sobota, 13 maja 2023

„Dzień matki” (1980)

 
Przyjaciółki ze studiów, Jackie, Trina i Abbey, organizują spotkanie po latach, weekendowy wypad nad jezioro w lasach New Jersey, na obszarze nazwanym Deep Barrens. Jackie mieszka w Nowym Jorku, gdzie pracuje na etacie i praktycznie utrzymuje swojego aktualnego chłopaka, Trina jest odnoszącą sukcesy modelką z imponującą posiadłością w Los Angeles, a Abbey opiekuje się schorowaną matką w Chicago. Teraz wreszcie mają okazję do wspólnego powspominania szalonych przygód z czasów młodości i przeżycia nowej, z dala od ich naturalnego, wielkomiejskiego, środowiska. Relaks na łonie Natury zostaje jednak brutalnie przerwany przez obłąkaną rodzinkę z Deep Barrens: dorosłych, ale bynajmniej dojrzałych braci Ike'a i Addleya oraz ich troskliwą inaczej matkę, radośnie zarządzającą tym koszmarem.

Plakat filmu. „Mother's Day” 1980, Troma Entertainment, Saga Films, Duty Productions

Obraz wyklęty. Zakazany między innymi w Wielkiej Brytanii (do użytku domowego dopuszczony dopiero w 2015 roku), Australii i Republice Federalnej Niemiec. Jeden z najbardziej znienawidzonych filmów Rogera Eberta, nieżyjącego już amerykańskiego krytyka filmowego, pierwszego zdobywcy Nagrody Pulitzera w tej dziedzinie, dziennikarza, scenarzysty i autora książek. Właściwie obraz znienawidzony przez większość ówczesnych i wielu współczesnych znawców kina. Za przedstawienie przemocy wobec kobiet (ekstremalnie niesmaczna, chora opowieść), za cynizm, „kreskówkowe aktorstwo”, nieporadne próby generowania napięcia, niezręczne ustawienia kamer i w ogóle za wszystko. W jednej z amerykańskich gazet pojawiła się nawet pochwała dla cenzury, coś w rodzaju niby ostrożnej laurki dla pomysłu czy to okrojenia, czy w ogóle wyeliminowania tej inwazyjnej produkcji. „Dzień matki” (oryg. „Mother's Day”) Charlesa Kaufmana - brata współzałożyciela kultowej wytwórni Troma Entertainment, Lloyda Kaufmana, jednego z producentów tej małej paskudy – został zrealizowany za zaledwie sto piętnaście tysięcy dolarów (albo sto pięćdziesiąt, bo i takie dane są w obiegu), między innymi w miejscu, które zostało bezbłędnie rozpoznane przez miłośników „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama i „Piątku trzynastego II” Steve'a Minera. Scenariusz jest dziełem Charlesa Kaufmana i Warrena Leighta. W 2010 roku wypuszczono luźny remake tej (nie)sławnej pozycji pod tym samym oryginalnym tytułem (pol. „Powrót zła”), wyreżyserowany przez Darrena Lynna Bousmana, twórcę między innymi drugiej, trzeciej i czwartej odsłony hitowej „Piły” (filmowa seria zapoczątkowana w 2004 roku przez Jamesa Wana) oraz późniejszych „11-11-11. Liczby przeznaczenia” (2011), „The Barrens” (2012) i „Zakonu Świętej Agaty” (2018).

Rape and revenge w oparach satyry społecznej. Siarczysty policzek dla amerykańskiej kinematografii, ohydztwo nie do przyjęcia, odrażający produkt, który nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego. Hańba, hańba, hańba! Psy szczekają, a karawana jedzie dalej. Nieważne, jak mówią, byle mówili. W zasadzie w kinie grozy ostrzegawcze krzyki obrońców moralności czy mniej wzniosłe wyrazy oburzenia bezczelnym przekraczaniem granic dobrego smaku, często przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego. Antykampania rozkręcona przez krytyków filmowych zaraz po wypuszczeniu „Dniu matki” Charlesa Kaufmana, przez jakiś czas może i przynosiła spodziewane efekty - zadowalających wpływów z tego obrazu nie było: prędzej porażka niż sukces finansowy, ale jak się do tego miały w większości skrajnie niepochlebne recenzje zaufanych piór, pewności nie mam – w końcu jednak „muchy zaczęły oblegać padlinę”. „Dzień matki” Charlesa Kaufmana nieoczekiwanie wyrwał się ze okowów całkowitego zapomnienia, przystroił w piórka kultu. I śmiem przypuszczać, że spora w tym zasługa rozgniewanych koneserów sztuki filmowej. W sumie szkoda, że nie przypuścili większego ataku, bo mam czelność ubolewać nad, bądź co bądź, niedostateczną rozpoznawalnością tej produkcji spod ciemnej gwiazdy. Właściwie, gdybym zaufała tym wszystkich wstrząśniętym, zaszokowanych, zniesmaczonym ekspertom filmowym, to pewnikiem czułabym się mocno oszukana. Też mile zaskoczona, bo ze „szczytnej” akcji pt. „Nie zbliżajcie się do Dnia Matki Charlesa Kaufmana!!!” wyniosłam też wyraźną sugestię, że to czysta mizoginia jest. Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet przemycili swój wstrętny manifest pod przykrywką co najmniej równie wstrętnego (pod)gatunku. Yhm, jasne. Exploitation... trzymajcie mnie w pięciu, bo zabiję dziesięciu. Normalni ludzie czegoś takiego nawet kijem by nie tknęli. Tylko psychopaci, zboczeńcy, dewianci, czy jak tam nas teraz zwą. Nas, czyli odbiorców hardcorowych obrazów. Nie jestem tylko pewna, czy opowieść o niemodelowej amerykańskiej rodzince autorstwa Charlesa Kaufmana i Warrena Leighta (scenariusz) bezpiecznie można włożyć do tej szufladki. Czy aby nie zostanie tam rozerwana na strzępy przez inne bestie? Choćby szerzej znane pozycje spod znaku gwałtu i zemsty: taki „Ostatni dom po lewej” Wesa Cravena albo „Pluję na twój grób” Meira Zarchiego. „Bękarty lat 70. XX wieku”, które też zostały zrimejkowane (nowe plucie na grób, w Polsce dystrybuowane pod tytułem „Bez litości” obecnie liczy sobie trzy części, z których jedna jest bardzo luźno, jeśli w ogóle powiązana z resztą, a stare plucie na grób dwie, przy czym sequel ukazał się dopiero w 2019 roku, czyli przeszło czterdzieści lat po premierze pierwowzoru), zresztą z większym powodzeniem i które najwyraźniej nie uzbroiły amerykańskich krytyków - w każdym razie nie wszystkich - porywających się na „Dzień matki” Charlesa Kaufmana. Może nie widzieli? Albo to, albo okazali się bardziej czuli na ten ochłap, a właściwie to bardziej pierd sztuki. Mmm... cóż za rozkoszny zapaszek. Słychać wycie? Znakomicie! Nazywajcie mnie mizoginem, nazywajcie cynikiem, ale prawdy nie zakrzyczycie. A prawda jest taka, że Stany Zjednoczone Ameryki Północnej (i nie tylko one) ugrzęzły w bagnie konsumpcjonizmu. Żyjcie sobie dalej w swoich mydlanych bańkach, gońcie za mitycznym American Dream, oglądajcie telewizje, słuchajcie disco lub punku i zamykajcie oczy na wszelkie patologie. Zamiatajcie brudy pod dywan, a ja i tak je wyciągnę. Trupy z szaf, komód i innych schowków też powywlekam, nie mogę jednak obiecać, że będą w jednym kawałku.

Okładka DVD. „Mother's Day” 1980, Troma Entertainment, Saga Films, Duty Productions

Dzień matki” Charlesa Kaufmana otwiera parodia Erhard Seminars Training, autentycznej organizacji założonej przez Wernera Erharda w 1971 roku, oferującej „jedyny w swoim rodzaju, niezastąpiony” sześciotygodniowy kurs w zakresie samodoskonalenia. W jedną z epizodycznych postaci wcielił się sam Charles Kaufman (a w inną, która przewinie się nieco później, jego ojciec Stanley Kaufman), ale nas powinna najbardziej interesować sympatyczna staruszka proponująca nowym znajomym darmową podwózkę. W zasadzie jest chyba gotowa ugościć tych młodych ludzi w swoich skromnym progach – nakarmić, może nawet przenocować – gdzieś w leśnej głuszy. Poczciwa kobiecina nie ukrywa, że w duchu śmieje się z tych wszystkich mieszczuchów, którym wydaje się, że zapuszczanie korzeni na takim bezludziu nierozerwalnie wiąże się z całkowitym odcięciem od zdobyczy cywilizacyjnych. Rozszczebiotana pani za kierownicą przekonuje swoich wielce podejrzanych pasażerów, że bez trudu nadąża za zwykle patrzącymi na nią z góry miastowymi. Aroganckimi turystami, którzy teraz siedzą w jej rozklekotanym aucie. Czekając na dogodny moment do definitywnego uciszenia tej naiwnej staruchy? Bo chyba tak o niej myślą. Złe spojrzenia w połączeniu z alarmistyczną zabawką młodzieńca z tylnego siedzenia, dobitnie mówią nam, że kroi się jakaś grubsza sprawa. Że dobry uczynek starszej kobiety, już niebawem zostanie ukarany. Spadnie głowa i pokaże się poszarpane mięsko, polane raczej kiepską imitacją krwi. A potem poznamy kobiety walczące. Papużki nierozłączki w czasach studenckich, których drogi potem się rozeszły. Nie pokłóciły się ani nic w tym rodzaju, tylko tak się niefortunnie dla tej przyjaźni poskładało, że osiadły w różnych metropoliach. A co studia złączyły, niechaj los permanentnie nie rozłącza. Jackie, Trina i Abbey (zadowalające kreacje odpowiednio Deborah Luce, Tiany Pierce i Nancy Hendrickson) z inicjatywy tej pierwszej po latach umawiają się na biwak. Wariatki znowu razem. Pozytywnie zakręcone, ale i potrafiące uprzykrzyć życie niewadzącym im rodakom. Scena w sklepie – klasyczny postój: podrzędny przybytek z nieeleganckim, jeśli już nie niechlujnym, bądź co bądź podejrzanym typem za ladą – doskonale to pokazuje, ale mnie ukuło coś jeszcze. Nawet bardziej niż niegrzeczne potraktowanie drobnego przedsiębiorcy. Przeróbka motywu z „Jasia i Małgosi” braci Grimm, remiks piwoszek, które najwyraźniej uważają, że o porządek wypada dbać tylko w swoich czterech ścianach (w przypadku Triny na posesjach), a wszędzie indziej można się zachowywać jak zwykłe fleje. Z drugiej strony, to może okazać się zbawienne dla przynajmniej jednej z nich. Której? Nie wiem, jak to się stało, ale beznadziejnie przestrzeliłam w typowaniu czołowej postaci. Naprawdę, byłam mocno zaskoczona rozwojem wydarzeń – tacy przebiegli filmowcy, czy taka niekontaktująca ja? - w „melinie” niewzorcowej amerykańskiej rodziny. Skażonej popkulturą. Nestorka rodu, jedna z najciekawszych, najbardziej wybuchowych staruszek, jakie w kinie grozy zdążyłam wypatrzyć (bezbłędny występ Beatrice Pons) - normalnie kobieta dynamit - jest zapaloną telewidzką, samotnie wychowującą dwóch pełnoletnich synów, Ike'a i Addleya (aktor jednej roli Gary Pollard i Michael McCleery, czyli oficer Akins z późniejszego „Prześladowcy” Johna Dahla), faktycznie dokazujących jak w kreskówce, ale mnie to przekonało. Nie do końca, bo ulubione zajęcie tej skrajnie patologicznej rodzinki, z bajką dla grzecznych dzieci przypuszczalnie nikomu kojarzyć się nie będzie. Odgrywanie scenek dla najdroższej mamusi. Uwielbia telewizję, ale to za mało. Pragnie obcować także z kulturą wysoką, chadzać do teatru, jak inne wytworne damy w tym niesprawiedliwie obdzielającym kraju. Panie z miasta mają wszystko wykładane na tacy, a ona, pani z pipidówy, może liczyć tylko na wątpliwy talent swoich chłopców. Porwania, tortury, gwałty, morderstwa, makabryczne czynności już post mortem... ale nieprzestrzegania czwartego przykazania Bożego zarzucić im nie można. Bezwzględnie czczą matkę swą (ojciec gdzieś się zapodział). To nie kwestia religii, tylko wartości panujących w ich obskurnym, potwornie brudnym domu. Nie żebym była pedantką, ale to już tęgie przegięcie. Artystycznym nieładem nawet najbardziej roztrzepane twórcze umysły zapewne tego nie nazwą. Niewykluczone, że część wystroju „zrobiła się sama”, że w tym nieprzytulnym domku w lesie zadziałali też niewyspecjalizowani, przypadkowi scenografowie, bo ekipa kręciła w pustostanie, w którym podobno ktoś został zamordowany, a zwłoki odkryła ekipa Charlasa Kaufmana. „Dzień matki” bywa zabawny, częściej okrutny, niespecjalnie, a na pewno nieprzesadnie krwawy i mnie tam nieraz solidnie trzymający w napięciu. A już najmocniej podczas spuszczania odpowiednio zapakowanego ciała z okna i „zabawy w chowanego” w ciemnym, strasznym lesie.

Brudny klimat, brudna historia, brudne charaktery – czego chcieć więcej? I jeszcze ten charakterystyczny moment, to przebudzenie mocy (final girl), przy którym niezmiennie rośnie moje serce. „Dzień matki” Charlesa Kaufmana to „wideo paskudne”, ale myślę, że z tej bardziej ugodowej półki. Nie jest takim wstręciuchem, jak go malują. W każdym razie podejrzewam, że miłośnicy tanich filmowych brutali bywali już w większych „opałach”. Exploitation z nie tak znowu ostrymi zębiskami. Niezachowujący maksymalnej powagi, mający dystans do siebie, śmiejący się, ale z umiarem. I raczej gorzko. Niepoprawny politycznie czaruś. Bo mnie zauroczył, a najgorsze, że nie wstydzę się do tego przyznać, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz