sobota, 14 marca 2020

„Camp Wedding” (2019)


Mia i Dalvero zaplanowali swój ślub na terenie owianego złą sławą niefunkcjonującego już obozu letniego. Celem poczynienia niezbędnych przygotowań przybywają na miejsce kilka dni wcześniej, wraz ze swoimi drużbami. W nocy sytuacja jednak mocno się komplikuje. Niczego nieświadomi przybysze zostają rozproszeni na terenie dawnego obozu, między innymi przez kogoś, kto wysyła do nich wiadomości tekstowe, podszywając się pod jednego z nich. Jedna z druhen Mii, Eileen, szybko nabiera pewności, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo, ale reszta potrzebuje więcej czasu na przyjęcie tej prawdy.

Amerykański niskobudżetowy horror komediowy „Camp Wedding” jest pełnometrażowym fabularnym debiutem reżyserskim Grega Emetaza. Scenariusz napisał wespół z jeszcze mniej doświadczoną od niego w branży filmowej, Carą Consilvio, która wymyśliła tę historię, a pierwszy pokaz produkcji odbył się w marcu 2019 roku na Nevermore Film Festival, gdzie wyróżniono ją nagrodą publiczności w kategorii „najlepszy film fabularny”. „Camp Wedding” miał być dowcipnym spojrzeniem na nurt slash, ale i swoistym hołdem dla XX-wiecznych horrorowych rąbanek. Zwłaszcza camp slasherów, ze wskazaniem na najpopularniejszego reprezentanta tego rodzaju filmów grozy, czyli „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama.

Pastisz camp slasherów, który moim zdaniem nie może konkurować z choćby „The Final Girls” Todda Straussa-Schulsona, czy „I ty możesz być mordercą” Bretta Simmonsa, innymi nowszymi produkcjami, które w dowcipny sposób składały należny hołd obozowym slasherom z poprzedniego wieku. W „Camp Wedding” widać co prawda świadomość reguł, jakimi rządziły się klasyczne slashery, ale boleśnie brakuje tutaj konsekwencji w ich prowadzeniu. Greg Emetaz i Cara Consilvio wyraźnie dążyli przede wszystkim do nadania scenariuszowi innego wymiaru – ukłony w stronę nurtu slash wraz z rozwojem akcji coraz bardziej pogrążają się w cieniu. Ustępują pola motywom, których bynajmniej nie kojarzy się z umiarkowanie krwawymi rąbankami głównie z lat 80-tych XX wieku. Pochwalić muszę sposób, w jaki wykorzystano zauważalnie niewielki budżet „Camp Wedding”. Scenariusz pozostawia wprawdzie wiele do życzenia, ale oprawa wizualna i aktorstwo przywołują magicznego ducha ze złotego okresu slasherów. Przybrudzone, przyblakłe zdjęcia; ciężkawy, niby ziarnisty (absolutnie nie metaliczny, jak to często z nim bywa we współczesnych horrorach) mrok; pastelowe, niejaskrawe odcienie tak zwanych żywszych barw; retro czołówka i plansza końcowa (litery niby żywcem wyjęte ze starszego kina). Tymczasem aktorstwo jest... tak złe, że aż dobre. Niskobudżetowe slashery z dawnych lat, delikatnie mówiąc, nie odznaczały się oscarowymi występami aktorskimi. Najczęściej do tych filmów brano mało znanych, nierzadko początkujących aktorów (i aktorki), u których wszystko było albo „za mocno”, albo „za lekko”. Egzaltacja i drewno nierzadko spotykały się w takich obrazach – przesadna mimika i takowe rozemocjonowane przemowy oraz nienaturalne, nieomal posągowe podejście do ról. I to, i to można z łatwością znaleźć w XX-wiecznych slasherach. Uradowało mnie więc to, że obsada „Camp Wedding” uderzała w te maniery. Może i nie z wyboru, może aktorzy inaczej po prostu nie potrafili, ale nawet jeśli, to nie zmienia faktu, że efekt nasuwa silne skojarzenia z ubiegłowiecznymi horrorowymi rąbankami zrealizowanymi za niewielkie pieniądze. Najbardziej charakterystyczną postacią jest Eileen (w tej roli Wendy Jung). Egzaltowana do granic możliwości, ciągle nakręcona, dosyć dziwaczna osobowość, która jest persona non grata. Tylko Mia (Kelley Gates) ją zna i ze wszystkich osób przebywających właśnie na od lat nieczynnym terenie obozowym, najmniej życzy sobie jej obecności tutaj. Przyszła panna młoda wydaje się najlepszą kandydatką na final girl, ale głównie dlatego, że postawiono ją na pierwszym planie. Bo już jej rys psychologiczny nie jest wykrojony w oparciu o klasyczny model tej kultowej protagonistki. To nie ona jako pierwsza wietrzy niebezpieczeństwo, tylko nielubiana przez nią Eileen. Co prawda jest niechętnie nastawiona do wszelkich rozrywek, ale raczej nie dlatego, że jest z natury spokojna, że drobne szaleństwa w ogóle nie są jej domeną. Mia wygląda na taką, co lubi od czasu do czasu się rozerwać, ale teraz co innego się dla niej liczy. Chce mieć niezapomniany ślub w nietypowym miejscu, bo na terenie dawnego obozu letniego, na temat którego wciąż krążą niepokojące opowieści. Pozwala sobie wprawdzie na chwile relaksu (bez używek, co bodaj jako jedyne wpasowuje się u niej w definicję klasycznej final girl), ale dopiero po pracy. Głównie innych, bo Mia zajmuje się przede wszystkim wydawaniem dyspozycji. Oni pracują, ona rządzi. Oczywiście, trochę pomaga swoim towarzyszom, ale przecież musi też zadbać o siebie. I ktoś musi przecież rządzić, prawda? Potencjalna final girl liderką? Tak też można. Teraz tak, bo w filmowym horrorze zdążono już wypracować nowy, zmodernizowany model final girl – protagonistkę bardziej pasującą do naszych czasów. Niezależną, twardą i rozstawiającą po kątach nawet silnych mężczyzn. Taka jest Mia. Ale jest też rozkapryszona, narcystyczna, kłótliwa i... no powiedzmy, że niezbyt inteligentna. Więc pewnie dobrze czuje się w tym towarzystwie, bo wyłonienie z tego grona bardziej lotnej osoby jest praktycznie niemożliwe. Chyba że za takową uznamy niezwykle domyślną, ale najwyraźniej pozbawioną piątej klepki Eileen albo najbardziej zrównoważoną, najpoważniejszą jednostkę w tym towarzystwie, długoletnią przyjaciółkę Dalvero. Przyszłego pana młodego. Jeśli oczywiście i jemu, i jego ukochanej Mii uda się przeżyć najbliższą noc.

Wszystko zaczyna się od SMS-ów. W scenariuszu „Camp Wedding” w ogóle aż roi się od wiadomości tekstowych odbieranych i wysyłanych przez osoby przebywające na terenie dawnego obozu letniego. Mnóstwo dialogów przebiega w ten sposób, co po jakimś czasie może stać się mocno męczące. Dla mnie było. I jakoś sytuacji nie ratował trzeźwy społeczny komentarz, który głośno wybrzmiewał z tego zabiegu. Greg Emetaz i Cara Consilvio poddają krytyce uzależnienie od smartfonów i mediów społecznościowych. Mówią o zagrożeniach, które jednakowoż pokazują w krzywym zwierciadle i wyraźnie dają do zrozumienia, że UWAGA SPOILER osoby „przyspawane” do swoich telefonów przypominają zombiaki KONIEC SPOILERA. Nic w tym odkrywczego – kino wielokrotnie już wałkowało te tematy. Ku przestrodze, ale kto by tam słuchał artystów? Zagrożenia? Phi, kto by się tam nimi przejmował? Na pewno nie Mia i jej znajomi. Ważniejsze są możliwości, jakie oferuje ta nowoczesna technologia. Każdy może być, kim tylko zechce. Tworzyć fałszywe obrazy samego siebie, ale i na bieżąco podawać każdemu, kogo to interesuje szczegóły ze swojego prywatnego życia. Mia chwiali się wszem i wobec swoim ślubem – każdy etap przygotowań do tego wielkiego wydarzenia, każdy detal musi znaleźć się w Sieci. Bo internauci przecież nie obędą się bez tej wiedzy... Mia to ten typ użytkowniczki portali społecznościowych, która czerpie satysfakcję z fałszywego przekonania, że w oczach innych internautów jest gwiazdą. Osobą, której zazdroszczą. W ten oto sposób Mia łechta swoje rozbuchane ego i jednocześnie w swoim mniemaniu dzieli się własnym szczęściem z innymi. Bo przecież wszystkich musi cieszyć, że znalazła miłość swojego życia – taka wiadomość powinna pokolorować ich szare światki, prawda? Druga sprawa: ślepa wiara wielu współczesnych ludzi w tożsamość nadawców wiadomości tekstowych. Tę kwestię twórcy „Camp Wedding” też poruszają, przy czym kierunek jaki nadają owej przestrodze jest tak cudaczny, że obawiam się, iż niewielu widzów potraktuje to poważnie. Owo przesłanie, choć ważne, z czasem zostaje drastycznie osłabione. Raczej zamierzenie, bo w końcu „Camp Wedding” przede wszystkim miał pełnić funkcję stricte rozrywkową – elementy, nazwijmy je, edukacyjne miały raczej zajmować dalszy plan. Ot, dodatki do głupiutkiej historyjki o głupiutkich ludziach. Filmu, którego moim zdaniem fundamentalnym problemem jest sposób prowadzenia fabuły. Nie ma tutaj klarownego wstępu i konsekwentnego rozwinięcia, a dalsza partia... Jest oryginalna, jeśli weźmie się pod uwagę wcześniej wykreślony kontekst (tj. pastisz camp slasherów), a przy tym wyrosła z tradycji horroru. To znaczy wieloletni fan gatunku odnajdzie tutaj też motywy niezwiązane z obozowymi rąbankami, ale wielokrotnie wykorzystywane już przez innych twórców horrorów. Od dawien dawna funkcjonujące w tym gatunku, tyle że nie w konwencji, w której „Camp Wedding” przez większość czasu się obraca. Chociaż też niezupełnie, bo co pewnie niektórzy pochwalą, Greg Emetaz i Cara Consilvio postanowili podejść do tego od nieco innej strony. Jest