poniedziałek, 22 maja 2023

„Krwawy koszmar” (2023)

 
Z okazji ukończenia studiów rodzice Audry Bucklebee kupują jej wymarzony domek na półwyspie Cape Cod, niesławny The Tupp House. Pierwsze dni w swoim wakacyjnym lokum kobieta planuje spędzić z długoletnimi przyjaciółkami, Reese Knox i Missy Becks, które w przeciwieństwie do niej uważają, że dom jest nawiedzony, ale to za mało, żeby je powstrzymać przed przyjęciem zaproszenia od dawno niewidzianej bliskiej osoby. Na pierwszy wieczór Audra zaplanowała domowy maraton filmów grozy, na jej posesji przyczaił się jednak co najmniej jeden żywy lub martwy osobnik przewidujący nieporównywalnie bardziej hardcorowe atrakcje dla młodych kobiet, które odważyły się przekroczyć przeklęty próg domu Tuppów.

Plakat filmu. „Kill Her Goats” 2023, WithAnO Productions

Niskobudżetowy amerykański slasher rozpisany wyreżyserowany i wyprodukowany (główny producent) przez Steve'a Wolsha, twórcę „Muck” z 2015 roku. „Krwawy koszmar” (oryg. „Kill Her Goats”) zrodził się z przemożnego pragnienia wypuszczenia w świat obrazu niepodobnego do innych, ze sporym potencjałem na zyskanie statusu horroru kultowego. A nieśmiertelność tej pozycji miały zapewnić praktyczne efekty specjalne stworzone pod kierownictwem Bena Bornsteina, z którym Wolsh współpracował już przy swojej debiutanckiej produkcji. Makabryczna uczta zorganizowana bez pomocy komputera. Egzotycznie zatytułowaną (w oryginale) drugą filmową opowieść Steve'a Wolsha z pierwszą łączy miejsce akcji: fikcyjne miasteczko West Craven, którym w rzeczywistości jest jednostka osadnicza West Dennis znajdująca się na półwyspie Cape Cod w stanie Massachusetts, gdzie Wolsh ma dom. Jego następny horror, który prawdopodobnie będzie funkcjonał pod nazwą „Fog City” będzie osadzony w tym samym uniwersum – trudno powiedzieć, czy na tym się zakończy, ale tę trójcę na pewno można traktować jako coś zbliżonego do filmowego tryptyku; krwawe koszmary Wolsha w gruncie rzeczy niepowiązane fabularnie. Dystrybucję „Kill Her Goats” otwarto - w Stanach Zjednoczonych - w marcu 2023 roku w strefie VOD, a w maju tego samego roku kozi horror Wolsha objawił się na polskiej platformie CDA Premium.

Ambitne przedsięwzięcie Steve'a Wolsha. Horror, któremu pisany jest sukces, wszystko wskazuje jednak na to, że jak na razie komuś/czemuś udaje się oszukiwać przeznaczenie. Ale spokojnie, publiczność musi dorosnąć do „Krwawego koszmaru” (dlaczego, ach dlaczego nie postawiono na dosłowne tłumaczenie „Kill Her Goats”?), publiczność potrzebuje czasu na dojrzenie ewidentnego kunsztu w udawanej amatorszczyźnie. W najgorszym wypadku poczeka się na następne pokolenia wielkich miłośników gatunku - kopytny slasher cierpliwy jest i wytrzymały jest. Zniesie wszelkie niedogodności, bo wie, że zła passa prędzej czy później się odwróci. Będzie legendą, będą stawiać go w jednym rzędzie z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera, „Halloween” Johna Carpentera, „Piątkiem trzynastego” Seana S. Cunninghama, „Koszmarem z ulicy Wiązów” i „Krzykiem” Wesa Cravena. Będą pisać o nim pieśni, stawiać mu ołtarzyki i pomniki, bić pokłony. Tak będzie, a tymczasem... Kane Hodder, bodaj najbardziej kojarzony z oryginalną serią „Piątek trzynastego”, z postacią Jasona Voorheesa, niewątpliwie jednym z najbardziej rozpoznawalnych slasherowych morderców, jako Goatface z bardziej fantazyjną maczetą od „zabaweczki” maniaka znad Crystal Lake. Nie pogardzi też sprzętem bardziej w stylu Leatherface'a, ważnego - najważniejszego, do diaska! - członka rodziny kanibali z Teksasu. Prolog „Krwawego koszmaru” Steve'a Wolsha odebrałam jako swoiste, szalenie niezgrabne, połączenie tych dwóch popularnych franczyz. Biwakowanie w lesie, jeden niewielki namiot, w którym toczy się ciekawa rozmowa między panią i panem. Naprawdę zabawna. Zakochanej parze nie dane będzie żyć długo i szczęśliwie (nieszczęśliwie też nie), bo w naturalne środowisko Jasona Voorheesa wedrze się Leatherface w nietypowej dla siebie masce. Nie, to nie tak, że jeden z najbardziej znanych kanibali w historii kina, zdecydował się bardziej urozmaicić swoją makabryczną kolekcję przykryć twarzy, tylko najzwyczajniej ktoś mu podkradł pomysł na uzbrojenie. Nowoangielska masakra piłą mechaniczną urządzona przez... kozła? Nielicha masakra, w moim poczuciu mocno odstająca od całej reszty. Niepasująca nie tylko do tej wstępnej, ale w ogóle całej płaszczyzny technicznej „Krwawego koszmaru”. W zasadzie ścieżka dźwiękowa też daję radę, ale operatorzy, oświetleniowcy i montażyści w moich oczach zdecydowanie się nie popisali. Tuż przed napisami końcowymi „Krwawego koszmaru” znajdziemy trochę niewykorzystanego materiału z planu. Wpadki, wygłupy i wreszcie wybrane instrukcje reżysera. Jedna z tych ostatnich utwierdziła mnie w przekonaniu, że na bylejakości opierała się wizja reżysera. Nie tyle niedostateczne umiejętności większości załogi, ile sumienne spełnianie życzeń kapitana. Myślę, że Wolshowi zamarzyło się coś w stylu tanich horrorowych rąbanek z lat 80. XX wieku, przejażdżka stylistyczną autostradą, która przecież niejednemu współczesnemu twórcy się opłaciła. Skoro oni mogli... Kiczowata estetyka windą do nieba. Magiczny duch starych dobrych slasherów, specyficzna natura, którą poniekąd wyczułam w „Krwawym koszmarze” Steve'a Wolsha. W pewnym sensie, bo w tym świecie przedstawionym wszystko było tak toporne (poza mięsnymi dodatkami), że powinnam chyba użyć słowa poza, a nie natura.

Materiał promocyjny. „Kill Her Goats” 2023, WithAnO Productions

Moja wiara w umiejętności ekipy technicznej skompletowanej na potrzeby „Krwawego koszmaru” Steve'a Wolsha niestety nie sięga obsady. Oczywiście pomijam Kane'a Hoddera, choćby dlatego że miałam już okazję widzieć go w innych produkcjach, więc trudno tutaj mówić o braniu czegoś na wiarę. Zresztą jego rola w „Krwawym koszmarze” większe pole do popisu, zdaje się, dawała Hodderowi kaskaderowi niż Hodderowi aktorowi. Nawet w zderzeniu z jego najsłynniejszą rolą – w końcu jako Jason ani twarzą, ani głosem sobie nie pograł – w konkurencji na ekspresyjność Goatface, na moje laickie oko, przegrywa z kretesem. Dla odmiany jego potencjalne ofiary, dumna właścicielka strasznego domku nad malowniczym jeziorem, Audra Bucklebee (Arielle Raycene) oraz jej najlepsze przyjaciółki, Reese Knox i Missy Becks (Monica Sims i Ellie Gonsalves), optują za przesadą. Domyślam się, że reżyser oczekiwał takiej egzaltacji, jakiej ze świecą raczej nie trzeba szukać w XX-wiecznym kinie slash, wypracowania podobnych zachowań, uzyskania zbliżonej tonacji i takiego strojenia min. Innymi słowy, aktorki miały być tak nienaturalne, jak tyko potrafią. Albo inaczej nie potrafią, nie jestem pewna. Tak czy inaczej przeszarżowały. A znalazła się i taka, która „niedoszarżowała” – pierwsza reakcja na widok potwornie okaleczonej kobiety jest absolutnie zrozumiała, ale gdy już się wykrzyczy, co zresztą nie potrwa długo, jak gdyby nigdy nic, choć może już nieco ostrożniejszym krokiem, z większą rozwagą, czujnością, pójdzie dalej (że powinna wrócić do samochodu? Powinna, ale w slasherach z reguły nie robi się tego, co powinno). Drewniany dom z sąsiadującym „domkiem dla lalek” i większą szopą w malowniczym zakątku Stanów Zjednoczonych. Intymna posesja na półwyspie Cape Cod, nad pocztówkowym jeziorem, prywatna działka, do której należy też pomost – taki prezent rodzice wręczyli Audrze, podobno z okazji ukończenia studiów, ale sama obdarowana podejrzewa, że tym sposobem chcieli ją ściągnąć do domu. Tu się wychowała i tu, ich zdaniem, powinna założyć własną rodziną. No, niedokładnie tutaj dorastała - tak zwany The Tupp House, antybohater lokalnych strasznych historii, urban legends, których Reese i Missy bynajmniej nie traktują tak lekko jak Audra, odkąd dziewczyny sięgają pamięcią był niezamieszkany. Aktualną właścicielkę tej podobno obłożonej klątwą posesji poznajemy po drugim cofnięciu akcji, na samym końcu niepospolitego wieczorka zapoznawczego – dosłowne przedstawianie postaci. Imiona na ekranie może i nie są takie nietypowe, ale jednozdaniowe opisy można uznać za całkiem kreatywne. Często niegrzeczne, żeby nie powiedzieć okrutne, ale od kiedy kreatywność musi być poprawna politycznie?:) Audra na naszych oczach przeprowadza pierwszy obchód swoich wymarzonych włości, a przynajmniej pierwszy już jako niepodzielna właścicielka tego urokliwego zakątka, w którym, podobnie jak Reese i Missy, od razu dostrzegłam coś... Powiedzmy, że w przeciwieństwie do Audry nie czułam się w pełni komfortowo w tym wystroju – nieruchomość wystawiona na sprzedaż z pełnym umeblowaniem, nie wyłączając wiszących na ścianach obrazów w domyśle przedstawiających poprzednich mieszkańców tego przybytku. Zupełnie jakby czas zatrzymał się w The Tupp House, jakby komuś albo czemuś bardzo zależało na tym, by na wieki wieków zachować oryginalny wygląd tego rustykalnego domku z rozdwojeniem jaźni – z zewnątrz jak w bajce, wewnątrz jak w opowieści z dreszczykiem. Nie wiem dlaczego, ale moje myśli chwilę pokrążyły wokół Mary Celeste i zaginionej kolonii na wyspie Roanoke w Karolinie Północnej. Audra jest na tyle uprzejma, by zapowiadać swoje ruchy, ażeby przypadkiem nikt nie łamał sobie głowy nad tym, co w danej chwili robi. Przykład: „zadzwonię do taty” - gdyby tego nie powiedziała, to moglibyśmy zastanawiać się, po co przykłada to małe coś do ucha, a nawet gdyby jakimś cudem udało się nam rozwiązać tę zagadkę, to jak inaczej poinformować widzów, do kogo dzwoni Audra? Faktycznie, twardy orzech do zgryzienia. Dobrze, trochę powagi. „Krwawy koszmar” Steve'a Wolsha jest niepoważny (zamierzenie i jak dla mnie też niezamierzenie zabawny), ale spróbuję uderzyć w inną tonację. Kpiny na bok, z szacunkiem dla pracy innych. Dla twórców efektów specjalnych – tu się schował uroczo paskudny duch lat 80. XX wieku, ta substancja niezbyt udanie imitująca krew, to bezlitośnie poszarpane mięsko, ta momentami przesadna makabra, przegięta, przypuszczam celowo przedobrzona. Powiedziałabym, że jakość w tej materii stoi przed ilością. W każdym razie naprawdę doceniam wykonanie, choć pewnie w pamięci utkwi mi tylko szyja jednej z ofiar ni to człowieka (ludzi?), ni kozła albo, co szczerze mówiąc wydawało mi się bardziej prawdopodobne, co najmniej jednego przebierańca, zamaskowanego intruza z żądzą mordu w oczach. Oniryczne scenki w gęstej mgle, chropawy, przybrudzony klimacik, i to chyba byłoby na tyle jeśli chodzi o plusy. No dobrze, przyznam się, że czułam jakieś dziwne (bez zdrożnych myśli, proszę) do Reese, do sposobu bycia tej dziewczyny, bo na pewno nie kreacji „aktorskiej”. Za to kompletnie nie wiem, jak odnieść się do wątku prawdziwych kóz. W oparach absurdu, co samo w sobie absolutnie mi nie przeszkadzało, wolałabym jednak nie dotrwać do ostatniego „aktu”. Ciekawostka: w telewizorni znowu „Noc żywych trupów” George'a Romero (a wcześniej oczywiście „Muck” Steve'a Wolsha), częsty bywalec innych filmowych opowieści grozy, bo nie trzeba starać się o pozwolenia na skorzystanie z tego materiału - jest w tak zwanej domenie publicznej. Ciekawostka 2: sporo golizny, ale czy powyżej slasherowej średniej? Wątpię.

Fatalnie wykadrowany (na przykład nadprogramowe „ścięte głowy”), chaotycznie posklejany, niekiedy szaleńczo roztrzęsiony, bezsensownie wirujący, raz stanowczo niedoświetlony, innymi razy niemal prześwietlony albo list miłosny Steve'a Wolsha do niskobudżetowych slasherów z XX wieku, albo nie wiem co. Wiem tylko, że jego „kozie masełko” moich kubków smakowych nie rozpieściło. Wcale się nie zdziwię, jak zobaczę „Krwawy koszmar” na jakichś listach najgorszych horrorów 2023 roku. Pewnie sama bym go na takowej umieściła, gdyby zachciało mi się takową ułożyć, ale nie na czele stawki. Może gdzieś w połowie? Bo mimo wszystko jakieś pozytywy w tym tandetnym świecie przedstawionym znalazłam. A wcale nie szukałam;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz