Trzy
lata po śmierci swojej ośmioletniej córki niepotrafiący się już
porozumieć Elin i Tobias wybierają się pod namiot. Mężczyzna
rozbija go w lesie pod osłoną nocy. Nazajutrz z samego rana kobieta
wychodzi z namiotu za potrzebą. Wówczas spomiędzy drzew wyłaniają
się dziwaczni osobnicy: starszy mężczyzna w słomkowym kapeluszu,
kobieta z burzą włosów na głowie prowadząca na smyczy pitbula i
postawny mężczyzna niosący martwego psa. Nieznajomi atakują Elin
na oczach jej zdjętego przerażeniem męża, któremu też nie
zamierzają szczędzić mąk. Uwięziony w namiocie Tobias
rozpaczliwe szuka sposobu na wyjście cało z tego nieoczekiwanego
koszmaru, ale jego szanse w starciu z trójką napastników i ich
krwiożerczym psem są praktycznie zerowe.
(źródło: https://www.lepolyester.com/) |
Odtwórcy
główny ról, Leif Edlund (Tobias) i Ylva Gallon (Elin), to nie
gwiazdy światowego formatu, a ich postacie niczym nie różnią się
od ludzi, których codziennie mijamy na ulicach. Ludzi takich, jak
większość z nas. Ludzi, których twarze, zamiast tony pudru,
znaczy zmęczenie, zniechęcenie, smutek, monotonia życia
praktycznie pozbawionego nadziei. Tobias wprawdzie sili się na
niewyszukane dowcipy, ale trudno to nazwać pogodą ducha. Prędzej
jest to jego sposób na radzenie sobie z traumą, której tak samo
jak jego żona jeszcze nie przepracował. Minęły już trzy lata od
śmierci ich jedynej córki, ale oni nadal czują się jakby to było
wczoraj. I trudno się im dziwić. Żona Tobiasa, Elin, nie tworzy
wokół siebie takiego pancerza jak on. Nie stara się przykryć
żartami swojego bezdennego smutku. Szukać pociechy w dowcipach.
Nierzadko złośliwych, a przynajmniej Elin ma wrażenie, że jej mąż
bawi się jej kosztem. On z kolei zauważalnie czuje się trochę
tak, jakby trwał u boku energetycznego wampira, jakby jego partnerka
wysysała z niego życie. Widok tej przygniecionej nieszczęściem
kobiety, przysparza mu dodatkowej udręki, na co Tobias czasami
reaguje złością. Współczuje żonie, ale jednocześnie denerwuje
go jej postawa. Z jednej strony Elin wygląda tak, jakby już się
poddała, jakby czarna rozpacz, która ogarnęła ją przed trzema
laty tak mocno się w niej zakorzeniła, że ona sama nie widzi już
niczego poza nią. I nie chce widzieć. Ale z drugiej strony od czasu
do czasu unaocznia się w niej jakieś zacięcie. Opór, wola walki –
tyle że niekoniecznie z traumą, którą od trzech lat przeżywa,
ale z własnym mężem, mogącym być jedyną osobą w jej życiu,
której zależy na poprawie jej samopoczucia. Ale czy na pewno tak
jest? Czy Tobias faktycznie nade wszystko pragnie nie tylko uporać
się z własnym dojmującym poczuciem nieodwracalnej straty, ale
również pomóc ukochanej(?) kobiecie? Przed śmiercią córki bez
wątpienia darzył ją bezgraniczną miłością, ale czy ona
przetrwała do dziś? Do tego feralnego wypadu pod namiot? W głąb
lasu. Strasznego lasu. Obezwładniającego. Odbierającego dech
swoją... ciasnotą. Naturalna sceneria dla potwornych wydarzeń z
udziałem oderwanych od rzeczywistości, a zarazem tak rzeczywistych
napastników i bezbronnego małżeństwa, które już myślało, że
nic gorszego(?) od straty dziecka nie może ich spotkać, ta leśna
sceneria jest niesamowicie klaustrofobiczna. Perspektywa jest mocno
zawężona – kamera z rzadka obejmuje szersze obszary, zazwyczaj
nie wybiega poza pierwszy plan, ale są momenty, w których
niewielkie grono aktorów występujących w omawianej produkcji z
wolna się zmniejsza. Kamera krok po kroku się od nich oddala, po
czym... następuje kolejny akt tej gehenny, która zdaje się nigdy
nie dobiegnie końca. Znajdzie się tutaj również odwrotną
sytuację: gdy kamera stoi, a jedna z postaci się od niej oddala.
Zagłębia w las z latarką w ręku, którą oświetla sobie i nam
drogę. Szeroki snop światła w miarę jej kroków z wolna się
zwęża. Dla nas się zmniejsza, ale nie dla niej. Ona jak
zaczarowana prze do przodu, coraz dalej w las. Wrócimy do niej, żeby
zobaczyć dokąd ta, zdaje się, straceńcza wędrówka ją
zaprowadzi. Ale to potem. Najpierw przyjdzie nam zmierzyć się z
przynajmniej pozornie nieuzasadnionym okrucieństwem. Z przemocą,
obok której trudno przejść obojętnie i bynajmniej nie dlatego, że
twórcy epatują makabrycznymi efektami specjalnymi. Nawet substancji
udanie imitującej krew przelewa się zaskakująco niewiele.
Zaskakująco, bo to, co przeżywają Tobias i Elin w leśnej głuszy
niewątpliwe umożliwiało szafowanie krwawą makabrą. I w rękach
mniej ambitnego reżysera pewnie w długi pokaz graficznego gore
„Koko-di Koko-da” by się zamienił, ale Johannes Nyholm obrał
trudniejszą drogę. I naprawdę nie sądzę, żeby zmusił go do
tego budżet filmu. Według mnie to prędzej kwestia wrażliwości
niźli pieniędzy. Sceny przemocy w „Koko-di Koko-da”
przypominają m.in. „Funny Games” Michaela Haneke, „Dom, który zbudował Jack” Larsa von Triera i „Midsommar. W biały dzień”
Ariego Astera. Cechuje je swoista surowość, przeraźliwy chłód,
bezsensowność zbrodni, przynajmniej pozorna bezcelowość i
potworne przekonanie, że dla ofiar tego niezrozumiałego
zbrodniczego procederu nie ma żadnej nadziei. Takie podejście do
śmierci na ogół bardziej oddziałuje na psychikę. A na pewno na
moją. Niektóre zachowania małżeństwa, zwłaszcza Tobiasa, mogą
zdumiewać, a nawet wyprowadzać z równowagi (zakładając, że
wcześniej nie przyjmiemy innej interpretacji. Istnieją bowiem co
najmniej dwie). Dlaczego działają tak rażąco wbrew logice i
poniekąd wbrew instynktowi? Dlaczego nie robią tego, co dla nas
jest oczywiste? Spokojnie, zrobią. Każdy uderzający błąd w ich
postępowaniu zostanie przez nich naprawiony, niejako pod nasze
dyktando i po to, by nam udowodnić, że to na nic. Odrażająca
działalność kuriozalnych intruzów gwałtownie wdzierających się
w nie tyle życie, ile smutną wegetację Tobiasa i Elin, ma
znaczenie. To nie beznamiętny pokaz krwawych tortur przeprowadzanych
na osobach, których los (jakkolwiek bezdusznie to zabrzmi) tak
naprawdę niewiele nas obchodzi. W „Koko-di Koko-da” protagoniści
wprawdzie nie są dużo bardziej szczegółowo wykreśleni od tych
wszystkich stereotypowych postaci zaludniających część
rąbanek, ale jest w nich jakaś głębia. Coś, co kazało mi z
autentycznym bólem patrzeć na krzywdę, jaką zadawali im,
faktyczni czy tylko pozorni, cyrkowcy i ich zabójczy pies. Ale
przeżyłam to tak głęboko głównie dzięki ukierunkowanej na
wywarcie jak najdotkliwszego efektu warstwie technicznej. Pracy ekipy
nie tylko świadomej celu, jaki chce osiągnąć, ale i wiedzącej
jak to zrobić. Jakie sznurki pociągnąć, by wyrwać widzów z ich
strefy komfortu. W każdym razie mnie na pewno, bo naturalnie trudno
o pewność, że coś takiego przemówi do szerokiej publiczności.
Choćby nawet tylko złożonej z amatorów kina grozy. Tak inny jest
to film, że doprawdy trudno tutaj prognozować. A jeszcze trudniej w
pełni zrozumieć zakończenie. Znaleźć odpowiedzi w tym
szaleństwie. Bo jak tu objąć rozumiem logikę snu? To w ogóle
możliwe? Sens tej artystycznej wypowiedzi Johannesa Nyholma, jaką
jest „Koko-di Koko-da” raczej nietrudno pojąć, ale już
poskładanie sobie tego niezwyczajnego ciągu wydarzeń w logiczną
całość wymaga głębszego namysłu. Zakładając, że scenarzysta
i zarazem reżyser omawianej produkcji w ogóle chciał, byśmy
rozkładali tę opowieść na czynniki pierwsze. Bardzo możliwe, że
bardziej zależało mu na tym, byśmy kierowali się tutaj emocjami,
a nie rozumem. Jeśli tak, to melduję, że na moim przykładzie to
udało się z nawiązką.
Film
wchodzi w skład 4. Przeglądu Horrorów Fest Makabra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz