poniedziałek, 10 kwietnia 2017

William Peter Blatty „Egzorcysta”

Recenzja przedpremierowa

Aktorka Chris MacNeil mieszka wraz z dwunastoletnią córką Regan MacNeil i skromną służbą w Georgetown w Waszyngtonie. Kiedy dziewczynka informuje ją, że za pośrednictwem planszy ouija nawiązała kontakt z istotą, którą nazywa Kapitanem Howdym jej matka jest przekonana, że to jedynie niegroźny wytwór wyobraźni dziecka. Początkowo nie łączy tego z dziwnymi odgłosami rozlegającymi się w domu i historiami Regan o ruszającym się łóżku. Wkrótce potem zachowanie dziewczynki ulega drastycznej zmianie. Chris szuka pomocy u lekarzy, którzy po wykonaniu niezliczonych badań nie są w stanie postawić jednoznacznej diagnozy. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem stanu Regan jest podświadoma wiara dziewczynki w opętanie, jeden z lekarzy doradza więc Chris konsultację z księdzem. Aktorka zwraca się do jezuity ze specjalizacją psychiatryczną, Damiena Karrasa, który właśnie przechodzi kryzys wiary. Kobieta nie wierzy w chorobę psychiczną córki, skłania się raczej w stronę prawdziwego opętania przez demona, ale Karras jest sceptycznie nastawiony do tej teorii. Mimo dręczących go wątpliwości zbiera materiały mogące świadczyć o zawłaszczeniu ciała Regan przez jakiś obcy byt i występuje do swoich przełożonych z prośbą o przeprowadzenie egzorcyzmów. Kościół wysyła do domu Chris Lankestera Merrina, księdza w podeszłym wieku mającego doświadczenie w tego rodzaju duchowej walce.

Po raz pierwszy wydana w 1971 roku powieść „Egzorcysta” autorstwa nieżyjącego już Williama Petera Blatty'ego to jeden z najważniejszych reprezentantów literackiego horroru - dzieło, które miało nieoceniony wpływ na rozwój gatunku, ponadczasowa obowiązkowa lektura dla każdego, kto uważa się za oddanego wielbiciela powieściowych horrorów. Pomysł na fabułę zrodził się w głowie Blatty'ego po zapoznaniu się z przypadkiem Rolanda Doe (pseudonim), czternastoletniego chłopca, którego poddano egzorcyzmom pod koniec lat 40-tych XX wieku. Prototypem ojca Lankestera Merrina był zaś brytyjski archeolog Gerald Lankester Harding, którego Blatty poznał w Bejrucie. W 1973 roku powieść przeniesiono na ekran – scenariusz napisał sam autor literackiego pierwowzoru, reżyserii natomiast podjął się William Friedkin. Ekranizacja powszechnie uważana jest za jedno ze sztandarowych dzieł w historii gatunku, kamień milowy, który wstrząsnął nie tylko ówczesną, ale również dużą częścią współczesnej publiki. Zachęcony spektakularnym sukcesem powieściowego i filmowego „Egzorcysty” William Peter Blatty napisał kontynuację swojej przełomowej historii, która pod tytułem „Legion” ukazała się w Stanach Zjednoczonych w 1983 roku i również doczekała się swojej filmowej wersji dystrybuowanej jako „Egzorcysta 3”, w reżyserii samego pomysłodawcy i tak samo jak w przypadku ekranizacji części pierwszej na podstawie jego własnego scenariusza. W 2011 roku z okazji czterdziestej rocznicy pierwotnej publikacji „Egzorcysty” na amerykańskim rynku ukazało się nieco rozszerzone wydanie, które w polskich księgarniach nakładem wydawnictwa Vesper pojawi się 11 kwietnia 2017 roku.

Egzorcysta” Williama Friedkina, czy „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego? Od lat nie potrafię rozstrzygnąć, który z tych obrazów powinnam (z całkowicie subiektywnego punktu widzenia) uznać za najlepszy horror w historii kinematografii. Oba są ekranizacjami (zmiany w stosunku do pierwowzorów nie są aż tak istotne, żebym mogła określać je mianem adaptacji), oba dotykają tematyki religijnej, wykorzystując jednak zupełnie inne środki przekazu. „Egzorcysta” ma zdecydowanie bardziej agresywną, miejscami nawet szokującą formę, natomiast o wiele bardziej minimalistyczne „Dziecko Rosemary” największy nacisk kładzie na aspekty psychologiczne, nie zaś widome oznaki ingerencji sił nieczystych w do niedawna szczęśliwe życie zwykłych śmiertelników. Ale choć nadal nie mogę zdecydować, która z tych produkcji jest lepsza nie mam problemu z uznawaniem ich za dzieła, które przebiły literackie oryginały – zjawisko rzadkie, niemniej co jakiś czas się zdarza, zwłaszcza, gdy jakiś uzdolniony reżyser sięgnie po utwór charakteryzujący się mocno uproszczonym warsztatem. „Egzorcysta” (zresztą tak samo jak „Dziecko Rosemary” Iry Levina, ale zostawmy już tę pozycję) to w sumie taki gotowy scenariusz – krótkie, acz w większości treściwe zdania skutecznie pobudzają wyobraźnię, idealnie zarysowują kontekst sytuacyjny i z łatwością wprowadzają nas w demoniczny klimat powieści, ale nie dają nam dużego wglądu w postacie bohaterów. Co więcej w umyśle osoby, która jakimś cudem nie widziała ekranizacji oszczędne opisy Blatty'ego najprawdopodobniej nie odmalują tak przerażających obrazów, jakie pokazano na ekranie. Wyobraźnię pobudzają, owszem, ale przez wspomnianą oszczędność w słowach oddziaływanie na odbiorcę nie jest tak potężne – obrazki, jakimi Blatty obdarowuje czytelnika nie wwiercają się tak boleśnie w jego umysł, jak ma to miejsce w przypadku owoców pracy twórców efektów specjalnych pracujących nad legendarnym „Egzorcystą” Williama Friedkina. Oceniając jednak dzieło Blatty'ego w oderwaniu od jego cudownej ekranizacji, choćby nawet bardzo się chciało nie sposób spoglądać na niego chłodnym okiem. Nawet jeśli preferuje się historie spisane w nieporównanie bardziej wyczerpującym stylu. Historia broni się wszak sama i to już od pierwszych złowieszczych ustępów, które bez zbędnej zwłoki (a właściwie to natychmiast) idealnie synchronizują czytelnika z przytłaczająco mroczną atmosferą, która jak z czasem się przekonamy będzie emanować z dosłownie każdej stronicy „Egzorcysty”, będzie „kotłować się” gdzieś w tle nawet w trakcie portretowania całkowicie niewinnych wydarzeń składających się na codzienną rutynę aktorki Chris MacNeil. We wstępnych partiach książki Blatty intensyfikuje te subtelne, atmosferyczne oznaki wkraczania czegoś nieznanego w twardą rzeczywistość czołowych bohaterów, bardziej jednoznacznymi przejawami ingerencji sił nieczystych. Dziwaczne nocne odgłosy, których źródła nie sposób z całą pewnością ustalić, profanacja mająca miejsce w pobliskim kościele, Regan informująca matkę, że nawiązała kontakt z niejakim Kapitanem Howdym za pośrednictwem planszy ouija, wkrótce zwierzająca się jej, że nie może spać, bo jej łóżko się trzęsie. I wreszcie stopniowa zmiana charakteru Regan, tak specyficzna, że początkowo zmusza Chris do wypatrywania w tym objawów rozdwojenia jaźni. Dla czytelnika tymczasem jest to sygnał, że zakończył się etap pierwszy, że nieśmiałe manifestacje nadnaturalnej obecności dobiegły końca i demon przeszedł do ataku. Najbardziej zadziwiające w „Egzorcyście” jest to, że pomimo swoich niewielkich gabarytów z zegarmistrzowską precyzją przeprowadza nas przez całe spektrum szybko następujących po sobie, niebywale trzymających w napięciu incydentów, które jawią się niczym kolejne przystanki w drodze do przerażającego bytu. Jak się to czyta ma się nieodparte wrażenie, że autor ciągnie nas w stronę czegoś, czego lepiej nie oglądać, niemniej jakaś niepojęta fascynacja? siła? nie pozwala nam przerwać tej podróży. Kontynuujemy więc lekturę w przeświadczeniu o rychłym koszmarze z udziałem szkaradnej istoty. Z głęboką pewnością, że nie tylko czołowi bohaterowie książki będą musieli skonfrontować się z demonem gnieżdżącym się w ciele dwunastoletniej dziewczynki, ale również my sami, bo nasze zaangażowanie jest tak wielkie, że praktycznie zapominamy, że śledzimy to wszystko z pozycji zwykłego obserwatora, a nie czynnego uczestnika. 

Egzorcysta” w wielkim skrócie jest opowieścią o duchowym starciu dobra ze złem. To drugie uosabia złośliwy demon, który zawłaszczył ciało niewinnej dziewczynki, w kontrze do niego stają natomiast borykający się z kryzysem wiary jezuita Damien Karras i mający doświadczenie w egzorcyzmach ojciec Lankester Merrin. Medycyna, której Blatty sporo miejsca poświęca w środkowych partiach powieści okazuje się całkowicie bezradna, co w pewnym sensie można odebrać jako swoisty przytyk Blatty'ego w stronę „wszystkowiedzących” tak zwanych ludzi nauki, którym wydaje się, że absolutnie wszystko można zracjonalizować, nawet wówczas, gdy ich metody zawiodą. Znamienne jest to, że lekarz który kieruje Chris MacNeil do księdza nie dopuszcza do siebie możliwości, że jej córka mogła zostać opętana przez demona, wyraża jedynie przypuszczenie, że sugestia jaką wywrą na podświadomość Regan egzorcyzmy ze stricte psychologicznego punktu widzenia może być pomocna. Co więcej Blatty jednym z „boskich wojowników” czyni księdza, który boryka się z kryzysem wiary, jezuitę ze specjalizacją psychiatryczną, który powątpiewa w opętanie dwunastolatki przez demona. Niemniej ostatecznie decyduje się przychylić do próśb Chris MacNeil, ateistki (!), której najłatwiej przychodzi utwierdzenie się w przekonaniu, że jej córką zawładnęła jakaś siła nieczysta, którą można zwalczyć jedynie poprzez odprawienie egzorcyzmów. Powiedziałabym, że to swego rodzaju niezwykle smaczny pokaz „odwrócenia ról” - ukazanie dwóch bohaterów w niespodziewanym świetle poprzez odmienne reakcje na „przypadłość” Regan w każdym przypadku nieprzystające do tego, czego moglibyśmy oczekiwać od księdza i ateistki. Można chyba śmiało założyć, że Blatty starał się złamać kilka stereotypów, a nawet delikatnie zakpić sobie z niewierzących – tak jakby mówił „jak trwoga to do Boga”. Przy czym tutaj również uwidacznia się zastanawiające podejście Chris do przerażającego zjawiska, z którym ma do czynienia, bo jak dowiadujemy się z epilogu mimo że w pewnym momencie wyzbyła się wątpliwości w istnienie demona, mimo że zwróciła się o pomoc do księży, przez cały czas wątpiła w istnienie Boga... Wspominam o tych problemach wiary tylko dlatego, że Blatty poświęcił im sporo uwagi i ze wszystkich aspektów psychologicznych wydawały mi się one najszerzej omówione – szkoda, że pozostałym cechom Chris, Karrasa i oczywiście Merrina (którego potraktowano chyba najbardziej niesprawiedliwie, omówiono najbardziej pobieżnie) nie poświęcono tyle samo miejsca. W krótkim omówieniu „Egzorcysty” nie może oczywiście zabraknąć barwnej postaci Williama F. Kindermana, przebiegłego detektywa z wydziału zabójstw, który prowadzi śledztwo w sprawie śmierci przyjaciela Chris, podejrzewając morderstwo rytualne jakoś powiązane z rodziną MacNeilów. Jego dochodzenie co prawda nie należy do najbardziej spektakularnych w historii literatury, nie jest ani złożone, ani zaskakujące, niemniej znacznie intensyfikuje aurę nieuchronnego nieszczęścia, wzbogaca zapowiedź nadnaturalnego zagrożenia zwiastunem zagrożenia nazwijmy go ziemskiego. Nie wspominając już o korzyściach, jakie płyną ze znakomicie skonstruowanej sylwetki pozornie roztargnionego detektywa.

Pobieżnie porównałam rozszerzone wydanie „Egzorcysty” z wcześniejszą wersją i znalazłam tylko jedną istotną zmianę (nie wykluczam jednak, że mogłam coś przegapić). Mowa o dodatkowej scence z udziałem Damiena Karrasa, która wypełnia małą lukę w fabule, dostrzeżoną przeze mnie już podczas pierwszej lektury krótszego wydania i to w sposób, który nieco komplikuje nasze postrzeganie tej postaci. Znalazłam jeszcze dwie dodatkowe, acz w mojej ocenie mało ważne wstawki w ostatnich partiach wydania Vesper tj. wiersz recytowany w myślach przez Karrasa i przekazanie Chris medalika na łańcuszku. Mam świadomość, że niejednego długoletniego wielbiciela literackich horrorów (zakładam, choć może na wyrost, że w tej grupie nie ma osoby, która lektury tej powieści nie miałaby już za sobą) takie szczególiki nie zachęcą do zapoznania się z nowym wydaniem, ale ze względu na wcześniej wspomnianą istotną sekwencję tym osobnikom radziłabym jeszcze raz to przemyśleć. Bo moim zdaniem dla tego jednego dodatkowego wątku warto sięgnąć po najnowszą publikację „Egzorcysty”, pod warunkiem oczywiście, że ma się ochotę odświeżyć sobie tę pozycję – w żadnym razie nie czyniłabym tego na siłę, nawet będąc świadomym, że fabuła została wzbogacona o jeden ważny wątek. Lepiej chyba poczekać na moment, w którym poczuje się nieodpartą potrzebę ponownego zderzenia z tym ponadczasowym dziełem, ponieważ wówczas wrażenia zapewne będą nieporównanie większe.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz