wtorek, 14 lutego 2017

„Wążżżż” (1973)

Herpetolog doktor Carl Stoner z pomocą swojej córki Kristiny prowadzi badania nad wężami we własnym domu. Gdy potrzebuje dodatkowego asystenta zwraca się do znajomego wykładowcy, który rekomenduje mu jednego ze swoich studentów, Davida Blake'a. Chłopak z entuzjazmem przyjmuje ofertę pracy i wprowadza się do domu Stonera. Nie zniechęca go nawet konieczność przyjęcia serii zastrzyków, które jakoby mają chronić go przed jadem węży. W istocie jednak jest to stworzony przez doktora Stonera specyfik, którego istnienie utrzymuje w tajemnicy przed resztą świata. Eksperyment, którym poddaje niczego nieświadomego Davida wkrótce zaczyna przynosić skutek. Student zauważa na swoim ciele liczne zmiany, które doktor Stoner tłumaczy reakcją organizmu na szczepionki. Chłopak nie podaje w wątpliwość jego uspokajających słów, koncentrując się głównie na zacieśnianiu więzi z Kristiną.

Nieżyjący już reżyser Bernard L. Kowalski skupiał się głównie na pracy dla telewizji, nieczęsto tworząc obrazy z przeznaczeniem na duże ekrany. Jeden z jego szerzej dystrybuowanych filmów, „Wążżżż” wpisuje się w grono najbardziej znanych pełnometrażowych dzieł Kowalskiego, choć należy zaznaczyć, że nawet ono nie cieszy się zatrważającą popularnością. Nakręcony za trochę ponad milion dolarów horror Kowalskiego otrzymał nominację do Saturna w kategorii „najlepszy film science fiction”, zbierając kilka pozytywnych recenzji krytyków, aczkolwiek dominują raczej chłodne reakcje tak zwanych znawców kina. Spowodowane są głównie delikatnym ujęciem tematu (przewagą elementów tożsamych dla dramatu) i wykorzystaniem przewidywalnych rozwiązań fabularnych. Wciąż jednak istnieje garstka widzów, która w pełni pozytywnie zapatruje się na produkcję Kowalskiego, widząc wyłącznie dobre strony w takim połączeniu dramatu z horrorem science fiction.

„Wążżżż” Bernarda L. Kowalskiego na postawie scenariusza Hala Dresnera, którego pomysłodawcą był Daniel C. Striepeke zwraca uwagę już chwytliwym oryginalnym tytułem „Sssssss”, ale jak możemy zaobserwować to nie wystarczyło, aby uchronić ten obraz przed osuwaniem się w zapomnienie. Nie pomogła również całkiem zadowalająca dystrybucja i tak dalece profesjonalna realizacja, że właściwie trudno wyrzucić mu nadszarpnięcie zębem czasu. Nie mogę powiedzieć, żebym była zdziwiona takim stanem rzeczy, bo w XX wieku powstało wiele nieporównanie lepszych produkcji, o których dzisiaj mało się słyszy, niemniej wciąż ubolewam, że tak się dzieje. Moim zdaniem takie dziełka, jak „Wążżżż” nie zasłużyły sobie na ostracyzm kolejnych pokoleń widzów, bo prezentują sobą zdecydowanie wyższy poziom od zdecydowanej większość współczesnych wysokobudżetowych tworów. Chociaż dzisiejsi filmowcy dysponują o wiele większymi możliwościami często brakuje im autentyczności – niepohamowane pragnienie popisywania się drogą technologią owocuje wyjałowieniem z realizmu, który to w horrorze odgrywa bardzo ważną rolę. W filmie Bernarda L. Kowalskiego nie brakuje autentyczności, bo niemalże wszystkie ujęcia z wężami nakręcono z udziałem prawdziwych gadów, o czym zresztą informuje widzów krótka notka umieszczona na początku filmu. Jedynie podczas pokazu doktora Carla Stonera z kobrą królewską posiłkowano się rekwizytem, ale uczyniono to na tyle zgrabnie, żeby skrzętnie ukryć niniejszy fortel przed wzorkiem mniej uważnego widza. Nie ukrywam, że jestem wielką wielbicielką węży, że pozostaję pod silnym wrażeniem ich piękna podszytego nutką dzikości, dlatego też wprost nie mogłam nacieszyć się tak dużym udziałem prawdziwych gadów, choć osoby borykające się z ofidiofobią z pewnością będą zgoła inaczej się na to zapatrywać. Rozumiem, dlaczego „Wężżżżowi” wyrzuca się odejście od stylistyki horroru na rzecz dramatu, aczkolwiek nie rozumiem opinii głoszących, że jakoby obraz Kowalskiego tylko ostatnią partią nawiązuje do tradycji kina grozy. Wcześniej też to czyni – subtelnie, ale dostrzegalnie, wykorzystując motywy przystające do dramatu również po to, aby spotęgować poziom dramaturgii, wynikający głównie z tekstowego przekazu, nie odrzucających, czy przerażających efektów specjalnych. Doktora Carla Stonera sportretowano tak, aby żaden nawet najmniej domyślny widz nie miał wątpliwości, co do jego prawdziwych zamiarów, choć nie wiem, czy był to zamierzony zabieg twórców, bo długo powstrzymują się oni przed wyjawieniem jego planu. Niemniej zdradzają na tyle dużo, żeby uczulić każdego odbiorcę na jego osobę. Zwłaszcza podczas dosyć kiczowatej projekcji koszmarnych snów nawiedzających jego nowego asystenta, Davida Blake'a niedługo po zaaplikowaniu mu pierwszej dawki rzekomej szczepionki. Chociaż już nieco wcześniej pojawia się czytelna aluzja do niecnych zamiarów doktora Stonera w postaci mętnego tłumaczenia przez niego zniknięcia jego poprzedniego asystenta. Więc prawie od początku spoglądamy na herpetologa, w którego w doskonałym stylu wcielił się Strother Martin, jak na klasycznego burzyciela silnie zakorzenionego w tradycji science fiction. Co więcej z łatwością można odgadnąć na czym dokładnie polega jego demoniczny plan, na który on sam jak na tego rodzaju antagonistę przystało zapatruje się zgoła inaczej: widząc w swojej pracy szansę na uratowanie ludzkości, nie zaś sposób na doprowadzenie jej do upadku. Z filozofii doktora Carla Stonera przebija strach przed katastrofami naturalnymi, które w niedalekiej przyszłości według niego z całą pewnością unicestwią rasę ludzką oraz rozczulające przywiązanie do zwierząt, zwłaszcza węży. To ostatnie najdobitniej obrazuje sekwencja wieczornego czytania ustępów z książki „na użytek” boa imieniem Harry, który jest pupilem dwuosobowej rodziny Stonerów. Mowa w nich o silnym przywiązaniu autora do zwierząt, czerpaniu większej przyjemności z przebywania w ich towarzystwie niźli w obecności ludzi, z powodu ich godnego pochwały podejścia do życia, pozbawionego materializmu i malkontenctwa. W filozofii doktora Stonera trudno znaleźć jakieś jaskrawe przekłamanie, niemniej kierunek, jaki nadała ona jego badaniom do chwalebnych z pewnością nie należy, chociaż on sam jest o tym całkowicie przekonany.

Fabuła „Wężżżża” rozwija się powoli, na początku koncentrując się głównie na pracy herpetologa i jego córki Kristiny (całkiem zadowalająco wykreowanej przez Heather Menzies-Urich). Sekwencji z wężami jest na tyle dużo, żeby wysnuć śmiały wniosek, iż są one równie ważnymi postaciami co przedstawiciele rasy ludzkiej. Tym bardziej, że wiele scen z ich udziałem chwilami dynamizuje fabułę poprzez czy to ich tragiczne konsekwencje, czy pełne napięcia zapowiedzi rychłego nieszczęścia. Kiedy widzimy, jak Stoner wyjmuje z akwarium mambę czarną nie sposób nie odczuć dreszczyku trwogi na myśl o niebezpieczeństwie, jakie na siebie ściąga, a kiedy spoglądamy w ślepia nieustannie obserwującej go kobry królewskiej wprost nie możemy odsunąć od siebie przeświadczenia, że gad wykorzysta każdą okazję, żeby go unicestwić. Choć jednak na jakimś poziomie drżymy na myśl o tym, do czego może doprowadzić nieostrożność podczas pracy w takich warunkach, nie tylko dzięki licznym zbliżeniom na śmiertelnie groźne stworzenia, ale również za sprawą nastrojowej (aczkolwiek co jakiś czas urozmaicanej sielankowymi tonami) oprawy dźwiękowej skomponowanej przez zdolnego Patricka Williamsa, trudno po części nie sympatyzować z więzionymi gadami. Zwłaszcza po zobaczeniu jednej z bardziej widowiskowych sekwencji starcia doktora Stonera z kobrą królewską ku uciesze gawiedzi. Zawsze podchodziłam ze wstrętem do ludzi drażniących zwierzęta, dlatego też podczas owego podyktowanego pragnieniem zysku pokazu na użytek rozentuzjazmowanego tłumu trwałam przed ekranem z nadzieją na wygraną nieszczęsnej kobry królewskiej. Poza tym zdając sobie sprawę z haniebnych czynów, jakich dopuszcza się herpetolog w stosunku do Davida Blake'a trudno było oczekiwać ode mnie kibicowania właśnie jemu. Z czasem wręcz nie mogłam doczekać się odwetu węży, do których Stoner co prawda zazwyczaj podchodził z dużą troską, ale z ich punktu widzenia zapewne wyglądało to inaczej (wszak nie da się ukryć, że były one jego niewolnikami). Wcześniej jednak węże są wykorzystywane jako broń Stonera, mimowolnie walczą po jego stronie, przy czym sekwencjom mordów nie można oddać zapadającej w pamięć spektakularności. Minimalistyczne wykonania czy to śmierci młodego chłopaka pod prysznicem po ukąszeniu przez mambę czarną, czy połknięcia mężczyzny przez ogromnego pytona, podczas którego widzimy jedynie jego obutą stopę zapewne rozczarują poszukiwaczy dosadności, aczkolwiek „skorzystanie z pomocy” prawdziwych węży ma szansę odrobinę zrekompensować ten niedostatek. Zresztą tak samo jak wkład twórców efektów specjalnych w końcowe partie filmu, kiedy to wreszcie serwuje się nam rezultat osobliwego eksperymentu ekscentrycznego doktora w całej jego okazałości. Kiedy wreszcie możemy zobaczyć do czego przez cały czas dążył opętany obsesją herpetolog i pozachwycać się nieprzekombinowanym, widowiskowym produktem uzdolnionych członków ekipy Bernarda L. Kowalskiego, który udowadnia, że wcale nie potrzeba odważnych akcentów gore, aby skraść uwagę widza, uraczyć go pomysłowością i przede wszystkim wprawić w stan najwyższego napięcia, aż do ostatnich jakże emocjonujących sekund filmu.

Moim zdaniem największą bolączką „Wężżżża” jest jego przewidywalność – prawie każdy zwrot akcji można z łatwością rozszyfrować na długo przed jego pojawieniem się, łącznie z wnioskami wysnutymi przez Kristinę podczas jej samotnej podróży. Myślę, że jedynie finalne wstawki mają szansę zaskoczyć co poniektórych odbiorców, choć twórcy zauważalnie bardzo się starali zaserwować nam parę niespodzianek. To w lwiej części im się nie udało, ale radziłabym nie przykładać do tego mankamentu największej wagi. Bo obraz Bernarda L. Kowalskiego posiada nieporównanie więcej superlatywów, które rekompensują niniejsze potknięcie, chociaż mogą nie spotkać się z uznaniem osób nastawiających się na makabryczne, upiorne wstawki, które w agresywnym stylu dążyłyby do zniesmaczenia bądź przestraszenia oglądającego. Groza jest jednym ze składników tego obrazu, ale nakreślono ją w tak subtelny sposób, że nie należy nastawiać się na mrożące krew w żyłach widowisko. Raczej wciągającą mieszankę dramatu z delikatnym horrorem science fiction, profesjonalnie zrealizowanym i niosącym ciekawe treści. Inaczej mówiąc fani choćby takiego „White Dog” w reżyserii Samuela Fullera powinni być zadowoleni z propozycji Kowalskiego, choć tak na marginesie najbardziej przygnębiająca sekwencja pojawiająca się w „Wężżżżu” nie dorównuje tej pokazanej we wspomnianym obrazie (zresztą nie tylko ona, bo w ogólnym rozrachunku moim zdaniem dzieło Fullera prezentuje sobą wyższy poziom). Jednak obie te produkcje zasadzają się na podobnej stylistyce, nazwijmy ją dramatyczno-horrorowej, która charakteryzuje się między innymi sporym ładunkiem emocjonalnym przy wykorzystaniu bardziej minimalistycznych form.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz