piątek, 6 grudnia 2024

„Deviant” (2024)

 
Po roku abstynencji seksualnej dotychczas dochowujący wierności małżeńskiej Javier, za namową znajomych z pracy, korzysta z perwersyjnej aplikacji randkowej o nazwie Deviant. Podniecająca rozmowa na odległość i wymiana pikantnych zdjęć z młodą kobietą lubiącą starszych mężczyzn, skłania go do zmiany planów na wigilijny wieczór. Był umówiony ze znajomymi na pokera, żonie mówiąc, że musi zostać dłużej w pracy, a po otrzymaniu zaproszenia od chętnej na seks nieznajomej, Javier wymawia się z karcianego spotkania pod pretekstem świątecznej kolacji z rodziną. I udaje się pod adres wskazany przez rzekomą użytkowniczkę Devianta. Do domu tortur opętanego żądzą zemsty mężczyzny i jego uzależnionej od ciasteczek mamusi.

Plakat filmu. „Deviant” 2024, Amania Films, Media Attack

Hiszpańska mieszanka thrillera i czarnej komedii w klimacie świątecznym. Pomysł na „Devianta” narodził się podczas zakrapianego spotkania jego przyszłego scenarzysty i reżysera oraz głównego producenta i producenta wykonawczego: odpowiednio Daniela P. Caneiro i Kevina Iglesiasa. Spotkania na strychu wysokiego budynku w Montrealu. Jakąś rolę w narodzinach tego obrazu odegrał też Fantasy Film Festival w Bilbao, gdzie Caneiro prezentował swój debiutancki film pełnometrażowy, „El Cerro de los Dioses” (2019). „Deviant” jest porównywany do „Dużych złych wilków” Aharona Keshalesa i Navot Papushado - autor pierwszego z wymienionych przyznał, że odnosił się do tamtego dzieła, którego reżyserów miał przyjemność poznać osobiście, uważa jednak, że jego historia jest utrzymana w zupełnie innej tonacji. Niskobudżetowa produkcja w szalonym tempie i w bardzo luźnej atmosferze przeprowadzona z myślą o dostarczeniu bezpretensjonalnej rozrywki fanom horrorów – gotowy produkt wpuszczono bezpośrednio do internetu; dystrybucja „Devianta” ruszyła w lutym 2024 roku na hiszpańskich platformach streamingowych.

Oficjalnie sklasyfikowany jako horror komediowy i z takim nastawieniem tworzony, skromny utwór, w którym nie dopatrzyłam się elementów horroru. Może nie licząc ostatniego „aktu”... Zaczynamy od desperackiego biegu skrępowanego mężczyzny w bokserkach i świątecznym sweterku „wcinającego się” w rozmowę „Mikołaja i Elficy” - schadzka w samochodzie. Plansza tytułowa w stylu retro i cofamy się w czasie. Wspomnianego przerażonego „maratończyka”, Javiera (niezgorsza kreacja Alaina Hernándeza), poznajemy dwa dni przed Bożym Narodzeniem jako pracownika biurowego mieszkającego z żoną, nastoletnią córką i mniej więcej rocznym synem. Koledzy mają go za pantoflarza, zupełnie niepotrzebnie czekającego na chętkę partnerki. Miłość fizyczna w ich związku nie istnieje co najmniej od narodzin ich drugiego dziecka, przyjaciele Javiera nie mają więc wątpliwości, że w takim układzie „poszkodowany” ma prawo poszukać sobie kochanki. W końcu żona też na tym skorzysta, bo nie będzie już musiała wymyślać wymówek i wysłuchiwać skamlenia napalonego mężczyzny przed upragnionym snem. A na poważnie: gdyby rzeczony mężczyzna od czasu do czasu zrobił wyjątek i wstał do płaczącego dziecka, to problemu prawdopodobnie by nie było, ale Javier twardo trzyma się wprowadzonego podziału obowiązków: on pracuje, szykuje śniadania i odwozi pierworodną do szkoły, a całą resztę zostawia żonie. W tym organizację świąt, które Javier ma zamiar spędzić z rodziną, a wigilijny wieczór z kolegami i koleżanką z pracy przy pokerze. Żona zaplanowała kolację z jej rodzicami, Javier zakłada więc, że nie pozwoliłaby mu spędzić tego czasu ze znajomymi, a przynajmniej nie obyłoby się bez kłótni, której taki ugodowy facet jak on woli uniknąć. Lepiej usprawiedliwić nieobecność nawałem pracy, ale na tym nie koniec wiarygodnie brzmiących świątecznych bajeczek Javiera. Noc przed Wigilią Bożego Narodzenia, po kolejnej odmowie małżonki, Javier zamknie się w łazience z telefonem, by przejrzeć aplikację randkową polecaną przez przyjaciół. Mile zaskakują go zdjęcia znajomej nastoletniej dziewczyny – już chce sobie ulżyć, gdy otrzymuje wiadomość od niejakiej Móniki, młodej kobiety wciągającej go w pikantną wersję koła fortuny. I zapraszającej na gorącą wigilię do domu jej rodziców. Javier chwilę bije się z myślami, a potem prosi o adres. Zgodnie z oczekiwaniami łowców dewiantów. Człowiek gotowy zdradzić żonę z nieznajomą, która mogłaby być jego córką, przynajmniej w przekonaniu Javiera, wątpliwego bohatera tego kameralnego filmu Daniela M. Caneiro, w piętrowym „domu Móniki” ochoczo przystępuje do kolejnej podniecającej gry. Poszukiwanie skarbu z butelką trunku na koszt rzekomo ukrywającej się kochanki. Rozochocony gość podąża za wskazówkami – zagląda do oznakowanych pomieszczeń i zgodnie z sugestiami z niektórych znalezionych karteluszków, pozbywa się koszuli i spodni, i... Przytomność odzyskuje w piwnicy. Siedzi na krześle z rękami i nogami owiniętymi taśmą klejącą, w bokserkach, świątecznym swetrze i czapeczce Świętego Mikołaja. Obok starszy od niego mężczyzna, skrępowany i zakneblowany ksiądz, a naprzeciwko organizatorzy tego piekielnego wydarzenia. Oscar i „Ciasteczkowy Potwór” z przerażającym dzwonkiem.

Plakat filmu. „Deviant” 2024, Amania Films, Media Attack

Pluję na twój grób” na wesoło? Nie wiem, czy można „Devianta” Daniela M. Caneiro podciągnąć pod kino rape and revenge – bardziej skłonna byłabym uznać to dziełko za wariację na temat rasowych opowieści o potwornie skrzywdzonych osobach lub ich bliskich biorących odwet na gwałcicielach. W tutejszym świecie przedstawionym karze się mężczyzn, którzy swoje za uszami z pewnością mają, ale nie ponoszą winy w sprawie kluczowej dla Oscara i jego uroczej mamusi (niezły występ Fernando Albizu i wyśmienite wcielenie Itziar Aizpuru). Ich (nie)świętą misję zainspirowała „zbrodnia doskonała” - piekło zgotowane szesnastoletniej dziewczynie i jej bliskim przez nieuchwytnego dewianta. Torturowanie innych grzeszników dla Oscara jest czymś w rodzaju remedium na poczucie niesprawiedliwości i bezsilności? Nie ma wątpliwości, że jego największym marzeniem jest dorwanie oprawcy jednej z najdroższych mu osób, ale można się tylko domyślać, czy to zaspokoiłoby jego przemożną potrzebę bolesnego karania zboczeńców. Pedofil w sutannie traktowany na równi z mężem zdecydowanym na skok w bok? Nie, nie, to Oscar namówił go do zdrady! To była bezczelna prowokacja! Javier zamknął się w łazience, żeby w zwyczajowy sposób rozładować napięcie seksualne, a ta przeklęta aplikacja randkowa miała przyśpieszyć sprawę. Nie chciał się umawiać, tylko pogapić na zdjęcia... I gdzie się zatrzymał? Javier został skazany na tortury (i śmierć?) nie dlatego, że zdecydował się na złamanie świętej przysięgi małżeńskiej (konkretnie punkt mówiący o wierności), tylko przez suwerenny wybór profilu do masturbacji. Niech mu będzie, że jedni namówili go – dorosłego, zdrowego na umyśle człowieka - do ściągnięcia perwersyjnej aplikacji randkowej, a inni do skorzystania z niemoralnej (z jego perspektywy) propozycji, ale tego przedszkolnego usprawiedliwienia nie może wykorzystać po przedstawieniu mu właściwego zarzutu. Javier nadal może pocieszać się myślą, że nie jest tak zdemoralizowany jak jego współwięzień – ksiądz dotąd bezkarnie molestujący małoletnich, przynajmniej według Oscara – ale jeśli nadal będzie szedł tą drogą, to... Czołowa postać „Devianta” Daniela M. Caneiro w głębi ducha zapewne obawia się wejścia na zakazaną ścieżkę kłamliwego księdza. Tchórz najgorszego sortu – pomawiający „kolegę z celi”, żeby odwlec własną mękę. Oszczerstwami próbuje zyskać na czasie. Zostać sam na sam z bezbronną staruszką, która porozumiewa się ze swoim maniakalnym synem za pomocą dzwonka recepcyjnego – kod błyskawicznie rozpracowany przez Javiera. W każdym razie cichy wspólnik częściowo sparaliżowanej sojuszniczki Maniaka ze Sztucznymi Penisami (czyżby zainspirował się „Teksańską masakrą wibratorem” Roba Rottena?) w przeciwieństwie do mnie bez trudu nadąża za wszystkimi rozmowami Oscara z jego przebojową mamusią, według mnie najzabawniejszą postacią „Devianta”, na swój lekko diaboliczny sposób. Uzależniona od kruchych ciasteczek z kawałkami czekolady, czyli tak zwanych piegusków nieopatrznie zostawionych przez skąpiącego synka - albo odpowiedzialnie wydzielającego mamusi jej ulubiony „narkotyk” - stróżująca „w przedsionku piekła”. Z humorystycznych scenek wyróżnić mogę tylko „wielką ucieczkę bez kluczyków”. Nielogiczne, bezsensowne, nieprzemyślane zachowanie bohaterów horrorów w krzywym zwierciadle? Niezłośliwa mała parodia? Tak to odebrałam – tę uroczo absurdalną sekwencję w bezbarwnym niby horrorze Daniela Caneiro. Zachowawcza historyjka z Kraju Basków. Czerstwy humor (z nielicznymi wyjątkami), zerowe napięcie, przewidywalny rozwój wydarzeń i przyjazny mrok, niesugestywna atmosfera w umownie ciemnym domu – jaśniej niż w pochmurny dzień, ale nie dla chłopaka z zapalniczką (komiczne przedzieranie się przez dla nas nieistniejące „egipskie ciemności”; intencjonalny skecz albo nieświadomy dodatek oświetleniowców). W moim odbiorze kompletnie nieskuteczny dreszczowiec i tak sobie działająca czarna komedia. Nudnawa opowieść wigilijna o wyposzczonym mężu, który prędzej wyskoczy z balkonu, niż zagra w „kilkadziesiąt minut w niebie” z pogromcą wszeteczników. W gruncie rzeczy, beznamiętna historia człowieka dosłownie chroniącego własny tyłek. Walczy póki może – o zachowanie analnego dziewictwa albo wyjście w jednym kawałku z tego koszmarnego domu. Bo Javier nie ma powodu sądzić, że Oscar daruje mu życie. Bezpieczniej założyć, że jeszcze nikt nie przeżył sesji z sadystycznym mścicielem.

Drugie pełnometrażowe osiągnięcie reżyserskie hiszpańskiego filmowca Daniela P. Caneiro, na podstawie jego własnego scenariusza, niespełna osiemdziesięciominutowa na poły żartobliwa historia świąteczna (gwoli ścisłości: wigilijna gehenna pracownika biurowego), to rzecz, którą spokojnie mogłam sobie darować. Nie żebym pluła sobie w brodę z powodu obejrzenia „Devianta”, ale niewiele bym straciła, gdybym odpuściła sobie ten nijaki filmik. Tylko piękną:) znajomość z ordynarną staruszką uzależnioną od ciastek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz