Samotna
samochodowa podróż Sandry Thomas przez pustynię Mojave kończy się
po nieoczekiwanym starciu z nieznajomym kierowcą, który spycha ją
z drogi. Pojazd kobiety ulega awarii, a jej tajemniczy prześladowca
odjeżdża jak gdyby nigdy nic, zostawiając ją samą na rozgrzanym
pustkowiu. Z opresji wybawia ją inny samotny kierowca, który
przedstawia się jako Jake Nyman, lekarz z Los Angeles. Mężczyzna
ma w zwyczaju podejmować decyzje poprzez rzut monetą i bynajmniej
nie robi wyjątku dla istoty ludzkiej, która utknęła na pustyni.
Ślepym trafem Sandra zyskuje towarzysza podróży, początkowo
zamierzającego podwieźć ją do najbliższego skupiska ludzkiego,
poszukać kogoś, kto pomógłby jej dostać się do miasteczka
Pearblossom, gdzie ma się spotkać z siostrą. Ostatecznie jednak
błędny rycerz decyduje się spędzić więcej czasu ze swoją
niezaradną księżniczką.
|
Plakat filmu. „American Perfekt” 1997, Destiny Entertainment, Millennium Films
|
Amerykański
pustynny thriller drogi chwalony i posądzany za podobieństwa do
twórczości Quentina Tarantino oraz braci Joela i Ethana Coenów. Z
drugiej strony pojawiły się też głosy, że „To nie jest kraj
dla starych ludzi” (2007) tych ostatnich mógł być inspirowany
„Drogą bez powrotu” (oryg. „American Perfekt”) w reżyserii
i na podstawie scenariusza Paula Charta, ewentualnie miał powstać
przy użyciu powieści - głośnego dokonania Cormaca McCarthy'ego
pierwotnie wydanego w 2005 roku - napisanej pod wpływem tego mało
znanego pustynnego obrazu. Jest jeszcze „The Dice Man” Luke'a
Rhineharta (pseudonim George'a Cockrofta), powieść, która swoją
światową premierę miała w roku 1971. Paul Chart przysięgał, że
nigdy jej nie czytał, tym samym dając do zrozumienia, że
zbieżności fabularne (powiedziałabym zastanawiająco
charakterystyczne punkty wspólne) są zupełnie przypadkowe.
Pracując nad tą kameralną produkcją Chart czerpał między innymi
z twórczości Lucio Fulciego, Ruggero Deodato i Umberto Lenziego.
Filmów tak złych, że aż dobrych? Pozornie złych, bo zajmujące
szczególne miejsce w sercu Charta tanie szokery z XX wieku, mają
wyjątkową zdolność do przekuwania wad w zalety. Magiczny kicz,
zwany też campem. Pierwszy pokaz niskobudżetowego
dreszczowca Paula Charta o ślepych trafach odbył się w maju 1997
roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes w sekcji Un
Certain Regard, co przyjemnie zaskoczyło samego reżysera –
niespodziewany zaszczyt spotkał twórcę tego, bądź co bądź,
skromnego przedsięwzięcia. Obrazu, który mimo wszystko nie miał
przed sobą świetlanej przyszłości. Uczestnictwo w tak prestiżowym
wydarzeniu jak Festiwal Filmowy w Cannes nie uchroniło go przed
zagubieniem w mrokach historii.
Geneza
„Drogi bez powrotu” Paula Charta sięga lat 80. XX wieku, okresu
panowania Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii. Scenariusz zrodził
się z jego osobistych doświadczeń/przemyśleń w tym niepewnym
okresie. Chart nie był bowiem przekonany do biznesowego podejścia
Żelaznej Damy, do traktowania państwa jak wielkiej firmy
funkcjonującej na tak zwanym wolnym rynku. Bardziej kojarzyło mu
się to z autokracją niż demokracją. Obawiał się, że taki
sposób zarządzania krajem nie pozostawia miejsca na współczucie i
sprawiedliwość. Zimna kalkulacja, bezduszny rachunek zysków i
strat, gdzie te pierwsze są wartością nadrzędną, a w drugie
jeśli będzie trzeba wpisze się jakieś jednostki, a może i całe
grupy społeczne? Tak czy inaczej, Chartowi nie odpowiadał ówczesny
klimat polityczny, można chyba nawet powiedzieć, że dusił się
pod rządami Margaret Thatcher. I na tej duchocie wyrosła „Droga
bez powrotu”, którą po latach Paul Chart oceni jako produkt wciąż
aktualny. Niestety klimat polityczny na bezczelne i okrutne kłamstwa,
na uporczywe (choćby po trupach) trzymanie się koryt, całkowite
lekceważenie problemów „zwykłych zjadaczy chleba”, na butę,
arogancję i zinstytucjonalizowane deprecjonowanie krytyków
niemiłościwie panującej władzy (cała machina rzekomo państwowa
przeciwko nieuległym obywatelom), rozgościł się w tak zwanym
demokratycznym świecie. W rosyjskiej ruletce upasionych na majątku
publicznym. Wiecznie nienażartych pasożytów (oni wolą tytułować
się jako patrioci), w burzy oklasków wysysających energię z
rodaków. „Zamknij ryj, żryj, pracuj i płać podatki”,
że pozwolę sobie zacytować polskiego rapera o ksywce Słoń. I
staraj się żyć chwilą, bo następnej możesz już nie mieć.
Sandra Thomas (według mnie niewdzięczna, żeby nie powiedzieć
poniżająca, rola Amandy Plummer – zdaje się, że ona tak tego
nie odebrała, ale ja z przykrością patrzyłam na jej jakby usilne,
nieprzekonujące starania by „zniżyć się do poziomu”
powierzonej jej postaci) przestrzega zasad panujących w
demokratycznym społeczeństwie: nie wychyla się, regularnie dokłada
do niby publicznej kasy, pewnie nie bez żalu, bo „żyje od
pierwszego do pierwszego”, ale przecież nie będzie się kłócić
z wolą większości. Uczciwa praca jej nie popłaca, ale ani myśli
żyć jak jej nieprzystosowana siostra, „niedomyta”
autostopowiczka imieniem Alice (cudny występ Fairuzy Balk, którą
fani kina grozy/dark fantasy mogą kojarzyć choćby ze
„Szkoły czarownic” Andrew Fleminga), być może niestroniąca od
narkotyków i przelotnych związków z innymi „hipisami”,
notoryczna kłamczucha bez przerwy szukająca jakiejś rozrywki.
Sandra mogła skończyć jak ona, też mogła prowadzić taki
koczowniczy żywot, bo przez jakiś czas Alice była dla niej kimś w
rodzaju mentorki – nauczyła ją paru niekoniecznie przydatnych
rzeczy, a w każdym razie Sandra uważa, że wszystkie złe nawyki
wpoiła jej siostra. Siostra, która wreszcie raczyła zainteresować
się matką. Potencjalna główna bohaterka „Drogi bez powrotu”
zmierza do miejscowości Pearblossom w Kalifornii (właściwie
społeczność nieposiadająca osobowości prawnej), na umówione
spotkanie z Alice, a potem już prostą drogą do spodziewającej się
ich wizyty rodzicielki w samotnej jesieni życia. Na pustynnej trasie
Sandy – asfaltowa droga przecinająca Mojave – dochodzi jednak do
incydentu rodem z „Pojedynku na szosie” Stevena Spielberga,
kultowego thrillera drogi opartego na opowiadaniu Richarda Mathesona,
też autora scenariusza. W każdym razie tak mi się skojarzyło... w
zasadzie już wcześniej: na widok duszy osamotnionej na takim, a nie
innym pustkowiu. Naturalną koleją rzeczy „Droga bez powrotu”
przywoływała również wspomnienia „Kalifornii” Dominica Seny i
niemal zapomnianego „Dying Room Only” Philipa Leacocka, innej
pustynnej opowieści autora między innymi głośnej minipowieści
pt. „Jestem legendą”.
|
Plakat filmu. „American Perfekt” 1997, Destiny Entertainment, Millennium Films |
Film,
którym rządzi przypadek. Sandra Thomas przypadkowo „nadziała
się” w najlepszym razie na zwykłego pirata drogowego, a w
najgorszym na uporczywego i śmiertelnie niebezpiecznego
„Prześladowcę” (patrz: filmografia Johna Dahla), którego
bliżej poznamy jako Santiniego (ładny popis Davida 'Remusa Lupina'
Thewlisa) i zapewne też zupełnym przypadkiem poznała doktora
Jake'a Nymana (bezbłędnego Roberta Forstera). Prawdziwy dżentelmen
wśród dzikusów. Francja elegancja w świecie jaskiniowców.
Miłość, miłość na pustyni Mojave. Jeden półobrót monetą
więcej lub mniej, a ten związek nigdy by się nie narodził. Każdy
poszedłby w swoją stronę, zakładając oczywiście, że kobieta w
opałach koniec końców nie wyzionęłaby ducha w tym pustynnym
więzieniu. Muszę przyznać, ciekawy system - pogięty, ale ciekawy
- którego jednak przynajmniej odbiorcy powieści„The Dice Man”
George'a Cocrofta za oryginalny pewnie nie uznają. Nowa sympatia
Sandry, w sytuacjach wymagających wyboru, zdaje się na rzut monetą.
