Podczas
nocnego lotu jeden z pasażerów widuje widmową kobiecą postać.
Pozostałe osoby przebywające na pokładzie samolotu są przekonane,
że mężczyzna ma halucynacje prawdopodobnie wywołane stresem.
Wszyscy są podenerwowani z powodu burzy i awarii maszyny, ale
starają się nie wpadać w panikę, jak kłopotliwy współpasażer
utrzymujący, że samolot jest nawiedzony. Z czasem jednak kolejne
osoby na skutek własnych przeżyć nabierają przekonania, że
nękają ich duchy, które z jakiegoś nieznanego powodu zagnieździły
się na pokładzie tego konkretnego samolotu. W łagodzeniu kryzysów
obsłudze pomaga szeryf powietrzny imieniem Thad, który szybko
przejmuje dowodzenie. Tak jak większość osób odbywających ten
feralny lot nie wierzy, że maszyna jest nawiedzona, ale rozwój
wypadków zmusi ich wszystkich do zmiany zdania.
Urodzony
w Anglii reżyser i montażysta filmowy, Rob Pallatina, dotychczas
stworzył pięć niskobudżetowych filmów pełnometrażowych: opartą
na własnym scenariuszu „Przepowiednię” (2016), „Alien
Convergence” (2017), „Alien Siege” (2018), „Nazi Overlord”
(2018) oraz „Flight 666” („Lot 666”). Scenariusz tego
ostatniego napisali Brandon Stroud i Jacob Cooney. Ten drugi między
innymi współtworzył scenariusz filmu „Trójgłowy rekin atakuje”
(2015) i był jednym z pomysłodawców fabuły obrazu „Pięciogłowy
rekin atakuje” (2017). Swoją drogą zastanawiam się, na ilu
głowach to się skończy... „Lot 666” to amerykański horror
zauważalnie nakręcony bardzo tanim kosztem. Ghost story
rozgrywająca się w powietrzu, w psującym się samolocie i podczas
burzy. Zrealizowana przez ludzi, którzy pewnie mają w sobie pasję,
którym nie brak zapału, ale talentu już niestety tak.
Filmowych
horrorów rozgrywających się na pokładzie samolotu nie powstało
wiele. Co trochę dziwi, bo to bardzo atrakcyjne miejsce dla
opowieści grozy. Wie to na przykład Stephen King, autor jednego z
lepszych utworów literackich osadzonych (w dużej części) w tej
latającej maszynie: „Langolierów”, minipowieści przełożonej
na ekran w formie miniserialu w 1995 roku przez Toma Hollanda.
Ponadto King wraz z kolegą po piórze, Bevem Vincentem, zebrał w
jednym tomie siedemnaście opowieści grozy w mniejszym i większym
stopniu rozgrywających się nad ziemią (antologia pt. „17 podniebnych koszmarów” / „Flight or Fright”). Znajdujemy tam
między innymi jedno z najbardziej znanych opowiadań grozy z motywem
samolotu, a mianowicie „Koszmar na wysokości sześciu tysięcy
metrów” nieodżałowanego Richarda Mathesona. Człowieka, który
bez wątpienia też doskonale rozumiał, jak wdzięcznym obiektem dla
twórców horrorów jest samolot. Rob Pallatina, reżyser „Lotu
666”, też zapewne to wie, ale w mojej ocenie brakuje mu
umiejętności, aby należycie pokazać to na ekranie. Niskie nakłady
pieniężne dla mnie żadnym usprawiedliwieniem nie są, bo widziałam
już niejeden dowód na to, że za przysłowiowe grosze da się
nakręcić horror o niebo lepszy od niezliczonych droższych
produkcji. Ale scenariusz autorstwa Jacoba Cooneya i Brandona Strouda
może być częściowym usprawiedliwieniem dla reżysera. Może, ale
nie musi, bo wątpię w to, że nie miał żadnego wpływu na tekst.
Gdyby chciał prawdopodobnie mógłby go poprawić. Bo ten materiał
aż prosił się o porządny szlif. Problemu nie upatruję w samej
tej historii, bo choć niczym szczególnym się ona nie wyróżnia
(typowa historyjka o duchach, tyle że osadzona w samolocie), to nie
mogę powiedzieć, że mnie wymęczyła. Prosta opowiastka o
nawiedzonym samolocie pasażerskim, na pokładzie którego toczy się
niemało niezbyt pasujących do sytuacji, żeby nie rzec
bezsensownych rozmów pomiędzy przerysowanymi postaciami. Bzdurne,
naiwne kwestie (nie wszystkie, ale dosyć sporo) najbardziej ciążyły
mi podczas tego niebezpiecznego lotu przedstawionego przez Roba
Pallatinę. Nie wiedzieć czemu tytuł filmu nawiązuje do postaci
Antychrysta. Wskazuje na horror religijny, choć z tym nurtem nic
go nie łączy. Chyba że plagi, o których w pewnym momencie
wspomina steward Liam. Trudno powiedzieć, bo ta myśl nie zostaje
rozwinięta. Zupełnie jakby scenarzystom wyleciało to z głowy.
Albo to po prostu kolejna nic nieznacząca wypowiedź - kwestia, do
której nie należy przywiązywać żadnej wagi. Liam to jedna z
ofiar wzmiankowanego już przerysowania poczynionego przez
scenarzystów. Najwidoczniej lubujących się w stereotypach. Steward
musi być zniewieściały, a dowodzenie musi przejąć tępawy
mięśniak, na prawo i lewo rzucający rozkazami i odrzucający
wszelkie propozycje pomocy ze strony współpasażerów. Na pokładzie
nie może też zabraknąć napakowanego żołnierza o łagodnych
usposobieniu, mężczyzny zachowującego się jakby postradał zmysły
i młodego małżeństwa: sceptyka starającego się odegnać
niepokój od swojej ukochanej wierzącej w duchy. Chociaż w sumie to
tak do końca nie wiem, jak z nią początkowo jest. Gdy dzieli się
ze swoim mężem wspomnieniem z dzieciństwa, to wydaje się być
pewna, że to opowieść o duchu, ale ma się wrażenie, że
przyjmuje wyjaśnienie ukochanego, którego wcześniej najwidoczniej
pod uwagę nie brała. Choć to najlogiczniejsze i zarazem
najprostsze wytłumaczenie jej nieprzyjemnej przygody sprzed lat. Na
pokładzie nawiedzonego samolotu jest jeszcze mężczyzna, który
podejrzewa, że jeden z pasażerów jest terrorystą. A nawet jeśli
nie to na pewno jest wariatem, który stwarza zagrożenie dla innych.
Człowiek ów nie powstrzymuje się przed formułowaniem na głos
tych oskarżeń, a właściwie to wykrzykiwaniem ich. Jest też
stewardesa. Pracowita kobieta, której leży na sercu dobro
pasażerów. I dwóch pilotów. Jeden o stalowych nerwach, a drugi
wręcz trzęsący się ze strachu. I inni, którzy nie odgrywają
większej roli w tej historii. Może poza dwiema osobami wszyscy
pozostali to statyści. Robią za tło.
„Lot
666” Roba Pallatiny według mnie nie wypada najgorzej pod kątem
klimatu. Ujęcia samolotu z zewnątrz bardziej kiczowate już być
nie mogły. Wklejana w tło maszyna, tandetne błyskawice, ale i
wygenerowane komputerowo zjawy co jakiś czas pojawiające się za
oknami, dryfujące w przestrzeni kosmicznej duchy kobiet, które
uwzięły się na ten konkretny samolot. Ale atmosfera panująca na
pokładzie, wewnątrz dosyć ciasnej maszyny, pozytywnie mnie
zaskoczyła. Prawie bez gęstych ciemności, w chłodnawym świetle
padającym z żarówek umieszczonych w samolocie i jak mniemam z
reflektorów oświetleniowców, ale jeśli już to operowali nimi
bardzo oszczędnie. To pozwoliło twórcom uzyskać z lekka ponury
klimacik – natchnęło obrazy szarościami pasującymi do sytuacji,
z którą zmagają się bohaterowie filmu. Klaustrofobiczny „Lot
666” niestety nie jest, a przecież ma się pełne prawo oczekiwać
tego od horroru rozgrywającego się wysoko nad ziemią, w samolocie
przedzierającym się przez „niekończącą się” burzę, w
maszynie doznającej awarii i jakby tego było mało nawiedzonej
przez wrogo nastawione duchy. Poza tym kamera od czasu do czasu mocno
się trzęsie. W ten sposób próbowano osiągnąć efekt
roztrzęsionej latającej maszyny, zainscenizować turbulencje w
samolocie, którym podróżują coraz bardziej przerażeni
bohaterowie „Lotu 666”. Próbowano, ale niezbyt to wyszło.
Raczej nikogo te nieskoordynowane ruchy operatorów nie oszukają. Za
to pewnie zirytują. Kadrowanie też nie poprawia odbioru tej
nieskomplikowanej opowieści o duchach. Ale już rzeczone
nadnaturalne istoty swoje walory mają. Nie w sekwencjach, w których
są generowane komputerowo, tylko w scenkach z całkiem nieźle
ucharakteryzowanymi aktorów. Szczególnie wyłupiaste białe oczy a
la „Martwe zło” Sama Raimiego robią w miarę upiorne wrażenie.
To z lekka podkręcało ową ogólnie niezbyt trzymającą w napięciu
podniebną historyjkę, ale przypuszczam, że na nic by się to
zdało, gdyby w scenariuszu inaczej porozkładano środki ciężkości.
Całą opowieść zamknięto w samolocie – tu fabuła bierze swój
początek i tutaj się skończy. Chociaż jak już wspomniałam
ujęcia z zewnątrz też są, a i za oknami trochę się będzie
działo – głównie będą przemykać tam obrazki wygenerowane
komputerowo. To jednak detale. Liczy się przede wszystkim to, co
dzieje się wewnątrz latającej maszyny. Sytuacja od początku nie
jest dla pasażerów komfortowa, bo zmagają się z potężną burzą.
Dla jednego mężczyzny błyskawicznie staje się jeszcze gorsza, za
sprawą istoty, którą dostrzega za oknem samolotu. Twórcy nie
starają się zmusić nas do powątpiewania w świadectwo zmysłów
tego mężczyzny. Zachowuje się wprawdzie jak człowiek niestabilny
psychicznie, ale i tak przez cały czas ma się pewność, że
pozostałe osoby znajdujące się na pokładzie powinny z uwagą go
wysłuchać. Bo nawet jeśli jest chory psychicznie, to niewiele to
znaczy, bo w tym gatunku takie osoby często mają rację, podczas
gdy racjonalna reszta tkwi w błędzie. Zjawa, którą widuje ten
nieszczęsny mężczyzna (a my wraz z nim) oraz ataki paniki, których
w reakcji na te niecodziennie widoki dostaje, to dopiero początek
nieoczekiwanych problemów, z jakimi będą musieli zmierzyć się
pasażerowie feralnego samolotu. Akcja zawiązuje się wcześnie i
toczy się w dosyć szybkim tempie, ale nie w teledyskowej formie. To
nie tyle seria błyskawicznie następujących po sobie sekwencji,
chaotyczny zlepek nadmiernie dynamicznych scen, ile opowieść, w
której mamy dosyć sporo różnego rodzaju alarmujących incydentów,
ale tak porozkładanych w czasie, żeby nie mieć wrażenia przesytu.
To znaczy o tyle o ile, bo i ta garstka CGI to dla mnie zdecydowanie
za dużo. Właściwie to najlepiej „Lotowi 666” by zrobiło,
gdyby z nich zrezygnowano. Po co one, skoro praktycznych efektów
robiących nieporównanie bardziej realistyczne wrażenie, jest
wystarczająco? To dopiero zagadka... Wyróżnić muszę scenki z
lustrem oraz akcję z robakami i wymiotami – nic nadzwyczajnego,
ale ze wszystkich incydentów, do jakich dochodzi na pokładzie
przedmiotowego samolotu te najbardziej przykuły moją uwagę. Jest
też zwrot akcji, na który stanowczo zbyt późno się
przygotowałam. Myślę, że znajdą się osoby, którym uda się to
szybciutko rozpracować, ale ja przez długi czas nawet nie
próbowałam, bo nie zakładałam, że jest w tym wszystkim jakaś
zagadka. UWAGA SPOILER Dopiero, gdy już zwrócono moją uwagę
na to, że duchy muszą mieć jakiś motyw, że kieruje nimi coś, co
ma ścisły związek z tym konkretnym samolotem, to zgadłam w czym
rzecz. Udało mi się nawet wyłowić winowajcę, co już w sumie
było najprostsze - najlogiczniejsza opcja i tyle KONIEC SPOILERA.
Niskobudżetowa
ghost story w reżyserii specjalizującego się w podrzędnym
kinie Roba Pallatiny, w kiczowatych obrazach skierowanych do raczej
wąskiego grona osób. Do ludzi, którzy potrafią przymknąć oko na
poważne niedostatki techniczne. Ze scenariuszem „Lotu 666”
sprawa przedstawia się trochę lepiej – banalna historyjka z
mnogością topornych, naiwnych i bezsensownych dialogów, ale bez
nużących przestojów i na odwrót: bez nadmiernego dynamizmu. Czy
zatem warto na to poświęcać czas? Nie radzę. Nie polecam, chociaż
sama jakoś szczególnie się na tym nie męczyłam. Nie wiem, albo
akurat byłam w nastroju odpowiednim na takie koszmarki, albo i tak
niewysokie wymagania względem kina jeszcze mi się obniżyły.
Jak dla mnie film nie był taki zły... może dlatego, że oglądałam ten obraz w tydzień po przeprowadzce do nowego kraju, popijając tanie wino z Lidla. A może dlatego, że przypomniał mi długie, nocne loty przez ocean
OdpowiedzUsuń