owiany złą sławą obóz (historia obozowicza, który przed laty miał tu utonąć jest dobitnym nawiązaniem do Jasona Voorheesa) i jest grupa ludzi, która stopniowo się kurczy w wyniku działalności jakiegoś tajemniczego agresora. Nie zamaskowanego lub okaleczonego, lub zdeformowanego mordercy, tylko... nieujawniającego się nadawcy SMS-ów. Ludzie giną, a jego/jej nie widać. Trup tu, trup tam, a siewcy śmierci jak nie było, tak nie ma. Ran też, ale parę kropelek krwi, jeśli tylko będziecie czujni, dojrzycie. Chyba brakło pieniędzy na makabryczne efekty specjalne. Na profesjonalny make up zresztą też, ale to akurat moim zdaniem przemawia na korzyść tego obrazu. Dodaje mu realizmu, którego już w zachowaniu bohaterów i bohaterek trudno się dopatrzeć. Miało być zabawnie, a przecież nic tak nie bawi jak skrajnie nielogiczne posunięcia poszczególnych postaci... Nie ma najmniejszego sensu szukać w tym logiki, bo i miało jej nie być. Widać jednak, że miało być zabawnie, a oprócz bezglutenowego noża, swoją drogą odnotowanego w niejednej recenzji „Camp Wedding” (wcale bym się nie zdziwiła, gdyby to narzędzie z czasem zyskało status kultowego), absolutnie nic nie trafiło w moje poczucie humoru. Za bardzo to wszystko wymuszone. Banalne teksty i przejaskrawione zachowanie przynajmniej pozornych bohaterów i bohaterek. Bo nie można wykluczyć, że czarnym charakterem jest ktoś z nich, że morderca nie pochodzi z zewnątrz, tylko z wnętrza tej naturalnie coraz to mniej wesołej paczki złożonej ze zróżnicowanych charakterem kobiet i mężczyzn, których jednak łączy pociąg do smartfonów i portali społecznościowych oraz awersja do myślenia. Bo to takie męczące... Problem nie w tym, że osoby, które na swoje nieszczęście znalazły się na tym przeklętym niegdysiejszym obozie (zaniedbane drewniane domki i niewielki staw – wielbicieli slasherów lokalizacja ma dużą szansę usatysfakcjonować - mnie w każdym razie przekonała równie mocno, jak retro klimacik) zachowują się irracjonalnie, tylko w tym, że zostało to tak, dla mnie, niestrawnie, nieefektywnie powyolbrzymiane. I w tak szaleńczy, nieskoordynowany sposób dawkowane, wespół z pozostałymi, w zdecydowanej większości niewzbudzającymi większego zainteresowania, składowymi tej moim zdaniem przekombinowanej historyjki. Ale misiek rządzi! I oczywiście bezglutenowy nóż.

W sumie jestem w kropce. Bo niby miłośnicy XX-wiecznych slasherów wydają się być naturalną grupą docelową „Camp Wedding”, niskobudżetowego obrazu Grega Emetaza. Zwłaszcza ci, którzy nie mają nic przeciwko pastiszom ich ukochanego podgatunku horroru. Tak, tylko że mam poważne wątpliwości, czy to to ich ujmie. Przede wszystkim do nich jest ten twór kierowany, ale to jeszcze nie oznacza, że spojrzą na niego przychylnym okiem. Niektórzy tak, ale większość... Poprzestańmy na tym, że mam co do tego poważne wątpliwości i że mnie osobiście ta propozycja nie przekonała. Bardziej męczyła, niż absorbowała.

1 komentarz:

  1. Lubię takie historie z przymrużeniem oka i trochę na wariata. Podobało mi się. Mojemu mężowi za to już mniej.

    OdpowiedzUsuń