wtorek, 30 maja 2023

„Droga bez powrotu” (1997)

 
Samotna samochodowa podróż Sandry Thomas przez pustynię Mojave kończy się po nieoczekiwanym starciu z nieznajomym kierowcą, który spycha ją z drogi. Pojazd kobiety ulega awarii, a jej tajemniczy prześladowca odjeżdża jak gdyby nigdy nic, zostawiając ją samą na rozgrzanym pustkowiu. Z opresji wybawia ją inny samotny kierowca, który przedstawia się jako Jake Nyman, lekarz z Los Angeles. Mężczyzna ma w zwyczaju podejmować decyzje poprzez rzut monetą i bynajmniej nie robi wyjątku dla istoty ludzkiej, która utknęła na pustyni. Ślepym trafem Sandra zyskuje towarzysza podróży, początkowo zamierzającego podwieźć ją do najbliższego skupiska ludzkiego, poszukać kogoś, kto pomógłby jej dostać się do miasteczka Pearblossom, gdzie ma się spotkać z siostrą. Ostatecznie jednak błędny rycerz decyduje się spędzić więcej czasu ze swoją niezaradną księżniczką.

Plakat filmu. „American Perfekt” 1997, Destiny Entertainment, Millennium Films
Amerykański pustynny thriller drogi chwalony i posądzany za podobieństwa do twórczości Quentina Tarantino oraz braci Joela i Ethana Coenów. Z drugiej strony pojawiły się też głosy, że „To nie jest kraj dla starych ludzi” (2007) tych ostatnich mógł być inspirowany „Drogą bez powrotu” (oryg. „American Perfekt”) w reżyserii i na podstawie scenariusza Paula Charta, ewentualnie miał powstać przy użyciu powieści - głośnego dokonania Cormaca McCarthy'ego pierwotnie wydanego w 2005 roku - napisanej pod wpływem tego mało znanego pustynnego obrazu. Jest jeszcze „The Dice Man” Luke'a Rhineharta (pseudonim George'a Cockrofta), powieść, która swoją światową premierę miała w roku 1971. Paul Chart przysięgał, że nigdy jej nie czytał, tym samym dając do zrozumienia, że zbieżności fabularne (powiedziałabym zastanawiająco charakterystyczne punkty wspólne) są zupełnie przypadkowe. Pracując nad tą kameralną produkcją Chart czerpał między innymi z twórczości Lucio Fulciego, Ruggero Deodato i Umberto Lenziego. Filmów tak złych, że aż dobrych? Pozornie złych, bo zajmujące szczególne miejsce w sercu Charta tanie szokery z XX wieku, mają wyjątkową zdolność do przekuwania wad w zalety. Magiczny kicz, zwany też campem. Pierwszy pokaz niskobudżetowego dreszczowca Paula Charta o ślepych trafach odbył się w maju 1997 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes w sekcji Un Certain Regard, co przyjemnie zaskoczyło samego reżysera – niespodziewany zaszczyt spotkał twórcę tego, bądź co bądź, skromnego przedsięwzięcia. Obrazu, który mimo wszystko nie miał przed sobą świetlanej przyszłości. Uczestnictwo w tak prestiżowym wydarzeniu jak Festiwal Filmowy w Cannes nie uchroniło go przed zagubieniem w mrokach historii.

Geneza „Drogi bez powrotu” Paula Charta sięga lat 80. XX wieku, okresu panowania Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii. Scenariusz zrodził się z jego osobistych doświadczeń/przemyśleń w tym niepewnym okresie. Chart nie był bowiem przekonany do biznesowego podejścia Żelaznej Damy, do traktowania państwa jak wielkiej firmy funkcjonującej na tak zwanym wolnym rynku. Bardziej kojarzyło mu się to z autokracją niż demokracją. Obawiał się, że taki sposób zarządzania krajem nie pozostawia miejsca na współczucie i sprawiedliwość. Zimna kalkulacja, bezduszny rachunek zysków i strat, gdzie te pierwsze są wartością nadrzędną, a w drugie jeśli będzie trzeba wpisze się jakieś jednostki, a może i całe grupy społeczne? Tak czy inaczej, Chartowi nie odpowiadał ówczesny klimat polityczny, można chyba nawet powiedzieć, że dusił się pod rządami Margaret Thatcher. I na tej duchocie wyrosła „Droga bez powrotu”, którą po latach Paul Chart oceni jako produkt wciąż aktualny. Niestety klimat polityczny na bezczelne i okrutne kłamstwa, na uporczywe (choćby po trupach) trzymanie się koryt, całkowite lekceważenie problemów „zwykłych zjadaczy chleba”, na butę, arogancję i zinstytucjonalizowane deprecjonowanie krytyków niemiłościwie panującej władzy (cała machina rzekomo państwowa przeciwko nieuległym obywatelom), rozgościł się w tak zwanym demokratycznym świecie. W rosyjskiej ruletce upasionych na majątku publicznym. Wiecznie nienażartych pasożytów (oni wolą tytułować się jako patrioci), w burzy oklasków wysysających energię z rodaków. „Zamknij ryj, żryj, pracuj i płać podatki”, że pozwolę sobie zacytować polskiego rapera o ksywce Słoń. I staraj się żyć chwilą, bo następnej możesz już nie mieć. Sandra Thomas (według mnie niewdzięczna, żeby nie powiedzieć poniżająca, rola Amandy Plummer – zdaje się, że ona tak tego nie odebrała, ale ja z przykrością patrzyłam na jej jakby usilne, nieprzekonujące starania by „zniżyć się do poziomu” powierzonej jej postaci) przestrzega zasad panujących w demokratycznym społeczeństwie: nie wychyla się, regularnie dokłada do niby publicznej kasy, pewnie nie bez żalu, bo „żyje od pierwszego do pierwszego”, ale przecież nie będzie się kłócić z wolą większości. Uczciwa praca jej nie popłaca, ale ani myśli żyć jak jej nieprzystosowana siostra, „niedomyta” autostopowiczka imieniem Alice (cudny występ Fairuzy Balk, którą fani kina grozy/dark fantasy mogą kojarzyć choćby ze „Szkoły czarownic” Andrew Fleminga), być może niestroniąca od narkotyków i przelotnych związków z innymi „hipisami”, notoryczna kłamczucha bez przerwy szukająca jakiejś rozrywki. Sandra mogła skończyć jak ona, też mogła prowadzić taki koczowniczy żywot, bo przez jakiś czas Alice była dla niej kimś w rodzaju mentorki – nauczyła ją paru niekoniecznie przydatnych rzeczy, a w każdym razie Sandra uważa, że wszystkie złe nawyki wpoiła jej siostra. Siostra, która wreszcie raczyła zainteresować się matką. Potencjalna główna bohaterka „Drogi bez powrotu” zmierza do miejscowości Pearblossom w Kalifornii (właściwie społeczność nieposiadająca osobowości prawnej), na umówione spotkanie z Alice, a potem już prostą drogą do spodziewającej się ich wizyty rodzicielki w samotnej jesieni życia. Na pustynnej trasie Sandy – asfaltowa droga przecinająca Mojave – dochodzi jednak do incydentu rodem z „Pojedynku na szosie” Stevena Spielberga, kultowego thrillera drogi opartego na opowiadaniu Richarda Mathesona, też autora scenariusza. W każdym razie tak mi się skojarzyło... w zasadzie już wcześniej: na widok duszy osamotnionej na takim, a nie innym pustkowiu. Naturalną koleją rzeczy „Droga bez powrotu” przywoływała również wspomnienia „Kalifornii” Dominica Seny i niemal zapomnianego „Dying Room Only” Philipa Leacocka, innej pustynnej opowieści autora między innymi głośnej minipowieści pt. „Jestem legendą”.

Plakat filmu. „American Perfekt” 1997, Destiny Entertainment, Millennium Films

Film, którym rządzi przypadek. Sandra Thomas przypadkowo „nadziała się” w najlepszym razie na zwykłego pirata drogowego, a w najgorszym na uporczywego i śmiertelnie niebezpiecznego „Prześladowcę” (patrz: filmografia Johna Dahla), którego bliżej poznamy jako Santiniego (ładny popis Davida 'Remusa Lupina' Thewlisa) i zapewne też zupełnym przypadkiem poznała doktora Jake'a Nymana (bezbłędnego Roberta Forstera). Prawdziwy dżentelmen wśród dzikusów. Francja elegancja w świecie jaskiniowców. Miłość, miłość na pustyni Mojave. Jeden półobrót monetą więcej lub mniej, a ten związek nigdy by się nie narodził. Każdy poszedłby w swoją stronę, zakładając oczywiście, że kobieta w opałach koniec końców nie wyzionęłaby ducha w tym pustynnym więzieniu. Muszę przyznać, ciekawy system - pogięty, ale ciekawy - którego jednak przynajmniej odbiorcy powieści„The Dice Man” George'a Cocrofta za oryginalny pewnie nie uznają. Nowa sympatia Sandry, w sytuacjach wymagających wyboru, zdaje się na rzut monetą. I nieważne, czy to dotyczy spraw tak błahych jak wybór śniadania, czy tak poważnych jak ewentualne uratowanie życia bliźniemu – doktor Nyman zawsze czyni tak, jak wypadło. Dwukrotne rzucanie monetą w tej samej sprawie jest surowo wzbronione. Tej zasady łamać nie wolno, ale może – tylko może – istnieje jakiś sposób na jej ominięcie? Tak czy owak, można spokojnie powiedzieć, że doktor Jack Nyman jest człowiek wiernym swoim zasadom. Może i bezsensownym, ale przynajmniej jakieś ma! W przeciwieństwie do takich typów jak Santini? Skoro światem przedstawionym w „Drodze bez powrotu” Paula Charta rządzi zwykłych przypadek, nikogo nie powinno dziwić ponowne przypadkowe spotkanie... z zakurzonym samochodem Santiniego. Co innego reakcja Sandry na to niepokojące odkrycie. Nie wiem, czy nie doceniłam, czy raczej przeceniłam tę kobietę. Akt odwagi czy głupoty? Jaki diabeł ją podkusił, by tak, a nie inaczej zakończyć swój krótki postój w jakimś wygwizdowie? Przemożna ciekawość? Błąd! Tutaj należy myśleć życiowo, a nie filmowo. To kino wmówiło nam, że nielogiczne zachowania ludzi, to nie tyle odbicie rzeczywistości, ile chodzenie po linii najmniejszego oporu, które swoją drogą przez poważnych recenzentów winno być przykładnie skrytykowane. Wychodzi więc na to, że bardziej wmówili nam to poważni recenzenci, a nie kino;) Mniejsza o większość – grunt byśmy nie oczekiwali od ludności „Drogi bez powrotu” Paula Charta przemyślanych, w pełni zrozumiałych, a przynajmniej jakoś tam uzasadnionych posunięć. Dobrze, ale z Sandrą to autor tej przebiegłej historyjki moim zdaniem lekko przesadził. Lekko?! Zgoda, topornie to wyszło, a w każdym razie mniej mocno drażniła ta pani. A raczej panna, którą właśnie trafiła strzała Amora. Na bezludziu, bo jak mówi stare porzekadło: „co komu przeznaczone, to na drodze rozkraczone”. Właściwie to rozkraczyła się Sandra, ale nie czepiajmy się szczegółów. Przez nieznajomego, który już wkrótce wykaże się nadzwyczajną cierpliwością. Poczeka aż damulka się ogarnie... i wsiądzie do jego samochodu. W latach 90. XX wieku „Droga bez powrotu” mogła uchodzić za bardzo przewrotne dziełko – nieprzewidywalne, skutecznie z widzem pogrywające, a wręcz bezwstydnie nim manipulujące, stosownie żerujące na jego gatunkowych przyzwyczajeniach - obawiam się jednak, że dzisiaj takie zagrania nie przejdą. Bardziej naiwny niż sprytny? Niezamierzenie przejrzysty niż zamierzenie nieobliczalny? W każdym razie ja musiałam obyć się bez niespodzianek, ale prawdę mówiąc nie palę się do wytykania „Drodze bez powrotu” naiwności. W sumie całkiem nieźle się bawiłam w tym pustynnym klimacie z „jednakowo dobrymi i złymi” postaciami. Może nie jednakowo, ale Paul Chart w przestrzeni publicznej tłumaczył, że nie pociągał go klasyczny filmowy podział ludzkości. Chciał „powołać do życia” stworzenia, które potrafią być przyjaźni, życzliwi i pomocni, a jednocześnie zdolni do okrucieństwa, zionący nienawiścią, a niekiedy nawet mniej czy bardziej chętnie targający się na życia innych istot ludzkich. Jest i jeden pięknie niepiękny ukłon w stronę zwolenników mocniejszych klimatów – akcent gore.

Szalona przejażdżka po pustyni. Dreszczowiec w delikatnej mgiełce absurdu. Odrobinę osobliwa przygoda zgotowana przez Paula Charta, która albo nie miała potencjału komercyjnego, albo nie poszczęściło jej się na etapie dystrybucji. Dobrze się zaczęło – Festiwal Filmowy w Cannes to w końcu nie byle jaka impreza – ale (nie)ostatecznie kalifornijską „Drogą bez powrotu” przejechało się niewielu. Nie trafiło się niezupełnie ślepej kurze ziarno, ale grunt, że mnie trafiła się rzeczona kura:) Interesujący okaz, niezachwycający, ale dostatecznie miło się patrzyło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz