czwartek, 29 sierpnia 2024

„The Blue Rose” (2023)

 
Lata 50. XX wieku. Młodzi detektywi, Lilly i Dalton, dostają pierwszą sprawę zabójstwa. Harold O'Malley został wielokrotnie pchnięty nożem we własnym domu, przed którym rosną rzekomo błękitne róże. Główną podejrzaną jest żona ofiary, gospodyni domowa Sophie, która zniknęła. Z jej niewysłanego listu do siostry Normy Steele wynika, że kobieta miała motyw i dręczyły ją myśli o makabrycznym zakończeniu nieudanego małżeństwa. Rozmowa z najbliższą żyjącą osobą Sophie O'Malley, bezpruderyjną panną Steele, z jednej strony dodatkowo obciąża zaginioną perfekcyjną panią domu, a z drugiej rozbudowuje listę podejrzanych Lilly i Daltona i utwierdza ich w przekonaniu, że powinni pójść tropem tajemniczego symbolu namalowanego na zewnętrznej ścianie domu O'Malleyów. Krótki pobyt detektywów w wystawnej rezydencji Normy Steele zaowocuje też otwarciem nowego śledztwa w wydziale kryminalnym, tym razem dotyczącego ewentualnego porwania młodej kobiety. A rzeczywistość nieustannie się upłynnia, nieubłaganie zaciera się granica między światem realnym i pozornie fantastycznym. Sen i jawa stapiają się w jedno, surrealistyczne macki coraz ciaśniej oplatają pragnącą się wykazać parę detektywów, dzielnie pokonującą niezwykłe przeszkody na drodze do prawdy... i własnej zguby?

Plakat filmu. „The Blue Rose” 2023, Dark Sky Films, Athena Pictures, Parts and Labor

Pierwsze reżyserskie osiągnięcie amerykańskie aktora George'a Barona, który nakręcił „The Blue Rose” mając zaledwie szesnaście lat. Wyraz jego miłości do malarskich dzieł Marka Rydena i Nicoletty Ceccoli, Złotej Ery Hollywood (uczucie rozpalone w dzieciństwie przez „Czarnoksiężnika z Oz” Kinga Vidora i Victora Fleminga), filmowej twórczości Davida Lyncha, „The Rocky Horror Picture Show” Jima Sharmana, „Repo! The Genetic Opera” Darrena Lynna Bousmana i innych zwariowanych obrazów. Reżyser, scenarzysta i jeden z pierwszoplanowych aktorów w tej oniryczno-surrealistycznej „sztuce” kryminalnej w piętnastym roku życia wymyślił dla niej podgatunkową szufladkę, dotąd nieistniejący nurt, pastel-noir film, czyli fabularna struktura klasycznego kina noir (Old Hollywood) - z jaskrawymi tematycznymi odstępstwami – i zupełnie inna paleta barw: pastelowy klimat. W wywiadzie dla Richpieces.com George Baron podsumował „The Blue Rose” w następujący sposób: „super dziwna, estetycznie przyjemna, popieprzona bajka z lat 50.”, która „sprawi, że będziesz naprawdę zdezorientowany w najlepszy możliwy sposób... i poczujesz się jakbyś był naćpany... zupełnie trzeźwy”. Światowa premiera amerykańsko- indyjskiego eksperymentu artystycznego „The Blue Rose, reżyserskiego debiutu młodego człowieka ze sporym doświadczeniem w show-biznesie, pochodzącego z Los Angeles George'a Barona, odbyła się w sierpniu 2023 roku na FrightFest London, a prawie rok później (lipiec 2024) ruszyła ograniczona dystrybucja kinowa w Stanach Zjednoczonych.

WTF?! Narkotyczny zjazd. Film stymulujący centralny układ nerwowy, substancja psychoaktywna George'a Barona, młodzieńca z niegroźną obsesją na punkcie starego kina (od końca lat 30. do końca lat 50. XX wieku), którego wrażliwość artystyczną ukształtowała też muzyka klasyczna (głównie wybitne kompozycje Ludwiga van Beethovena i ścieżka dźwiękowa któregoś „Upiora w Operze”; któregoś, bo „trochę” adaptacji teatralnych i filmowych wybitnej powieści Gastona Leroux się nazbierało). „Miasteczko Twin Peaks” z nocnym klubem z „Blue Velvet” Davida Lyncha i barmanem z Overlook Hotel z „Lśnienia” według Stanleya Kubricka (swobodne przeniesienie na ekran powieści Stephena Kinga) - i sekretnym stowarzyszeniem z jego „Oczu szeroko zamkniętych”? „The Blue Rose” George'a Barona przypomniał mi też „Tajemnice Silver Lake”, hipnotyczny obraz twórcy genialnego horroru „Coś za mną chodzi”, Davida Roberta Mitchella, co najprawdopodobniej nie było efektem zamierzonym, zaplanowanym przez twórców niesamowicie poplątanej historii kryminalnej „ze stereotypowych lat 50. XX wieku”. Zaczyna się nietypowo, bo od zabójstwa... popełnionego przez gospodynię domową Sophie O'Malley-Steele (zapewne celowo przerysowana kreacja Nikko Austen Smith). Masakrowanie wypieku domowego pomysłowo wkomponowane w punkt kulminacyjny przemocy domowej – zadźganie agresywnego męża podejrzewanego o zdradę i najwyraźniej niedoceniającego starań najlepszej cukierniczki (działalność niezarobkowa) w okolicy. Zbrodnia na malowniczym przedmieściu, gdzie niebawem zjawi się kobieta sugerująca się zwykłem snem? Czy Harold O'Malley faktycznie został zamordowany przez własną żonę, czy to była tylko część koszmaru sennego detektyw Lilly? Praktycznie rzecz biorąc początkująca śledcza, w którą idealnie (ależ charyzma!) wcieliła się Olivia Scott Welch (m.in. „Ulica Strachu – część 1: 1994”, „Ulica Strachu – część 2: 1978”, „Ulica Strachu – część 3: 1666” Leigh Janiak, „Gra w opętanie” Jenn Wexler), a u jej boku stanął kierownik tego zamieszania: George Baron w roli detektywa Daltona, miłośnika zwierząt, także egzotycznych, niechętnie kontynuującego rodzinną tradycję – młody policjant zagrzewany przez zawodową partnerkę do spełniania oczekiwań surowego rodzica, szefa wydziału kryminalnego, którego ojciec i dziadek (pradziadek i prapradziadek?) też wzorowo „chronili i służyli”. Aktorka z przyszłości i aktor niemogący się zdecydować (stara i nowa szkoła aktorstwa). Kobieta wyzwolona i mężczyzna z poczuciem niekompletności, rozbity na dwie części... Dziewczyna nieowijająca w bawełnę i chłopak starannie ważący słowa. Detektyw Zadziorna i Detektyw Taktowny na tropie Błękitnego Trójkąta. Rejs po Morzu Absurdu z wyuzdaną piratką, roztrzęsioną wokalistką bluesową występującą w niepokojącym klubie nocnym, niedyskretną recepcjonistką z diabolicznym uśmiechem i scenicznym alter ego, Drag Queen, zagubionym bliźniakiem lub żeńskim pierwiastkiem szczęśliwie (impuls do działania, pobudzenie szarych komórek, zimny prysznic dla uśpionego rozumu) odnalezionym w stuprocentowym mężczyźnie.

Źródło, zwiastun filmu: https://www.youtube.com/watch?v=tJsaE8lFsJM

A teraz słynne szkolne pytanie: co autor miał na myśli? Ktoś wie? Pytam dla autora:) Serio, nie mam pewności, czy George Baron miał jakąś konkretną wizję, spójną historię dla „The Blue Rose”, czy tak po prostu skakał sobie po różnych, coraz to dziwaczniejszych, pomysłach? Da się złożyć w logiczną i uporządkowaną całość zdeformowane elementy gęsto rozrzucone w nieziemsko niestabilnym świecie niebanalnej pary detektywów? Lekko przechodzących do porządku dziennego nad zjawiskami, które wielu innych doprowadziłyby do obłędu. Dobrze, trochę się dziwią, ale spodziewałabym się żywszej reakcji na widok łóżka dziarsko sunącego po asfaltowej nawierzchni, mebla-prześladowcy, a już na pewno jego „niewidzialnego pasażera”. Nie wspominając już o proroczych snach, raptownych przeniesieniach do alternatywnej rzeczywistości czy czym tam to było. Może Strefą Mroku ze wszystkimi odpowiedziami pożądanymi nie tylko przez bohaterów „The Blue Rose” George'a Barona UWAGA SPOILER (tajemnica życia po śmierci?) KONIEC SPOILERA. Rozwiązania skrzętnie ukryte w świecie, w którym wszystko jest możliwe. Gdzieś poza czasem i przestrzenią. Ze smutną panienką, która porodziła nieboskie stworzenie? Nowa Rosemary Woodhouse? Tak czy inaczej, detektyw Lilly, „wędrująca we śnie dama w czerni”, chcąc nie chcąc, zostanie przyciągnięta do tej biednej kobiety już na początku „The Blue Rose”, przy okazji podsłuchując alarmującą pogawędkę dwóch sióstr. Wampa Normy Steele (widowiskowa kreacja Danielle Bisutti) i nie mniej drapieżnej Sophie O'Malley, a przynajmniej to pierwsze - niekoniecznie prawdziwe - spotkanie z zaginioną żoną ofiary zabójstwa negatywnie nastawi dzielną Lilly do perfekcyjnej gospodyni domowej z duszą artystki. Femme fatale w skórzanym wdzianku? W każdym razie dzielna protagonistka „The Blue Rose” jakiś czas później dostanie niebywałą okazję do ujrzenia narodzin Zła – diabelskie ziarna z rozmysłem siane w niewinnej duszy; doprawdy wstrząsająca scenka w Słonecznym Domu z fortepianem (chora definicja sztuki i ohydna manipulacja wrażliwą istotą bądź autentyczna wiara mocno zaburzonej jednostki w czynienie dobra) – a tymczasem wyciągnie leniwy tyłek z imponującej nieruchomości. Skrócenie urlopu detektywa Daltona, któremu najwidoczniej wydawało się, że solidny zamek w drzwiach powstrzyma jego ambitną partnerkę. Dalton najchętniej zostałby ze swoją wierną maszyną do pisania, ale na tyle już poznał Lilly, by wiedzieć, że dziewczyna nie odpuści. Ciekawość rozbudzą w nim pomalowane róże przed uroczym domkiem (no tak, miejscem paskudnej zbrodni) O'Malleyów, a resztkę wątpliwości przegoni błękitny trójkąt przy drzwiach frontowych i silny argument na poparcie hipotezy wysnutej przez detektyw Lilly: wymowny list fartownie niedostarczony adresatce, bałamutnej damie głupio upierającej się przy nieznajomości tajemniczego symbolu wiszącego tuż za jej plecami. Zuchwałej porywaczki, kolekcjonerki seksualnych niewolnic, niewydarzonej artystki albo zwykłej kłamczuchy naśmiewającej się z policyjnych żółtodziobów i być może ukrywającej siostrę w którymś z licznych pokoi w swojej nieskromnej – prawda, że znajomej, panno Lilly? - posiadłości (może w prywatnym apartamencie BDSM?). W dużym domu na wysokim wzgórzu z siódmą komnatą Sinobrodego z odjechanego monologu wielkiego odkrycia towarzyskiego jednej z czołowych postaci „The Blue Rose”, nomen omen, George Barona? Następny przystanek: miejsce dla ludzi nielubiących pokazywać twarzy, klub nocny z „Delbertem Gradym” i zamaskowanymi zasłuchanymi (dosłownie zahipnotyzowani?) w bluesie „dziewczyny Hitchcocka”. Krwawy koncert dla osoby, która zapomniała o błękitnych kroplach. A po wspomnianym już incydencie na szosie (z zabawnym łóżkiem i kiczowatym upiorem, a to jeszcze nic w porównaniu do Ognistego Pokoju, z którego wydobywa się rozdzierający płacz niemowlaka) odwiedzimy „rozkoszny hotel” bratniej duszy Normana Batesa. Klientka wierząca w Przeznaczenie i życie po śmierci (w wieczną mękę dla grzeszników i wiekuiste szczęście dla ludzi prawych i sprawiedliwych) pod ogromną presją domniemanej właścicielki i pewnej recepcjonistki z ewidentnym zamiłowaniem do podglądactwa. UWAGA SPOILER Stawiamy Tarota, wchodzą różowe zające KONIEC SPOILERA i robi się jeszcze dziwniej. Ostatni akt to już bardziej arthouse horror niż surrealist noir, szalona przejażdżka Diabelskim Młynem George'a Barona szeroko uśmiechającego się do LGBTQ+ z pokolenia Z. Inne podejście - niewymuszone, nienachalne - do queer cinema – odpowiedź Barona na rosnące zapotrzebowanie przeformułowania (ewolucji) tego filmowego nurtu. Na koniec pozwolę sobie wyróżnić szaloną kobietę z nożem (fenomenalna szarża w świetnej oprawie muzycznej; mogłabym przysiąc, że usłyszałam nuty ze sceny pod prysznicem z „Psychozy” Alfreda Hitchcocka), wrzeszczącą damę z zakrwawioną twarzą (skuteczne „buu!”) i piekielną wannę na atramentowym tle (psychiczne i fizyczne tortury w Nicości).

Wiem, że nic nie wiem, ale jestem pod wrażeniem. Gapiłam się jak przysłowiowe cielę na malowane wrota – intensywnie i bezmyślnie – jak ludzie w białych maskach w tym zwariowanym świecie przedstawionym (w lokalu lynchowsko-kubrickowskim) na diwę bluesa. Totalnie pochłonęła mnie ta niezrozumiała historia, pomylone przygody przesympatycznych detektywów rozpracowujących zagadkę morderstwa na „idyllicznym przedmieściu”. Obłąkany list miłosny do Złotej Ery Hollywood, ze wskazaniem na kino noir. Odurzający debiut George'a Barona, halucynogenna „The Blue Rose”. Artystyczny bełkot? Może i tak, ale wisi mi to – grunt, że zaliczyłam cudownych odlot.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz