Po
roku abstynencji seksualnej dotychczas dochowujący wierności
małżeńskiej Javier, za namową znajomych z pracy, korzysta z
perwersyjnej aplikacji randkowej o nazwie Deviant.
Podniecająca rozmowa na odległość i wymiana pikantnych zdjęć z
młodą kobietą lubiącą starszych mężczyzn, skłania go do
zmiany planów na wigilijny wieczór. Był umówiony ze znajomymi na
pokera, żonie mówiąc, że musi zostać dłużej w pracy, a po
otrzymaniu zaproszenia od chętnej na seks nieznajomej, Javier
wymawia się z karcianego spotkania pod pretekstem świątecznej
kolacji z rodziną. I udaje się pod adres wskazany przez rzekomą
użytkowniczkę Devianta. Do domu tortur opętanego żądzą
zemsty mężczyzny i jego uzależnionej od ciasteczek mamusi.
|
Plakat filmu. „Deviant” 2024, Amania Films, Media Attack
|
Hiszpańska
mieszanka thrillera i czarnej komedii w klimacie świątecznym.
Pomysł na „Devianta” narodził się podczas zakrapianego
spotkania jego przyszłego scenarzysty i reżysera oraz głównego
producenta i producenta wykonawczego: odpowiednio Daniela P. Caneiro
i Kevina Iglesiasa. Spotkania na strychu wysokiego budynku w
Montrealu. Jakąś rolę w narodzinach tego obrazu odegrał też
Fantasy Film Festival w Bilbao, gdzie Caneiro prezentował swój
debiutancki film pełnometrażowy, „El Cerro de los Dioses”
(2019). „Deviant” jest porównywany do „Dużych złych wilków”
Aharona Keshalesa i Navot Papushado - autor pierwszego z wymienionych
przyznał, że odnosił się do tamtego dzieła, którego reżyserów
miał przyjemność poznać osobiście, uważa jednak, że jego
historia jest utrzymana w zupełnie innej tonacji. Niskobudżetowa
produkcja w szalonym tempie i w bardzo luźnej atmosferze
przeprowadzona z myślą o dostarczeniu bezpretensjonalnej rozrywki
fanom horrorów – gotowy produkt wpuszczono bezpośrednio do
internetu; dystrybucja „Devianta” ruszyła w lutym 2024 roku na
hiszpańskich platformach streamingowych.
Oficjalnie
sklasyfikowany jako horror komediowy i z takim nastawieniem tworzony,
skromny utwór, w którym nie dopatrzyłam się elementów horroru.
Może nie licząc ostatniego „aktu”... Zaczynamy od desperackiego
biegu skrępowanego mężczyzny w bokserkach i świątecznym sweterku
„wcinającego się” w rozmowę „Mikołaja i Elficy” -
schadzka w samochodzie. Plansza tytułowa w stylu retro i cofamy się
w czasie. Wspomnianego przerażonego „maratończyka”, Javiera
(niezgorsza kreacja Alaina Hernándeza), poznajemy dwa dni przed
Bożym Narodzeniem jako pracownika biurowego mieszkającego z żoną,
nastoletnią córką i mniej więcej rocznym synem. Koledzy mają go
za pantoflarza, zupełnie niepotrzebnie czekającego na chętkę
partnerki. Miłość fizyczna w ich związku nie istnieje co najmniej
od narodzin ich drugiego dziecka, przyjaciele Javiera nie mają więc
wątpliwości, że w takim układzie „poszkodowany” ma prawo
poszukać sobie kochanki. W końcu żona też na tym skorzysta, bo
nie będzie już musiała wymyślać wymówek i wysłuchiwać
skamlenia napalonego mężczyzny przed upragnionym snem. A na
poważnie: gdyby rzeczony mężczyzna od czasu do czasu zrobił
wyjątek i wstał do płaczącego dziecka, to problemu prawdopodobnie
by nie było, ale Javier twardo trzyma się wprowadzonego podziału
obowiązków: on pracuje, szykuje śniadania i odwozi pierworodną do
szkoły, a całą resztę zostawia żonie. W tym organizację świąt,
które Javier ma zamiar spędzić z rodziną, a wigilijny wieczór z
kolegami i koleżanką z pracy przy pokerze. Żona zaplanowała
kolację z jej rodzicami, Javier zakłada więc, że nie pozwoliłaby
mu spędzić tego czasu ze znajomymi, a przynajmniej nie obyłoby się
bez kłótni, której taki ugodowy facet jak on woli uniknąć.
Lepiej usprawiedliwić nieobecność nawałem pracy, ale na tym nie
koniec wiarygodnie brzmiących świątecznych bajeczek Javiera. Noc
przed Wigilią Bożego Narodzenia, po kolejnej odmowie małżonki,
Javier zamknie się w łazience z telefonem, by przejrzeć aplikację
randkową polecaną przez przyjaciół. Mile zaskakują go zdjęcia
znajomej nastoletniej dziewczyny – już chce sobie ulżyć, gdy
otrzymuje wiadomość od niejakiej Móniki, młodej kobiety
wciągającej go w pikantną wersję koła fortuny. I zapraszającej
na gorącą wigilię do domu jej rodziców. Javier chwilę bije się
z myślami, a potem prosi o adres. Zgodnie z oczekiwaniami łowców
dewiantów. Człowiek gotowy zdradzić żonę z nieznajomą, która
mogłaby być jego córką, przynajmniej w przekonaniu Javiera,
wątpliwego bohatera tego kameralnego filmu Daniela M. Caneiro, w
piętrowym „domu Móniki” ochoczo przystępuje do kolejnej
podniecającej gry. Poszukiwanie skarbu z butelką trunku na koszt
rzekomo ukrywającej się kochanki. Rozochocony gość podąża za
wskazówkami – zagląda do oznakowanych pomieszczeń i zgodnie z
sugestiami z niektórych znalezionych karteluszków, pozbywa się
koszuli i spodni, i... Przytomność odzyskuje w piwnicy. Siedzi na
krześle z rękami i nogami owiniętymi taśmą klejącą, w
bokserkach, świątecznym swetrze i czapeczce Świętego Mikołaja.
Obok starszy od niego mężczyzna, skrępowany i zakneblowany ksiądz,
a naprzeciwko organizatorzy tego piekielnego wydarzenia. Oscar i
„Ciasteczkowy Potwór” z przerażającym dzwonkiem.
|
Plakat filmu. „Deviant” 2024, Amania Films, Media Attack |
„Pluję
na twój grób” na wesoło? Nie wiem, czy można „Devianta”
Daniela M. Caneiro podciągnąć pod kino rape and revenge –
bardziej skłonna byłabym uznać to dziełko za wariację na temat
rasowych opowieści o potwornie skrzywdzonych osobach lub ich
bliskich biorących odwet na gwałcicielach. W tutejszym świecie
przedstawionym karze się mężczyzn, którzy swoje za uszami z
pewnością mają, ale nie ponoszą winy w sprawie kluczowej dla
Oscara i jego uroczej mamusi (niezły występ Fernando Albizu i
wyśmienite wcielenie Itziar Aizpuru). Ich (nie)świętą misję
zainspirowała „zbrodnia doskonała” - piekło zgotowane
szesnastoletniej dziewczynie i jej bliskim przez nieuchwytnego
dewianta. Torturowanie innych grzeszników dla Oscara jest czymś w
rodzaju remedium na poczucie niesprawiedliwości i bezsilności? Nie
ma wątpliwości, że jego największym marzeniem jest dorwanie
oprawcy jednej z najdroższych mu osób, ale można się tylko
domyślać, czy to zaspokoiłoby jego przemożną potrzebę bolesnego
karania zboczeńców. Pedofil w sutannie traktowany na równi z mężem
zdecydowanym na skok w bok? Nie, nie, to Oscar namówił go do
zdrady! To była bezczelna prowokacja! Javier zamknął się w
łazience, żeby w zwyczajowy sposób rozładować napięcie
seksualne, a ta przeklęta aplikacja randkowa miała przyśpieszyć
sprawę. Nie chciał się umawiać, tylko pogapić na zdjęcia... I
gdzie się zatrzymał? Javier został skazany na tortury (i śmierć?)
nie dlatego, że zdecydował się na złamanie świętej przysięgi
małżeńskiej (konkretnie punkt mówiący o wierności), tylko przez
suwerenny wybór profilu do masturbacji. Niech mu będzie, że jedni
namówili go – dorosłego, zdrowego na umyśle człowieka - do
ściągnięcia perwersyjnej aplikacji randkowej, a inni do
skorzystania z niemoralnej (z jego perspektywy) propozycji, ale tego
przedszkolnego usprawiedliwienia nie może wykorzystać po
przedstawieniu mu właściwego zarzutu. Javier nadal może pocieszać
się myślą, że nie jest tak zdemoralizowany jak jego współwięzień
– ksiądz dotąd bezkarnie molestujący małoletnich, przynajmniej
według Oscara – ale jeśli nadal będzie szedł tą drogą, to...
Czołowa postać „Devianta” Daniela M. Caneiro w głębi ducha
zapewne obawia się wejścia na zakazaną ścieżkę kłamliwego
księdza. Tchórz najgorszego sortu – pomawiający „kolegę z
celi”, żeby odwlec własną mękę. Oszczerstwami próbuje zyskać
na czasie. Zostać sam na sam z bezbronną staruszką, która
porozumiewa się ze swoim maniakalnym synem za pomocą dzwonka
recepcyjnego – kod błyskawicznie rozpracowany przez Javiera. W
każdym razie cichy wspólnik częściowo sparaliżowanej
sojuszniczki Maniaka ze Sztucznymi Penisami (czyżby zainspirował
się „Teksańską masakrą wibratorem” Roba Rottena?) w
przeciwieństwie do mnie bez trudu nadąża za wszystkimi rozmowami
Oscara z jego przebojową mamusią, według mnie najzabawniejszą
postacią „Devianta”, na swój lekko diaboliczny sposób.
Uzależniona od kruchych ciasteczek z kawałkami czekolady, czyli tak
zwanych piegusków nieopatrznie zostawionych przez skąpiącego synka
- albo odpowiedzialnie wydzielającego mamusi jej ulubiony „narkotyk”
- stróżująca „w przedsionku piekła”. Z humorystycznych scenek
wyróżnić mogę tylko „wielką ucieczkę bez kluczyków”.
Nielogiczne, bezsensowne, nieprzemyślane zachowanie bohaterów
horrorów w krzywym zwierciadle? Niezłośliwa mała parodia? Tak to
odebrałam – tę uroczo absurdalną sekwencję w bezbarwnym niby
horrorze Daniela Caneiro. Zachowawcza historyjka z Kraju Basków.
Czerstwy humor (z nielicznymi wyjątkami), zerowe napięcie,
przewidywalny rozwój wydarzeń i przyjazny mrok, niesugestywna
atmosfera w umownie ciemnym domu – jaśniej niż w pochmurny dzień,
ale nie dla chłopaka z zapalniczką (komiczne przedzieranie się
przez dla nas nieistniejące „egipskie ciemności”; intencjonalny
skecz albo nieświadomy dodatek oświetleniowców). W moim odbiorze
kompletnie nieskuteczny dreszczowiec i tak sobie działająca czarna
komedia. Nudnawa opowieść wigilijna o wyposzczonym mężu, który
prędzej wyskoczy z balkonu, niż zagra w „kilkadziesiąt minut w
niebie” z pogromcą wszeteczników. W gruncie rzeczy, beznamiętna
historia człowieka dosłownie chroniącego własny tyłek. Walczy
póki może – o zachowanie analnego dziewictwa albo wyjście w
jednym kawałku z tego koszmarnego domu. Bo Javier nie ma powodu
sądzić, że Oscar daruje mu życie. Bezpieczniej założyć, że
jeszcze nikt nie przeżył sesji z sadystycznym mścicielem.
Drugie
pełnometrażowe osiągnięcie reżyserskie hiszpańskiego filmowca
Daniela P. Caneiro, na podstawie jego własnego scenariusza,
niespełna osiemdziesięciominutowa na poły żartobliwa historia
świąteczna (gwoli ścisłości: wigilijna gehenna pracownika
biurowego), to rzecz, którą spokojnie mogłam sobie darować. Nie
żebym pluła sobie w brodę z powodu obejrzenia „Devianta”, ale
niewiele bym straciła, gdybym odpuściła sobie ten nijaki filmik.
Tylko piękną:) znajomość z ordynarną staruszką uzależnioną od
ciastek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz