Po
wyjściu z więzienia Nicky, wraz ze swoim przyjacielem Jimmym,
odnajduje swoją córkę Elizę. Młodą kobietę związaną z
uzależnionym od narkotyków Bogdanem, która okradła własną
matkę. Nicky i Jimmy, wbrew ich woli, zabierają zakochanych na
nocną przejażdżkę po leśnej drodze gdzieś w Karpatach, podczas
której dochodzi do wypadku. Nie ma wśród nich ofiar śmiertelnych,
ale samochód nie nadaje się do jazdy, a oni znajdują się na
kompletnym pustkowiu. W pobliżu stoi jednak opuszczona nieruchomość,
niegdysiejszy hotel, w którym postanawiają się schronić. Wkrótce
odkrywają, że nie są w nim sami, że w budynku osiadła grupa
kanibali, która urządza sobie tutaj polowania na ludzi.
Rumuński
anglojęzyczny horror „Hotel of the Damned” („Przeklęty
hotel”) jest dziełem debiutującego w pełnym metrażu Bobby'ego
Barbacioru, który poza reżyserią zajmuje się również pisaniem
scenariuszy i produkcją filmów. Scenariusz, pod roboczym tytułem
„Hotel Kill”, napisali Luca Bercovici, najprężniej rozwijający
się w aktorstwie i niemający doświadczenia w branży filmowej Paul
Petcu Budżet filmu zauważalnie nie był wysoki, co przełożyło
się również na dystrybucję. Choć „Przeklęty hotel”
niewątpliwie został nakręcony z myślą o arenie międzynarodowej,
to został rozprowadzony na dosyć wąską skalę. Szerszą jednak w
Stanach Zjednoczonych niż w swojej rodzimej Rumunii – VOD i DVD.
Wpadająca
w oko animowana czołówka „Przeklętego hotelu” nastroiłam mnie
w miarę optymistycznie na ten tworek Bobby'ego Barbacioru. A
pierwsze sceny filmu nie tylko tego optymizmu nie przytłumiły, ale
wręcz go podsyciły. Burzliwa sytuacja, która już na początku się
zarysowała obiecywała bowiem coś niekoniecznie innowacyjnego, ale
na pewno mniej rozpowszechnionego w krwawym/umiarkowanie krwawym
kinie grozy. Mamy oto człowieka, który właśnie wyszedł z
więzienia i wraz ze swoim najlepszym przyjacielem odszukał
niesforną córkę, po drodze dowiadując się, że okradła ona
własną matkę i związała się z narkomanem, który wciągnął ją
w narkotyki i prawdopodobnie ma względem niej dużo potworniejsze
plany. Ojciec chce wyrwać córkę z tej matni, w którą sama się
wpędziła, ale jej jest dobrze tak jak jest. Ta szybko staczająca
się młoda kobieta ma na imię Eliza i bynajmniej nie jest
zadowolona z widoku ojca. Nie chce mieć z nim nic wspólnego i tego
przed nim nie ukrywa. Nicky, bo takie imię nosi jej tata, nie
zamierza jednak pozwolić by jego dziecko zmarnowało sobie życie. Z
pomocą swojego przyjaciela Jimmy'ego zaciąga więc Elizę i jej
chłopaka Bogdana do samochodu i ruszają w leśne ostępy. Konflikt
pomiędzy Nickym i Elizą oraz nienawiść tego pierwszego (i
Jimmy'ego) do jej partnera napędzają scenariusz, pomimo ewidentnego
przerysowania tych postaci. Louis Mandylor (Nicky), Roxana Luca
(Eliza), Peter Dobson (Jimmy) oraz Bogdan Marhodin (Bogdan),
delikatnie mówiąc, nie wypadają przekonująco. Myślę jednak, że
większa w tym wina reżysera i scenarzystów niż aktorów.
Nierzadkie egzaltowane wybuchy złości bohaterów kojarzyły mi się
z podrzędnymi przedstawieniami teatralnymi. Z amatorskimi
inscenizacjami, w których aż roi się od nie do końca
uzasadnionych monologów i dialogów. Tak wiem, że do słownych
starć pomiędzy, powiedzmy, pozytywnymi postaciami, nie dochodziło
bez powodu, ale to, jak powpychano je w fabułę i w jaki sposób to
odegrano, nie wyglądało naturalnie. Coś w stylu: przerywamy
audycję, by na siebie powrzeszczeć. A potem jak gdyby nigdy nic
kontynuujemy wspólną walkę o przetrwanie. Po niedługim wstępie,
podczas którego poznajemy bohaterów, wracamy do sceny z prologu –
wypadku samochodowego, do którego dochodzi w karpackim lesie. Pojazd
wypada z drogi, ale szczęściem wszyscy pasażerowie wychodzą z
tego cało. O tyle o ile, bo Eliza odnosi niegroźne obrażenia
głowy, a Jimmy jest na tyle poważnie ranny, że ledwo chodzi. Na
początku, bo jego ciało, niczym wampirze, szybko się regeneruje –
jeszcze tej samej nocy będzie biegał i walczył wręcz z
kanibalami, które zaanektowały stojący na tych terenach
niszczejący budynek. Tytułowy hotel, w którym czwórka naszych
bohaterów postanawia przeczekać noc. Sceneria niemało obiecuje.
Skąpany w gęstych ciemnościach (i sztucznej mgle, z którą
zdecydowanie przesadzono) las otaczający zniszczony budynek
zamieszkały przez kanibali. Akcja rozegra się w jego wnętrzu – w
mrocznym, niefunkcjonującym już hotelu. W pozostawionej na pastwę
żywiołów dużej nieruchomości, w której znajduje się niewiele
mebli. Starych, zniszczonych sprzętów zalegających w obecnie
zawilgoconych, obdrapanych pomieszczeniach. Nieprzenikniona ciemność
spowija wszystkie kąty, ale na głównym planie jest na tyle
rozpraszana, żeby widz nie miał większych problemów z
rejestrowaniem szczegółów, nie mając przy tym bolesnego poczucia
niedostatku mroczności, która przecież w takim miejscu i w ten
nocnej porze panować musi. Więcej światła podkopałoby realizm. Z
drugiej strony niezbyt wielka byłaby to strata, bo realizm i tak raz
za razem jest podkopywany. Takim, a nie innym, prowadzeniem postaci.
Nasi rozbitkowie wprawdzie wiedzą, że powinni zachowywać się
cicho, bo polują na nich kanibale, ale pokusa powrzeszczenia na
siebie bywa silniejsza. Mniejsza z tym, że mnie zjedzą,
najważniejsze, żeby się wykrzyczeć. To w końcu działa
oczyszczająco – jak już sobie powrzeszczę na kompanów, to wraca
mi chęć do dalszej walki z prymitywami łaknącymi mojego
soczystego mięska. Mogę już spokojnie wędrować ramię w ramię z
osobami, które dopiero co tak donośnie atakowałem. Wędrować,
wędrować i... tutaj niespodzianka: dalej wędrować. Raz powoli,
ukradkiem, innymi razy biegiem i hałaśliwie, przemierzać mroczne
korytarze niegdysiejszego hotelu w głębi lasu, wciąż i wciąż
umykając brudnym osobnikom nieporozumiewającym się w żadnym
języku. Najpewniej w ogóle nie potrafią mówić, ale dają sobie
znaki – między sobą potrafią się porozumieć, między nimi jest
jakiś prymitywny kontakt i oczywiście wielka zażyłość. W końcu
łączy ich nietypowe zamiłowanie kulinarne. I najpewniej opóźnienie
w rozwoju.
„Przeklęty
hotel” Bobby'ego Barbacioru jest porównywany głównie do filmowej
serii horrorów „Droga bez powrotu”. Nie bez powodu, bo przecież
omawiany film też traktuje o niedorozwiniętych umysłowo kanibalach
polujących na ludzi w leśnych ostępach. Najbardziej kojarzyło mi
się to z czwartą odsłoną (prequelem) „Drogi bez powrotu” w
reżyserii Declana O'Briena. Akcja „Przeklętego hotelu” nie
rozgrywa się co prawda zimą, ale tutaj też mamy zaniedbany
obszerny budynek usytuowany w lesie, który stanowi schronienie dla
żywiącego się ludzkim mięsem klanu. I w którym prowadzi on
swoją, tutaj dużo mniej, krwawą działalność. Odcięte kończyny
(wygenerowane komputerowo) „ozdobią” napisy końcowe. Wcześniej
radzę krwawych efektów nie wypatrywać, bo praktycznie ich nie ma.
Jedna sekwencja kanibalistycznej uczty wprawdzie się pojawia, ale
nie dość, że nie trwa długo, to na dodatek jest tak oszczędna w
formie, na tyle wydelikacona, że podejrzewam, iż nawet osoby bardzo
wrażliwe na takie widoki w filmach, będą na to nieczułe. A to i
tak najlepsze (jakkolwiek dziwnie to brzmi) co mnie spotkało od
chwili wyjścia Elizy z zapuszczonej łazienki w pozornie
niezamieszkałym dawnym hotelu. W tej scence widać starania twórców
w kierunku zaniepokojenia odbiorców, a przynajmniej podniesienia
napięcia. Nie twierdzę, że to się udało, ale w coś w rodzaju
drobnego dyskomfortu emocjonalnego ten incydent mnie wprawił. Coś
tam czułam. Coś poza nudą, która nokautowała mnie potem. Moje
powieki robiły się coraz cięższe i cięższe, aż w końcu
odpłynęłam. Na parę sekund, ale nie musiałam długo czekać na
powtórkę. I znowu, i znowu... Zamiast jednak wykorzystać okazję i
osunąć się w ramiona snu, każdorazowo cofałam film o te minuty,
które przegapiłam. I za każdym razem okazywało się to zupełnie
niepotrzebne. Opuszczałam bohaterów gdy wędrowali po ciemnych
korytarzach niegdysiejszego hotelu, a gdy do nich wracałam jeszcze
wędrowali. A co się działo, gdy miałam zamknięte oczy? Tak
Proszę Państwa: ich wędrówka trwała w najlepsze. Dobrze, trochę
upraszczam. „Przeklęty hotel” tak naprawdę jest bardziej
złożony – bohaterowie robią sobie krótkie postoje w niektórych
pomieszczeniach tytułowego budynku, gdzie albo się kłócą, albo
starają się odeprzeć ataki kanibali. Od czasu do czasu walczą z
nimi wręcz, a jeszcze częściej strzelają do nich z pistoletów.
Trzymają się razem – robią wszystko, by się nie rozdzielić, co
im się chwali, bo w tego typu filmach częściej obiera się zgoła
inną strategię. Ale później sytuacja się... hmm, komplikuje? Czy
w tym przypadku w ogóle można użyć tak wielkiego słowa? To chyba
trochę niestosowne, nie sądzicie? Bo przecież cała ta opowieść
sprowadza się do czwórki ludzi ściganej przez grupę kanibali. W
takcie jednej nocy, w domyśle od dawna niefunkcjonującym hotelu
położonym w karpackim lesie. Ci uciekają, ci ich gonią. A od
czasu do czasu ktoś kogoś zabije w niemalże bezkrwawy sposób (tj.
nam widok substancji imitującej krew jest bardzo oszczędzany).
Niejaką atrakcją (bez przesady) są ujęcia brudnych, czasami
wykrzywionych w szkaradnych grymasach, twarzy agresorów.
Charakteryzacja jest dosyć skąpa – dużo uboższa od tej
zapamiętanej z horrorów spod znaku „Wrong Turn” („Droga bez
powrotu”) - ale to akurat mi nie przeszkadzało. Lepszy daleko
idący minimalizm od nadmiernego efekciarstwa, tak uważam. Ale
fabuła to już zupełnie inna sprawa. Naprawdę tak trudno wymyślić
coś, co chociażby z lekka ożywiłoby tę opowieść. Coś więcej
niż tylko wędrówki, strzelanki i zapasy pomiędzy zdrowymi
psychicznie osobnikami i tymi mniej zdrowymi. Tak, dało się! W
ostatniej partii dochodzi do... No dobrze prawie dochodzi, ale to
przecież już coś, prawda? Nie powiem, może i ta maksymalnie
uproszczona ścieżka fabularna byłaby lepiej przyswajalna, gdyby
postawiono na bardziej intymną pracę kamer. Miejsce akcji jest
mroczne, ale niewiele z tego wynika. Zamiast z napięciem śledzić
przebieg tej nocnej pogoni po skąpanym w całkiem gęstych
ciemnościach, sporych rozmiarów budynku, zamiast niemal na własnej
skórze odczuwać izolację bohaterów i z narastającą obawą
wypatrywać czających się kanibali, zamiast z uwagą śledzić
zdecydowane ataki, jakie przypuszczają na miastowych, z utęsknieniem
wypatrywałam napisów końcowych. Obojętność to mało powiedziane
– seans „Przeklętego hotelu” w większości był dla mnie
zaciekłą walką. Walką z sennością (którą często
przegrywałam, ale od czego jest funkcja cofania?), ze
zniecierpliwieniem, coraz to większym i większym zniechęceniem. A
w nagrodę za dotrwanie do planszy końcowej dostałam... No cóż,
gdy wreszcie te męki dobiegły końca ogarnęło mnie poczucie
kompletnego zmarnowania czasu. I wściekłość na siebie.
Moja
wina. Nikt nie zmuszał mnie do seansu „Przeklętego hotelu”
Bobby'ego Barbacioru. Nie ma obowiązku oglądania tego
niskobudżetowego horroru kanibalistycznego, który przyszedł do nas
z Rumunii. Wcale nie trzeba po to sięgać, nawet jeśli jest się
fanem filmów grozy o ludziach żywiących się mięsem swoich
bliźnich - tak podejrzewałam. Początek tchnął we mnie trochę
entuzjazmu, oddalił złe przeczucia, ale stosunkowo szybko stało
jasne, że ów optymizm był stanowczo przedwczesny. A skoro już
popełniłam ten błąd zasiadając do „Przeklętego hotelu”, to
mogłam przynajmniej przerwać seans. Oszczędzić sobie dalszych
mąk. Ale nie, ja „mądra głowa”, postanowiłam trwać do końca.
Zawziąć się i wytrzymać do zbawiennych napisów końcowych. Nie
pytajcie co mną kierowało, bo ode mnie się tego nie dowiecie. Nie
mam bladego pojęcia, po co mi to było. Dla wielu krótkich drzemek?
Cóż, jeśli komuś, tak jak mnie, sen przychodzi z trudem, to ma to
swoją wartość. Tym osobom polecam więc ten pełnometrażowy
reżyserski debiut Bobby'ego Barbacioru. To może być skuteczniejszy
środek od tabletki nasennej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz