Były
policjant, Tim Jamieson, zmierzając do Nowego Jorku zatrzymuje się
w małym miasteczku DuPray w Karolinie Południowej, gdzie udaje mu
się zdobyć posadę nocnego strażnika.
Bardzo
inteligentny dwunastolatek posiadający niewielkie zdolności
telekinetyczne, Luke Ellis, zostaje porwany i przetransportowany do
placówki zwanej Instytutem, położonej gdzieś w lasach Maine.
Chłopiec budzi się w pokoju łudząco podobnym do jego własnego,
ale pozbawionym okna. Luke szybko odkrywa, że są tu przetrzymywane
też inne dzieci, a każde z nich jest obdarzone jedną z dwóch
niezwykłych zdolności: telekinezą lub telepatią. I właśnie na
tych ich zdolnościach zależy ludziom pracującym w Instytucie.
Dzieci nie wiedzą jednak jaki jest cel ich działań. Wiedzą
natomiast, że ich pobyt w tak zwanej Przedniej Połowie Instytutu
nie będzie trwał długo, że wkrótce tak jak inni, którzy byli tu
wcześniej, zostaną przeniesieni do Tylnej Połowy. Nie wiedzą, co
ich tam czeka, ale podejrzewają, że coś dużo gorszego od tego, co
przeżywają w Przedniej Połowie. Gorszego od tych wszystkich,
często bolesnych testów, którym są tutaj poddawani. Przez ludzi
zdających się nie mieć żadnych skrupułów, którym nie robi
większej różnicy to, że wyrządzają nieodwracalną krzywdę
dzieciom. Za posłuszeństwo więźniowie są nagradzani, a wszelki
opór spotyka się z dotkliwą karą. Luke i nowi koledzy będą
musieli znaleźć jakiś sposób na wydostanie się z Instytutu zanim
będzie dla nich za późno. Ze strzeżonej placówki, z której
jeszcze nikomu nie udało się uciec.
Wydana
w 2019 roku powieść Stephena Kinga pod tytułem „The Institute”
(„Instytut”) była reklamowana jako powrót mistrza literatury
grozy do korzeni. Do motywów, z którymi z sukcesami już się
mierzył. Tajna placówka badawcza i dzieci z psychokinetycznymi
zdolnościami zwiastowały opowieść w stylu „Podpalaczki”. Ale
nie tylko, bo King niejednokrotnie czynił postaciami swoich utworów
nieletnich obdarzonych niezwykłymi mocami („Carrie”, „Lśnienie”.
Tak na marginesie: King wspomina też tutaj „Miasteczko Salem”).
Swoich horrorów, „Instytutowi” natomiast zdecydowanie bliżej do
thrillera science fiction. W mojej ocenie dla mniej wymagających
czytelników. Książka ta przez osoby niezbyt dobrze rozeznane (lub
wcale) w twórczości Kinga może być porównywana do głośnego
serialu Netflixa „Stranger Things”, ale to mylny trop, bo jeśli
już, to twórcy tej pozycji czerpali z niewielkiej części jego
literackiego dorobku. I dotyczy to także dziecięcej przyjaźni. Z
tym motywem King też już nieraz się mierzył. Z największym
rozmachem w „To” i o tej właśnie powieści myślał tworząc
relację pomiędzy małoletnimi więźniami tytułowego Instytutu.
Stephen
King nie ukrywa swojej, delikatnie mówiąc, niechęci do obecnego
prezydenta Stanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa. Zasiadając do
lektury „Instytutu” nie miałam więc wątpliwości, że prędzej,
czy później o nim wspomni. I długo nie musiałam czekać na
pierwszą wzmiankę na jego temat. Stephen King zaczął pisać
„Instytut” niedługo przed zajęciem fotela prezydenckiego przez
Donalda Trumpa, wykazał się jednak niezbyt imponującą (bo
nietrudno było się domyślić, kto wygra przedmiotowe zmagania
polityczne) zdolnością przewidywania przyszłości. „Instytut”
King skończył pisać w 2018 roku, grubo ponad rok po wygranej
Trumpa w wyborach prezydenckich, ale zarzeka się, że w tej materii
niczego nie zmienił. Mówi, że to po prostu jeden z tych
przypadków, w których rzeczywistość dogoniła fikcję. O
„wielkomiejskim jełopie”, autor „Instytutu” pisze
zaskakująco mało - jak na siebie, pamiętamy bowiem „Uniesienie”.