I nieważne, czy to dotyczy spraw tak błahych jak wybór śniadania,
czy tak poważnych jak ewentualne uratowanie życia bliźniemu –
doktor Nyman zawsze czyni tak, jak wypadło. Dwukrotne rzucanie
monetą w tej samej sprawie jest surowo wzbronione. Tej zasady łamać
nie wolno, ale może – tylko może – istnieje jakiś sposób na
jej ominięcie? Tak czy owak, można spokojnie powiedzieć, że
doktor Jack Nyman jest człowiek wiernym swoim zasadom. Może i
bezsensownym, ale przynajmniej jakieś ma! W przeciwieństwie do
takich typów jak Santini? Skoro światem przedstawionym w „Drodze
bez powrotu” Paula Charta rządzi zwykłych przypadek, nikogo nie
powinno dziwić ponowne przypadkowe spotkanie... z zakurzonym
samochodem Santiniego. Co innego reakcja Sandry na to niepokojące
odkrycie. Nie wiem, czy nie doceniłam, czy raczej przeceniłam tę
kobietę. Akt odwagi czy głupoty? Jaki diabeł ją podkusił, by
tak, a nie inaczej zakończyć swój krótki postój w jakimś
wygwizdowie? Przemożna ciekawość? Błąd! Tutaj należy myśleć
życiowo, a nie filmowo. To kino wmówiło nam, że nielogiczne
zachowania ludzi, to nie tyle odbicie rzeczywistości, ile chodzenie
po linii najmniejszego oporu, które swoją drogą przez poważnych
recenzentów winno być przykładnie skrytykowane. Wychodzi więc na
to, że bardziej wmówili nam to poważni recenzenci, a nie kino;)
Mniejsza o większość – grunt byśmy nie oczekiwali od ludności
„Drogi bez powrotu” Paula Charta przemyślanych, w pełni
zrozumiałych, a przynajmniej jakoś tam uzasadnionych posunięć.
Dobrze, ale z Sandrą to autor tej przebiegłej historyjki moim
zdaniem lekko przesadził. Lekko?! Zgoda, topornie to wyszło, a w
każdym razie mniej mocno drażniła ta pani. A raczej panna, którą
właśnie trafiła strzała Amora. Na bezludziu, bo jak mówi stare
porzekadło: „co komu przeznaczone, to na drodze rozkraczone”.
Właściwie to rozkraczyła się Sandra, ale nie czepiajmy się
szczegółów. Przez nieznajomego, który już wkrótce wykaże się
nadzwyczajną cierpliwością. Poczeka aż damulka się ogarnie... i
wsiądzie do jego samochodu. W latach 90. XX wieku „Droga bez
powrotu” mogła uchodzić za bardzo przewrotne dziełko –
nieprzewidywalne, skutecznie z widzem pogrywające, a wręcz
bezwstydnie nim manipulujące, stosownie żerujące na jego
gatunkowych przyzwyczajeniach - obawiam się jednak, że dzisiaj
takie zagrania nie przejdą. Bardziej naiwny niż sprytny?
Niezamierzenie przejrzysty niż zamierzenie nieobliczalny? W każdym
razie ja musiałam obyć się bez niespodzianek, ale prawdę mówiąc
nie palę się do wytykania „Drodze bez powrotu” naiwności. W
sumie całkiem nieźle się bawiłam w tym pustynnym klimacie z
„jednakowo dobrymi i złymi” postaciami. Może nie
jednakowo, ale Paul Chart w przestrzeni publicznej tłumaczył, że
nie pociągał go klasyczny filmowy podział ludzkości. Chciał
„powołać do życia” stworzenia, które potrafią być
przyjaźni, życzliwi i pomocni, a jednocześnie zdolni do
okrucieństwa, zionący nienawiścią, a niekiedy nawet mniej czy
bardziej chętnie targający się na życia innych istot ludzkich.
Jest i jeden pięknie niepiękny ukłon w stronę zwolenników
mocniejszych klimatów – akcent gore.
Szalona
przejażdżka po pustyni. Dreszczowiec w delikatnej mgiełce absurdu.
Odrobinę osobliwa przygoda zgotowana przez Paula Charta, która albo
nie miała potencjału komercyjnego, albo nie poszczęściło jej się
na etapie dystrybucji. Dobrze się zaczęło – Festiwal Filmowy w
Cannes to w końcu nie byle jaka impreza – ale (nie)ostatecznie
kalifornijską „Drogą bez powrotu” przejechało się niewielu.
Nie trafiło się niezupełnie ślepej kurze ziarno, ale grunt, że
mnie trafiła się rzeczona kura:) Interesujący okaz,
niezachwycający, ale dostatecznie miło się patrzyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz