażenie starszemu
człowiekowi, który sprzedaje im swój ukochany dom. A widzowie
wręcz przeciwnie: nie mają powodu, by ufać Charliemu Peckowi.
Przemiły człowiek, który przed dwoma laty przeżył osobistą
tragedię, a więc na dodatek zasługuje na współczucie... Tak,
gdyby nie to, że wiemy, jak to zwykle w tego typu filmach się
rozgrywa. Osoba „do rany przyłóż” zazwyczaj skrywa mroczną
osobowość. Pod płaszczykiem układności czai się psychopata
zazdrośnie strzegący swojej własności. Dennis Quaid to w mojej
ocenie największa atrakcja „The Intruder”. Znany i bez wątpienia
diablo utalentowany aktor, pokazuje w tym filmie różne oblicza –
dobrotliwego, wygadanego, śpieszącego z pomocą nowo poznanemu
małżeństwu, zwłaszcza Annie, człowieka wrosłego w prowincję;
cierpiącego w samotności wdowca, człowieka, którego trawi
tęsknota za małżonką, która zmarła przed dwoma laty; tytułowego
intruza ukradkiem przemykającego po posesji Howardów i z kamienną
twarzą oraz ciskającym gromy wzrokiem przyglądającego się
nieświadomym jego obecności gospodarzom. I co się z tym łączy,
mężczyzny opętanego obsesją na punkcie domu, który nadal uważa
za swój, podczas gdy tak naprawdę należy on już do Scotta i
Annie. Dennis Quaid w każdej z tych odsłon Charliego Pecka moim
zdaniem spisuje się bez zarzutu. Kradł moją uwagę ilekroć
pojawiał się na ekranie, chociaż postać, w którą się wcielił
nie miała mi do zaoferowania żadnych niespodzianek. Od początku
wiedziałam jak to wszystko się potoczy i jestem pewna, że wielu
odbiorców „The Intruder” będzie miało ten sam problem.
Oglądamy coś, co już znamy.
Michael
Ealy i Meagan Good kreujący pierwszoplanowe postacie Scotta i Annie
Howardów, wprawdzie należycie weszli w swoje role, ale z postacią
Charliego Pecka to niezbyt barwne małżeństwo konkurować przecież
nie mogło. Tym bardziej, że wcielił się w niego taki talent jak
Dennis Quaid. Ale według mnie oboje zrobili co mogli w tej
niewdzięcznej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Niewdzięcznej, bo
ewidentnie zajmują gorsze pozycje. Powiedziałabym wręcz, że są
tłem dla Dennisa Quaida. No dobrze, nie do końca, bo jakby na to
nie patrzeć coś tam do owej historii wnoszą. Deon Taylor
powiedział, że „The Intruder” to między innymi opowieść o
małżeństwie, które zmierza ku rozpadowi za sprawą podstępnej
działalności nowo poznanego mężczyzny mającego obsesję na
punkcie ich nowego domu, która z czasem rozrasta się na coś/kogoś
jeszcze. Małżeństwie, które chcąc przetrwać tę ciężką próbę
musi na nowo sobie zaufać. Współpracować. Znaleźć sposób na
cerowanie związku z premedytacją rozrywanego przez Charliego Pecka.
Nauczyć się czerpać siłę z problemów, jakie w ich życiu się
pojawiają. Annie jest zdecydowanie trudniej zaufać mężowi, bo to
właśnie przed nią Charlie najskrzętniej ukrywa swoją agresywną
naturę. I nie tylko dlatego – Annie ma jeszcze jeden powód, by
wątpić w Scotta. Mężczyznę, który w przeciwieństwie do niej,
powiedzmy że szybko, zmienia swoje nastawienie do poprzedniego
właściciela ich domu w hrabstwie Napa. Zachowanie Charliego
najpierw tylko go irytuje, ale z czasem dochodzi strach. Annie
pozostaje głucha na jego prośby o niewpuszczanie do domu tego
narzucającego się z pomocą człowieka. Groźnego intruza. W jego i
naszych oczach. Annie jednak to nie dotyczy. Dla niej Charlie staje
się przyjacielem. Człowiekiem, na którego może liczyć, który
pomaga jej z różnymi drobnymi pracami i zapewnia towarzystwo w
czasie nieobecności jej męża. Scott od rana do wieczora przebywa w
mieście, w pracy. Annie ma więc prawo czuć się samotna. Wprawdzie
samotność mocno jej nie doskwiera, a wręcz czerpie mnóstwo
przyjemności ze spokojnego wiejskiego życia, które dla niej nie
jest zupełną nowością. Dla Scotta owszem – mieszczucha z krwi i
kości, który kupił dom w Napa tylko ze względu na Annie. W każdym
razie przedłużające się nieobecności męża, naturalnie, nie są
Annie zupełnie obojętne – cisza ma swój urok, ale od czasu do
czasu dobrze jest urozmaicić sobie dzień rozmowami z kimś miłym.
Na przykład z kimś takim, jak Charlie Peck, mężczyzna, który w
przeciwieństwie do jej męża ma mnóstwo czasu do zabicia. Mniej
więcej z taką oto psychologią się tutaj spotykamy. Niecodziennym
trójkątem, który do niczego dobrego doprowadzić nie może. Na
pewno? Czy ta historia naprawdę musi skończyć się źle? Dla
niektórych z pewnością tak, ale czy Howardowie zdają się być
skazani na śmierć? Ja inaczej się na to zapatrywałam. Nie drżałam
o ich los między innymi dlatego, że nie miałam najmniejszych
wątpliwości, że wyjdą zwycięsko z nieuchronnie zbliżającego
się bezpośredniego starcia z maniakalnym Charliem. Czy miałam
rację? Zdradzę jedynie, że zamknięcie omawianej historii odbiegło
od moich wyobrażeń. Nie wyjawię jak daleko, ale przyznaję, że
takiego skrętu pod uwagę nie brałam. Wcześniej natomiast dostałam
coś, co najwyraźniej miało stanowić największy element
zaskoczenia. Wszystko wskazuje na to, że motyw, który zostaje
wprowadzony w ostatniej partii „The Intruder” został pomyślany
jako najpotężniejsza bomba, największa niespodzianka. Szkoda
tylko, że to rozwiązanie wyraźnie nasuwa się wcześniej – a
przynajmniej powinno nasunąć się tym, którzy z takim zwrotem
akcji już się w kinie spotkali. Trochę filmowców już z niego
skorzystało. Nie tak znowu wielu, a już zdążyło mi się to
przejeść... Na tym oczywiście nie kończą się przygotowane przez
scenarzystę rewelacje. Jest jeszcze trochę pomniejszych niby
niespodzianek. Faktów, które mają z lekka zaskakiwać publikę,
ale szczerze wątpię, żeby wielu odbiorców „The Intruder” tak
na to reagowało. Bo naprawdę nie trzeba się wysilać, żeby już w
pierwszej partii filmu wszystko to sobie poukładać. Przewidywalność
naturalnie rzutuje na emocjonalne napięcie – obniża je, ale nie w
aż takim stopniu, jak warstwa techniczna. Utwory muzyczne
wykorzystane w „The Intruder” wpadają w ucho, ale skomponowane
specjalnie na potrzeby tego filmu dźwięki „starają się nie
rzucać w uszy”. Prawie się ich nie odbiera, co jest dosyć
powszechne we współczesnym kinie mainstreamowym. Praca kamer i
zagęszczenie mroku też są dokładnie takie, do jakiej zdążyły
przyzwyczaić nas XXI-wieczne thrillery i horrory na szerszą skalę
dystrybuowane na wielkich ekranach. Wszystko „pięknie policzone”.
Bez szaleństw, grzeczniutko, spójnie i... nudnawo. Jak z
podręcznika dla filmowców chcących kręcić w zgodzie z aktualnie
panującymi trendami. Tak, jump scenki też są, a jedyna
która moim zdaniem zasługuje na wzmiankę ma miejsce podczas
burzliwej nocy – pewna szybka migawka, którą na pewno
rozpoznacie, jeśli zdecydujecie się na seans „The Intruder”.
„The
Intruder” to połączenie klimatu „Obsesji” Steve'a Shilla i
fabuły przede wszystkim (ale nie tylko) „Cold Creek Manor”
Mike'a Figgisa. Tak mniej więcej sprawa się przedstawia. Mniej
więcej, bo moim zdaniem omawiany thriller Deona Taylora ustępuje
miejsca tamtym dwóm produkcjom. Dennis Quaid błyszczy, ilekroć
pojawia się na ekranie. A pojawia się często. Całe szczęście,
bo w przeciwnym wypadku nie wiem, czy chciałoby mi się czekać do
napisów końcowych. Raczej nie, pomimo tego, że przez
niewyobrażalne męki przechodzić tutaj nie musiałam. Ot, prosta,
przewidywalna, oklepana historyjka podana w zgodzie z dzisiejszymi
trendami. Wprawdzie bez efektów komputerowych (dobre i to), ale za
to z niemałą liczbą jump scenek i ewidentnym deficytem
napięcia. Nie jest to thriller dla ludzi łaknących mocnych wrażeń,
ale jak chce się odpocząć przy czymś niezobowiązującym, to
myślę, że spokojnie można na „The Intruder” Deona Taylora
postawić.
Bardzo fajny film , może nie jest to jakieś kino super akcji ale zacny thriller ;]
OdpowiedzUsuń