Abstrahując więc już od Donalda Trumpa, ta nieskomplikowana podróż
rozpoczyna się od Tima Jamiesona. Byłego policjanta, który trafia
do, oczywiście, małego miasteczka DuPray - to już mniej oczywiste
- w Karolinie Południowej. A gdzie Maine? Ta wizytówka prozy (nie
całej) Stephena Kinga? Będzie, tylko trochę później. Kiedy już
pokrótce zapoznamy się z Timem, nowo zatrudnionym nocnym
strażnikiem w mieścinie, w której diabeł mówi dobranoc. I z
dwunastoletnim Lukiem Ellisem, bardzo inteligentnym chłopcem
mieszkającym w Minneapolis w stanie Minnesota. Z kochającymi
rodzicami, którzy zdają sobie sprawę z tego, że ich syn jest
niezwykły. Nie tylko dlatego, że to istny mały geniusz. Wiedzą
również o jego słabych zdolnościach telekinetycznych, do których
jednakowoż, tak jak on, nie przywiązują dużej wagi. Ważniejsza
dla nich wszystkich jest imponująca inteligencja dwunastolatka,
która z kolei nie będzie miała żadnego znaczenia dla jego
porywaczy. Bo Luke już wkrótce zostanie wbrew swojej woli
odtransportowany do ściśle tajnej placówki w...tadam!... lasach
Maine. Placówki, w której gromadzi się dzieci obdarzone mocami
telekinetycznymi oraz telepatycznymi. Również takie, u których
jedna z tych zdolności jest prawie znikoma. Nie nazwałabym
„Instytutu” powieścią asekurancką, bo jakby na to nie patrzeć,
King ofiarami czyni dzieci. Ofiarami nie tak znowu tajemniczych
dorosłych poddających ich, już bardziej tajemniczym,
eksperymentom. Tuż po przebudzeniu w tym nieprzyjemnym miejscu Luke
poznaje niewiele starszą od siebie Kalishę Benson, telepatkę,
która przedstawia mu resztę towarzystwa. Pozostałe dzieci
przetrzymywane w Instytucie, z którymi szybko połączy go przyjaźń.
Z nimi i z niektórymi osobami, które pojawią się tutaj później.
Zwłaszcza z dziesięcioletnim Averym Dixonem, silnym telepatą,
którego Luke i Kalisha otoczą troskliwą opieką. Na tyle
troskliwą, na ile to możliwe w takim miejscu, jak Instytut. W
miejscu, w którym dzieci traktuje się jak króliki doświadczalne.
Poddaje się je męczącym i często bolesnym badaniom, karze za
wszelkie przejawy nieposłuszeństwa i próbuje się im wpoić, że
są żołnierzami, że działają dla wyższego dobra. Jednym słowem,
że są bohaterami. Ale bynajmniej się tak nie czują. Tęsknią za
swoimi bliskimi i słodkim poczuciem wolności, drżą na myśl o
kolejnych testach, które bez wątpienia jeszcze ich czekają, ale
najbardziej boją się czegoś, co się zowie zastrzyki na kropki. I
Tylnej Połowy Instytutu. Tam bowiem w końcu trafia każde dziecko z
Przedniej Połowy. I już nie wraca. To niepodobne do Stephena Kinga,
ale niezbyt poradził sobie z postaciami omawianej powieści. Główny
bohater, Luke Ellis, naturalnie najbardziej wyróżnia się z tej
gromadki. O nim wiemy najwięcej, jemu najczęściej towarzyszymy, a
więc tutaj najłatwiej o więź. Czy silną, to już inna sprawa.
Właściwie to ja bardziej przywiązałam się do osoby, na temat
której dostałam dużo mniej informacji. Trochę starszego od Luke'a
Nicka Wilholma, krnąbrnego chłopca, nieustannie stawiającego
skazany na niepowodzenie opór swoim oprawcom. Choć zdecydowana
większość dzieci, które na swoje nieszczęście trafiły do tego
sekretnego miejsca szybko dochodzi do wniosku, że nieposłuszeństwo
jest nieopłacalne, bo i personel robi wszystko, by skłonić je do
takiego myślenia, to Nick przez cały czas walczy. Wie, że nie ma
najmniejszych szans na wygraną, wie że kara jest nieunikniona, ale
to go nie zniechęca. Znakomity materiał na rewolucjonistę, czyż
nie? Nick jest prawdziwą inspiracją dla Luke'a. Imponuje mu, bo i
trudno żeby taki rodzaj odwagi nie budził podziwu. Luke jednak
obiera inną strategię. Podczas gdy Nick stawia jawny opór
oprawcom, Luke działa zakulisowo. Wykorzystuje swoją
ponadprzeciętną inteligencję w tym bardzo nierównym starciu. Gra
w szachy, rozgrywa partię, w której stawką jest życie jego i jego
nowych przyjaciół.
Dziecięca
przyjaźń przedstawiona na kartach „Instytutu” nie przypominała
mi tej zapamiętanej z „To” tego samego autora. Nie sposób
zakwestionować tego, że pomiędzy niektórymi osobami uwięzionymi
w tajnej placówce zwanej po prostu Instytutem istnieje silna i
niezwykła więź, tak jak pomiędzy małoletnimi protagonistami
„To”. Ale to niestety nie jest ta skala. Klub Frajerów tworzą
barwne, zróżnicowane charakterologicznie postacie, skrupulatnie
przedstawione osobowości, które wzajemnie się dopełniają. Razem
tworzą jedność prawdopodobnie nie do pokonania. To się czuje i
żałuje, że nie jest się częścią tego ich zaklętego kręgu.
Nie dosłownie, bo w wyobraźni trudno nie przenieść się do ich
świata i nie stanąć u ich boku. Paczce, do której przynależy
między innymi Luke Ellis boleśnie brakuje tej magicznej iskry.
Związek garstki dzieci z Instytutu nie jest tak zajmujący, jak ten
na czele którego stoi Bill Denbrough. Jakieś emocje, owszem
generuje, ale gdzie im do tych z „To”. Myślę, że głównym
winowajcą tego, że relacja ta, przynajmniej w moich oczach, nie
zagrała tak jak w „To” była nieobecność Żółwia. Żartuję.
Kocham Żółwia, ale mam pewność, że nie w tym rzecz.
Problematyczne były dla mnie portrety młodocianych bohaterów
„Instytutu” (dorosłych postaci zresztą też). Luke'a Ellisa
pominę, bo o nim wiedziałam dosyć sporo. O Nicholasie Wilholmie
już mniej, ale jako że King wyróżnił te jego cechy, które w
ludziach cenię (buntownik pełną gębą), to zauważalna niepełność
jego obrazu tak bardzo mi nie przeszkadzała. Nie tak, jak w
przypadku Kalishy Benson (zagorzałej przeciwniczki Donalda Trumpa),
Avery'ego Dixona, George'a Ilesa, Iris Stanhope i Helen Simms. Nie
mogę powiedzieć, że King sprowadził ich wszystkich tylko do
nazwisk, ale dużo dalej z całą pewnością nie poszedł.
Aczkolwiek sądzę, że to i tak lepsze od tego, co mieli mi do
zaoferowania antagoniści. W tamtych przypadkach wiedziałam za mało,
a w tych aż za dużo. Nie, inaczej. Takie złudne wrażenie
odnosiłam przez to, że ilekroć byłam zmuszona im towarzyszyć, a
zdarzało się to dosyć często, to czas wlekł mi się
niemiłosiernie. Ot, w zdecydowanej większości zbieranina ludzi
pozbawionych wszelkich skrupułów, okrutników, którymi kieruje
jakiś wyższy cel (wyższe dobro?), którzy pracują dla... King
chyba chciał przez jakiś czas utrzymać to w tajemnicy. Nie mam
wprawdzie takiej pewności, ale na wszelki wypadek pominę tę
informację. Bo kto wie, może ktoś się tego nie domyśli. Raczej
wątpliwe, ale załóżmy. W każdym razie sprawa sprowadza się do
tego, że w Instytucie prowadzi się eksperymenty na obdarzonych
niezwykłymi mocami dzieciach, że robią to osoby praktycznie
pozbawione empatii względem nich, bo jak przystało na burzycieli
występujących w rozlicznych utworach science fiction w ich
przekonaniu tutaj cel całkowicie uświęca środki. Rzeczony cel,
może nie w szczegółach, ale w zarysie łatwo przedwcześnie
rozpracować. Podobnie przebieg akcji. „Instytut” zauważalnie
dzieli się na trzy części. Pierwszą poświęcono byłemu
policjantowi Timowi Jamiesonowi. Raczej dla nikogo nie powinno być
tajemnicą, jaką rolę w tej historii ów mężczyzna odegra, ale
zanim to nastąpi poznamy dwunastoletniego Luke'a Ellisa i inne
dzieci uwięzione w tytułowym Instytucie. Ich dzieje w tej placówce
uważam za najciekawszy człon owej opowieści, mimo tego, że
wszystko przebiega tutaj bez potężnych zaskoczeń. Klimat tego
miejsca – alienacja młodych bohaterów (strzeżony, acz niezbyt
mocno tajny obiekt gdzieś w lasach stanu Maine), okrucieństwo
dorosłych, którzy w każdej chwili mogą ich zabić i nie ma się
wątpliwości, że specjalnie ich to nie obejdzie – co prawda nie
oddziaływał na mnie szczególnie mocno, ale pewne napięcie
emocjonalne z niego płynęło. W przeciwieństwie do ostatniej
partii „Instytutu”, którą mogę podsumować tylko jako tanią
akcyjkę. Jest dynamicznie i... beznamiętnie. Fabuła pędzi na łeb
na szyję po utartej ścieżce, ku przewidywalnemu finałowi, którego
szczerze mówiąc nie mogłam się doczekać. Nieustanne przeskoki
pomiędzy postaciami i miejscami – raz przyjmujemy punkt widzenia
Luke'a, innymi razy Tima, jeszcze innymi Kalishy, dyrektorki
Instytutu i szefa ochrony tego tajnego obiektu (każdorazowo jednak w
trzeciej osobie), którzy prawie przez cały czas są w biegu. Nie ma
czasu na głębsze przemyślenia i emocje, nie ma się okazji z dużą
dokładnością rejestrować krajobrazów, nie wspominając już o
nieśpiesznym zawieraniu znajomości. Przyjaźnie zawiązują się
szybko, bo i okoliczności tego wymagają. Bo w ostatniej partii
wszystko dzieje się szybko – to znaczy dla bohaterów i
antybohaterów „Instytutu”, bo mnie szło to raczej opornie.
Dosyć mozolnie. Co tam dosyć – z niemałym trudem brnęłam przez
ostatnie kilkaset stronic „Instytutu”, tracąc wszelką nadzieję
na powrót umiarkowanych emocji skupionych wokół Luke'a i jego
przyjaciół. Aż tak tragicznie na szczęście nie było, bo ta
prosta akcyjka miewała emocjonujące momenty, ale raczej niewiele.
Im dalej w przysłowiowy las, tym większe zmęczenie odczuwałam.
Powiedziałabym,
że to nie jest ten sam Stephen King, którego znamy, ale to nie do
końca byłaby prawda. „Joyland”, „Doktor Sen” i „Śpiące królewny” stworzone wespół z synem Owenem Kingiem, w mojej
ocenie plasują się na tym samym poziomie co „Instytut”
(wyjątkowo szpetne okładki prawie wszystkich dotychczasowych
wydań). A to tylko przykłady. Niezłe czytadła dla osób
niespragnionych najmocniejszych wrażeń, emocji na miarę m.in.
„Lśnienia”, „To”, „Bastionu”, czy wreszcie „Smętarza
dla zwierzaków”. Pomyłką w imponującej karierze Stephena Kinga
„Instytut” według mnie nie jest. Bez przesady. Niedosyt jednak
mam. I to duży. Ale godzę się z tym. Z natury jestem pesymistką,
więc nie zakładam, że King jeszcze wróci na dawne powieściowe
tory, że jeszcze napisze coś na miarę swoich najlepszych horrorów,
ale i przestałam już tego od niego wymagać. Doszłam do wniosku
(słusznego czy nie, sami oceńcie), że fanom gatunku dał już aż
nadto. Zachłannością byłoby żądać od Stephena Kinga jeszcze
więcej, nieprawdaż?
King to jednak mistrz, jestem ogromnie ciekawa :)
OdpowiedzUsuńTa książka była tak bzdurna i tak nielogiczna na każdym korku, że oceniłem ją na 2. Była sprzeczna logicznie w fabule sama ze sobą i nie miała żadnych podstaw logicznych w niczym. Był to totalny bubel, jak większość tego autora - zyskał sławę przez realizacje filmowe. A i to bo łatwo realizować fasadowe pomysły. Autor ma pomysł i prawie nigdy go logicznie nie jest w stanie pociągnąć, a tym bardziej inteligentnie.
OdpowiedzUsuń