czwartek, 4 lipca 2024

„In a Violent Nature” (2024)

 
Grupa młodych ludzi relaksujących się na łonie Natury w ruinach wieży widokowej znajduje złoty medalion, a zaraz po ich odejściu spod ziemi wypełza rosły mężczyzna z okaleczoną twarzą i niezwłocznie wyrusza na poszukiwania bezcennej pamiątki rodzinnej. Najpierw dociera do domu kłusownika, w którym znajduje wisiorek łudząco podobny do skradzionego daru od ojca, w pomyłce zorientuje się jednak dopiero po zabiciu gospodarza. Dalsza wędrówka doprowadzi go do ogniska, przy którym niebawem zostanie opowiedziana historia młodzieńca z niepełnosprawnością intelektualną o imieniu Johnny, który kilkadziesiąt lat wcześniej zginął w wypadku. W nieplanowanym zdarzeniu, do którego doszło w wyniku zmowy drwali będących w konflikcie z ojcem śmiertelnie wystraszonego chłopaka. Podobno powstałego z martwych dekadę później, by dokonać tak zwanej Masakry w White Pines. W takich okolicznościach milczący zmartwychwstały poznaje hałaśliwych turystów, którzy przywłaszczyli sobie jego własność.

Plakat filmu. „In a Violent Nature” 2024, Shudder, Low Sky Productions, Zygote Pictures

Wyprodukowany przez renomowaną firmę Shudder pełnometrażowy debiut reżyserski - na podstawie jego własnego scenariusza - Chrisa Nasha, kanadyjskiego filmowca, którego fani kina grozy mogą kojarzyć z „ABCs of Death 2”, antologią filmową wydaną w 2014 roku; pracował też przy „Pustce” Jeremy'ego Gillespiego i Stevena Kostanskiego (aktor), „Nie pukaj” Sheldona Wilsona (makijaż protetyczny), „Złodzieju dusz” Justina McConnella (charakteryzacja) oraz „Psycho Goreman” Stevena Kostanskiego (kierownictwo nad zespołem zajmującym się tworzeniem potworów). Określany jako ambient slasher eksperyment filmowy polegający na połączeniu slow cinema z perspektywą kanonicznego antybohatera. Większość - około siedemdziesięciu procent - pierwszej wersji „In a Violent Nature” (tytuł roboczy: „Sleeping Animal”) powstało w 2021 roku w rejonie Kawartha Lakes w Central Ontario. Po półtoratygodniowej produkcji zmarł odtwórca postaci Johnny'ego, a podjęta próba zachowania dotąd pozyskanego materiału (trwająca jakiś miesiąc praca z aktorem o posturze zbliżonej do jego poprzednika) nie przyniosła zadowalających Chrisa Nasha rezultatów. Poza tym od początku chciał kręcić w swoich rodzinnych okolicach, w Northern Ontario, gdzie jego zdaniem lasy wyglądają zupełnie inaczej niż w Central Ontario (mniej niesamowitości, więcej szorstkiego naturalizmu). Uznał, że lepiej zacząć od nowa, z uszczuplonym budżetem - pozostałość po kilkutygodniowej pracy w pierwszym plenerze, która miała „wylądować w koszu”, a przynajmniej jej znaczna część – niż wypuszczać w świat wadliwy materiał, a w każdym razie nielubiany przez jego czołowego twórcę. Nash musiał jeszcze przekonać producentów, co wprawdzie łatwe nie było, ale w końcu doszło do upragnionej przez reżysera i scenarzystę „In a Violent Nature” przeprowadzki. Koniec końców film nakręcono w Algoma District, nieopodal miasta Sault Ste. Marie.

Po raz pierwszy zaprezentowany w styczniu 2024 roku na Sundance Film Festival, do wybranych amerykańskich i kanadyjskich kin wprowadzony w maju tego samego roku przez IFC Films, a już w następnym miesiącu udostępniony w internecie, brutalny obraz, na który wpływ miały choćby takie pozycje, jak „Gerry” (2002), „Słoń” (2003) i „Last Days” (2005) Gusa Van Santa oraz twórczość Panosa Cosmatosa i Terrence'a Malicka. Najbardziej inspirująca dla Chrisa Nasha jest jednak muzyka, nie tylko filmowa, a wśród jego kinematograficznych ulubieńców „Eklipsa” Conora McPhersona, która przede wszystkim ujęła go nietradycyjną formą: sprytnym połączeniem ghost story z romansem i satyrą, nie wydaje mu się jednak, by to dokonanie wpłynęło na jego eksperyment (pod)gatunkowy. W zasadzie zamierzenie konwencjonalną historyjkę o zamaskowanym i zdeformowanym mordercy grasującym w kanadyjskim lesie, w tempie praktycznie niespotykanym w tym nurcie horroru. Slow burn backwood slasher podążający także za czarnych charakterem. Rzekomo nowatorska perspektywa w tym podgatunku – w istocie zabieg zastosowany chociażby w dogłębniejszej analizie jednej rasy w ogromnie zróżnicowanym gatunku horroru, swego rodzaju podręczniku dla adeptów/znawców sztuki slasherowej pt. „Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon” Scotta Glossermana; coś podobnego (powiedzmy, że bardziej przewrotnego) mieliśmy w „I ty możesz być mordercą” Bretta Simmonsa – i sztampowa fabuła przez widzów powiązana z popularną serią zapoczątkowaną w 1980 roku przez Seana S. Cunninghama, a zwłaszcza odsłoną z roku 1981 („Piątek trzynastego II” w reżyserii Steve'a Minera), co mogło być podyktowane udziałem Laurie Marie-Taylor w „In a Violent Nature” - Vickie z franczyzy o zabójcach znad Crystal Lake. Według mnie najbardziej wymowna scenka pierwszego długometrażowego dokonania reżyserskiego Chrisa Nasha to atak w jeziorze, przypominający akcję Jasona Voorheesa z „Piątku trzynastego IV: Ostatniego rozdziału” Josepha Zito, ewentualnie „Piątku trzynastego VI: Jason żyje” Toma McLoughlina czy „Piątku 13-go”, rebootu Marcusa Nispela. Przypadkowe podobieństwo? Nie sądzę. Z kolei maska Johnny'ego, żywego trupa, jak to podsumowała moja babcia, na grzybobraniu;) ożywiła wspomnienia „Mojej krwawej walentynki” George'a Mihalki. Stara maska strażacka przechowywana w szklanej gablocie w siedzibie straży leśnej podobna do maski górniczej z kultowego slashera luźno zrimejkowanego w 2009 roku: „Krwawe walentynki” Patricka Lussiera. Przypadkowe podobieństwo? Tak sądzę. Muzykę do „In a Violent Nature” skomponowała... Matka Natura. Meloman Chris Nash nie chciał, by „niewidzialni towarzysze” przypadkiem ożywionej „maszyny do zabijania” ulegali jakiejkolwiek sile sugestii, a w sztuce filmowej chyba nie potrafiłby wskazać elementu sugestywniejszego od typowej (stworzonej przez człowieka) ścieżki dźwiękowej. Można powiedzieć, że reżyser tego naturalistycznego widowiska nie zamierzał mówić ludziom, jak mają się czuć w jego nawiedzonym lesie. A zaczynamy od długich zbliżeń na pozostałości wieży widokowej i rozmowy zza kadru (głosy z offu) – wymiany zdań turystów, którzy jak zwykle narobią problemów... Niestety, tym razem nie ograniczą się do zwyczajowego śmiecenia, straszenia fauny i niszczenia flory. Tym razem okradną trupa (e tam, znalezione nie kradzione). A właściwie zrobi to Troy (w tej roli Liam Leone, równie nieprzekonujący, jak pozostali odtwórcy teoretycznie pozytywnych ról, co mogło być działaniem celowym), arogancki młodzieniec, który może nie zasłużył sobie na miano hieny cmentarnej, ale faktem jest, że niezupełnie świadomie przywłaszczył sobie złoty medalion należący do nielitościwego Johnny'ego, który następnie podarował swojej dziewczynie, domniemanej final girl o imieniu Kris (Andrea Pavlovic), co też może zostać odczytane jako (nie)wyraźne nawiązanie do cyklu „Piątek trzynastego” - Chris (postać Dany Kimmell w „Piątku trzynastego III” Steve'a Minera) czy Kris, co za różnica?

Plakat filmu. „In a Violent Nature” 2024, Shudder, Low Sky Productions, Zygote Pictures

Opowieść snuta przy ognisku: dawno, dawno temu żył sobie pewien kupiec, który miał „ociężałego” syna. Mężczyzna podpadł znajomym drwalom, którzy postanowili zabawić się kosztem ukochanej latorośli nieznośnie przedsiębiorczego obywatela. Ułożyli infantylny plan wystraszenia nadmiernie ufnego chłopaka, który doprowadził do śmierci niewinnego młodzika, bo tak zwykle kończą się podobne „zabawy” na terytorium slash (przykład: „Koszmar kolejnego lata” Sylvaina White'a). Sprawcy nieszczęścia zatuszowali swój udział w śmiertelnym upadku Johnny'ego, który dziesięć lat później miał wrócić z Krainy Umarłych, by dokonać rzezi w obozie drwali. Miejscowi nazywają to Masakrą w White Pines, należy jednak zaznaczyć, że bardzo rzadko o tym mówią. I jak już, to szepcą o tym wyłącznie w swoim hermetycznym towarzystwie, tak się jednak szczęśliwie złożyło, że jeden z uczestników fatalnej wyprawy do lasu (członek paczki Kris i Troya) poznał niewiarygodną historię Johnny'ego. Klasyczna urban legend... W każdym razie młodzi ludzie nie wiedzą, że tej „mrożącej krew w żyłach opowieści” przysłuchuje się jej główny (anty)bohater. Ofiara, która stała się oprawcą. Na naszych oczach wygrzebała spod ziemi, czy raczej spod zgniłych liści, i „zabrała nas na spacer”. W równym (powolnym) tempie idziemy i idziemy, i idziemy za niechcący wskrzeszonym mścicielem. Szerokie plecy milczącego mężczyzny przed nami, a w tle magia montażu – raptowne przejścia w krajobrazie leśnym. Pierwszy przystanek na „polu minowym”, nad ofiarą człowieka najwyraźniej polującego dla sportu (taka „fajna” rozrywka Homo sapiens). Zaawansowany stopień rozkładu i jakieś krzyki w oddali. Kłótnia dwóch mężczyzn, która zwraca uwagę niemiłego przewodnika po werystycznym świecie przedstawionym w „In a Violent Nature” Chrisa Nasha. W ten sposób przenosimy się do posiadłości obsesjonata rozstawiania wnyków, do domu zamienionego w chlew, w którym Johnny (wiarygodna, ale też niezbyt wymagająca kreacja, ślicznie ucharakteryzowanego Rya Barretta) trochę powspomina. Krótka retrospekcja (widok w lustrze) przywołana przez medalion i starcie z niedługo uzbrojonym właścicielem zasyfionej nieruchomości. Zabójstwo niepokazane i „rozmazana fotografia” świeżych zwłok. Zakrwawiona głowa, oderwana kończyna – widać mięsko, ale nie ma porównania do późniejszych wyczynów Johnny'ego. Potwora z kanadyjskiej puszczy, którego stwórca być może z premedytacją oszczędził nam makabrycznego widoku (efekt zwielokrotnienia, do którego przypuszczalnie dążono poprzez wprowadzenie odbiorcy w błędne przekonanie; sprawdzona metoda na wzmocnienie planowanych ciosów) w pobliżu „hacjendy” niepedantycznego zwolennika zabijania dla samego zabijania. Gdyby Johnny szukał przyjaciela, kłusownik miałby spore szanse na przeżycie, w końcu łączy ich pasja do przelewania cudzej krwi. No nie, trzeba nieodpowiedzialnemu (potencjalne zagrożenie dla lokalnej ludności i turystów) „sportowcowi” oddać, że nie osiągnął takiego poziomu zaawansowania jak łowca, który odebrał mu życie. Johnnym niby kieruje przemożna potrzeba odzyskania pamiątki rodzinnej, ale jak na slasherowego zabójcę przystało, chętnie zbacza z obranej drogi. Darowanym ludziom nie zagląda w zęby. Jest jak żywioł zmiatający wszystko, co napotka na swej nierównej drodze. Trening czyni mistrza, więc nasz niekontaktowy przewodnik ćwiczy, kiedy tylko nadarzy się okazja. Aktywność fizyczna i umysłowa na świeżym powietrzu. Czasem topór, czasem ośnik. Czasem hak, czasem łuparka do drewna, która o ból głowy mnie przyprawiła (lepsza siekiera od tak hałaśliwych wynalazków, jakby ktoś mnie pytał o zdanie). Efekty specjalne (bez wyjątku praktyczne) pewnie wymagały dopracowania – skrajnie nierealistyczna głowa walkmaniarza odpiłowana od reszty ciała oraz sztuczne ramię dostawione do mrugającego człowieka z przerwanym rdzeniem kręgowym, potem wymienionego na manekina – ale śmiałości twórcom „In a Violent Nature” chyba nikt nie odmówi? I pomysłowości: zaręczam, że takiej jogi nigdy nie widzieliście. Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że takiego morderstwa w kinie jeszcze nie było. Czysta poezja:) Mięsisty Teatr Gore w klimacie porażająco autentycznym ze znikomą fabułą i końcowym monologiem wziętym stamtąd, gdzie słonce nie dochodzi. UWAGA SPOILER Absurdalny wywód zamiast „obowiązkowej” ostatecznej konfrontacji, przebudzenia mocy w final girl KONIEC SPOILERA.

Nieokiełznana natura. Bezlitosna siekanina w filharmonii leśnej pod batutą Chrisa Nasha. Ostry debiut reżyserski (w pełnym metrażu) kanadyjskiego filmowca, który najwyraźniej niejeden „leciwy” slasher z najwyższym zainteresowaniem obejrzał. Osadzony w czasach współczesnych, ale pachnący brutalnymi latami 70. i 80. XX wieku, niskobudżetowy slow burn horror o niezniszczalnym(?) mordercy oprowadzającym po lesie, w którym nie mogło zabraknąć drewnianej chatki i młodych przybyszy z miasta. Intruzów zakłócających spokój zmarłego. Momentami mocno wiało nudą, ale myślę, że miłośnicy kina slash nie takie niedogodności znosili. Przetrwali tyle nijakich rąbanek, że z otwartymi ramionami mogą przyjąć taką niepozbawioną charakteru paskudę, jak „In a Violent Nature”. Docenić ten makabryczny gest artystyczny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz