Pięć
dwunastoletnich dziewcząt spędza noc u jednej z nich. Wieczorem
straszą się legendą o niejakim Crooked Manie, upiornej istocie,
którą można przywołać odśpiewując krótką rymowankę
zamieszczoną w Internecie. Sceptycznie nastawiona do tej historyjki
Olivia Shaw za namową koleżanek odśpiewuje feralną piosenkę, a
niedługo potem zostaje przyłapana z nożem nad zakrwawionymi
zwłokami jednej ze swoich przyjaciółek. Sześć kolejnych lat
Olivia spędza w szpitalu psychiatrycznym, a po zakończeniu leczenia
wraca do rodzinnego miasteczka. Uważana za morderczynię
dwunastoletniej dziewczynki młoda kobieta boryka się z
wykluczeniem, również ze strony swoich niegdysiejszych
przyjaciółek. Wkrótce udaje jej się jednak nawiązać przyjazne
stosunki z młodym policjantem Noahem Palmerem. Niedługo potem
osoby, które sześć lat temu przebywały w domu i w jego pobliżu
podczas przywoływania Crooked Mana zaczynają umierać. Połamane
ciało pierwszej ofiary w przeciwieństwie do reakcji tutejszych
policjantów alarmuje Olivię. Dziewczyna szybko nabiera pewności,
że Crooked Man wrócił, aby dokończyć to, co zaczął przed
sześcioma laty.
Jesse
Holland debiutował w 2010 roku filmem grozy zatytułowanym
„YellowBrickRoad” (w pisaniu scenariusza i reżyserowaniu
wspomagał go Andy Mitton). Kolejnymi projektami, w które się
zaangażował były antologia „Chilling Visions: 5 Senses of Fear”
- Holland odpowiadał za jeden z segmentów wchodzących w jej skład
– oraz „We Go On”, który ukazał się w tym samym roku, co
„The Crooked Man”. Ten ostatni powstał w oparciu o scenariusz
Petera Sullivana, samą historię natomiast obmyślił wespół z
Jeffreyem Schenckiem. Inspirację czerpali z rymowanki o Crooked Manie, która pojawia się również w „Obecności 2”. Panowie najwidoczniej uznali, że
jego postać dobrze wpasuje się w konwencję slasherową, choć koncepcja mogła również być narzucona przez kanał Syfy, na
potrzeby którego „The Crooked Mana” nakręcono.
W
wyglądzie tytułowego antybohatera fani kina grozy zdążyli już
dopatrzeć się potencjalnego wpływy takich „osobistości”, jak
Nosferatu, Smakosz, Babadook i Freddy Krueger (chyba przez te długie
palce, które z oddali przypominają noże). I rzeczywiście
wizualnie upiór wykreowany przez twórców omawianego filmu wygląda
jak swoiste skrzyżowanie wyżej wymienionych postaci, aczkolwiek nie
sposób nie zauważyć, że dodano mu również coś od siebie. Otóż,
pokraczna maszkara zwana Crooked Manem została poddana śmiałej
obróbce na etapie montażu, w taki sposób, aby poszczególne
fragmenty jej ciała w niektórych ujęciach wyglądały tak, jakby
wyginały się pod najróżniejszymi kątami. Tymczasem twarz na
kilku zbliżeniach dzięki celowemu niedopasowaniu strzępków obrazu
wydaje się być w ciągłym, acz nieosiągalnym dla zwykłego
śmiertelnika ruchu. Może i brzmi to jak powiew świeżości w bądź
co bądź mocno skostniałym nurcie, jak coś co wypadałoby
zobaczyć. Potencjalnym odbiorcom „The Crooked Mana” radzę
jednak nie spodziewać się zbyt wiele, bo szczerze powiedziawszy
czarny charakter lepiej prezentuje się w krótkich opisach niźli na
ekranie. Jego wizerunek szpeci bowiem nazbyt rzucająca się oczy
ingerencja komputera, szczególnie w ujęciach jego oblicza,
prezentującego się tak, jakby żywcem wyjęto je z jakiejś
współczesnej animacji. Bajkowy wyblakły błękit chyba najbardziej
psuje efekt, ale nie bez znaczenia są również zauważalne cyfrowe
wklejki doskonale widoczne (i bijące po oczach sztucznością) w
trakcie nierzadkich zbliżeń na jego twarz. Informacja o modus
operandi Crooked Mana, jego zamiłowaniu do łamania kości
nieszczęśników, może być sporą zachętą dla wielbicieli
krwawych horrorów. Pragnę jednak również i w tym miejscu
przestrzec tych zainteresowanych seansem „The Crooked Mana”,
którzy liczą na mocno odstręczające wizualizacje gore.
Tego tutaj nie uświadczą. Co więcej nie zobaczą również
niczego, co choćby otarłoby się o coś, co można by określić,
jako pomysłowy sposób eliminacji ofiary, bo Jesse Holland
absolutnie nie był zainteresowany kręceniem slashera, który
kładłby większy nacisk na ten aspekt. Trochę substancji
imitującej krew chlapnie od czasu do czasu, ale charakteru ran
zadanych przez tytułowego upiora możemy się jedynie domyślać.
Slashery rzadko wpadają w przesadną drastyczność,
aczkolwiek aż tak daleko posunięta minimalizacja wspomnianej
składowej również nieczęsto się zdarza. Nawet jak na standardy
tego podgatunku „The Crooked Man” wypada bardzo grzecznie,
nadzwyczaj delikatnie, przez co spragniony mocniejszych wrażeń widz
stosunkowo szybko powinien uświadomić sobie, że nie ma sensu
oczekiwać kolejnych manifestacji tytułowego potwora w nadziei na
ujrzenie czegoś bardziej charakterystycznego. Kolejną właściwością
Crooked Mana jest konieczność żerowania pod osłoną ciemności -
zarówno w świetle dziennym, jak i w sztucznym nie jest w stanie
egzystować. Co automatycznie nasunęło mi na myśl Boogeymana.
Warto również wspomnieć o sposobie jego przywołania polegającym
na odśpiewaniu rymowanki zamieszczonej w Internecie. W
przeciwieństwie jednak do chociażby osławionej dziewczynki ze
studni ten czyn nie sprowadza zagrożenia tylko na osobnika
podejmującego ryzyko, ale również wszystkie osoby znajdujące się
w tym momencie w jego otoczeniu. W ten oto sposób dwunastoletnia
Olivia Shaw „podpisuje wyrok śmierci” na siebie i kilka innych
osób.
Angelique
Rivera w roli osiemnastoletniej Olivii Shaw wykazała się na tyle
dużą charyzmą, że bez większych trudności udało mi się
wsiąknąć w opowieść, w centrum której się znajdowała.
Obarczona winą za śmierć koleżanki Olivia spędziła sześć lat
w szpitalu psychiatrycznym. Po opuszczeniu placówki wróciła do
rodzinnego domu, z którego jej matka jakiś czas temu się
wyprowadziła, natychmiast po dotarciu na miejsce odkrywając, że
nie cieszy się sympatią tutejszej społeczności. Zważywszy na to,
że została obarczona winą za śmierć dwunastolatki trudno się
dziwić tym nienawistnym reakcjom. Zrozumiałe jest również
przekonanie wielu miejscowych o niestabilności psychicznej Olivii
Shaw – w końcu ostatnie sześć lat spędziła w szpitalu
psychiatrycznym, gdzie utrzymywała, że jej przyjaciółkę zabił
potwór zwany Crooked Manem. Ale choć stosunek niemalże wszystkich
mieszkańców miasteczka, w którym przed laty doszło do potwornej
zbrodni jest całkowicie zrozumiały to nie oznacza to, że widz
będzie go podzielał. Twórcy „The Crooked Mana” nie próbują
„zaciemniać sytuacji” poprzez podawanie w wątpliwość kondycji
psychicznej głównej bohaterki. Już podczas prologu dobitnie
akcentują istnienie tytułowego mordercy, przez co nasza sympatia do
Olivii Shaw powinna być niezachwiana. Piszę „powinna być”, bo
nie jestem przekonana, czy taki uproszczony rys psychologiczny
przekona absolutnie wszystkich widzów. Ja co prawda bez trudności
zaangażowałam się w jej dzieje, nie miałam wrażenia, jakby
pomiędzy nią a mną wzniesiono jakąś niemożliwą do sforsowania
barierę uniemożliwiającą sympatyzowanie z nią, aczkolwiek nie
mogę mieć pewności, że nie znajdą się odbiorcy, którzy zgoła
inaczej będą się zapatrywały na jej kreacje. Którzy odczują
dotkliwy brak szerszej analizy psychologicznej. Wątpię jednak, żeby
wyrastali oni z grona wieloletnich wielbicieli slasherów,
przyzwyczajonych do dużo bardziej pobieżnych zarysów osobowości
pozytywnych bohaterów (choć nie należy przez to rozumieć, że
twórcy slasherów tylko do takowych się ograniczają). Zgoła
inaczej sprawa przedstawia się z pozostałymi protagonistami – nie
wszystkimi, bo Alice, młoda kobieta „trzymana pod kloszem” przed
nadopiekuńczą matkę (w tej roli uwielbiana przeze mnie Dina Meyer,
która niestety nie miała dużego pola do popisu) jawiła się
całkiem interesująco. Nie mogę jednak tego samego powiedzieć o
„papierowych sylwetkach” pozostałych osób pełniących mniej
lub bardziej istotne role w prezentowanych wydarzeniach. Z tych
miejscami przebija pewna naiwność (za przykład niech posłuży
naciągany zbieg okoliczności polegający na tym, że Noahowi
wystarczy oszczędny opis leśnego zakątka, żeby zorientować się,
o którym miejscu mowa, nie wspominając już o tym, że Olivia łączy
siły akurat z tą osobą, której jest ono dobrze znane), nie sposób
również nie zauważyć swego rodzaju baśniowości emanującej z
niektórych partii scenariusza, co tak na dobrą sprawę kiczowate
efekty komputerowe jeszcze zintensyfikowały. Niemniej przy odrobinie
dobrej woli całość da się śledzić z jako takim zainteresowaniem
– wiem, bo mnie się udało, pomimo kilku dużych zgrzytów. Nie
mogę powiedzieć, że trwałam przed ekranem w stanie wzmożonego
napięcia, nie mogę nawet rzec, że cokolwiek wywarło na mnie
ogromne wrażenie, bo zdecydowanie nie jest to horror, który
przynajmniej starałby się wznieść ponad przeciętność. Męczyć
się nie męczyłam, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że
znalazłam w nim coś, cokolwiek, co wywołało jakąś żywszą
reakcję z mojej strony.
„The
Crooked Man” Jessego Hollanda to kolejny niewymagający myślenia
horrorek, utrzymany w mocno ugrzecznionej formie, przy którym można
odpocząć po ciężkim dniu, nie powinno się jednak liczyć na
niezapomniane wrażenia. To kino z niższej półki, przy czym poza
efektami komputerowymi na tyle dobrze zrealizowane, żeby seans nie
jawił się niczym długa droga przez mękę. Jeden raz można
obejrzeć, zwłaszcza jeśli jest się fanem slasherów.
Jednak nawet osobom z takimi preferencjami filmowymi radzę
wystrzegać się wygórowanych oczekiwań. Jeśli podejdzie się do
„The Crooked Mana” jak do typowego zapychacza wolnego czasu można
całkiem dobrze spędzić część wieczora. Oczywiście pod
warunkiem, że nie jest się uprzedzonym do tego rodzaju lekkich
produkcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz