Gary
i Jess Emersonowie, rodzice nastoletnich Carrisy i Zacha, borykają
się z problemami, które w niedalekiej przyszłości mogą
doprowadzić do rozpadu ich małżeństwa. Mężczyzna dużo czasu
spędza w pracy, ale to nie wystarcza na opłacenie dalszej nauki
córki. Ponadto jego żonie nie podoba się to, że w ostatnim czasie
oddalił się od rodziny. Na zjeździe absolwentów szkoły średniej
Gary spotyka swoją byłą dziewczynę Valerie. Zwierza się jej ze
swoich problemów, po czym dochodzi między nimi do pocałunku.
Niedługo potem Valerie przyjeżdża do miasta, w którym mieszka
Gary z rodziną i zaczyna szukać sposobów na zbliżenie się do
mężczyzny. Pragnie, żeby jej dawny kochanek do niej wrócił,
zdaje sobie jednak sprawę, że aby to nastąpiło musi doprowadzić
do rozpadu jego małżeństwa. Początkowo Gary nie ma nic przeciwko
utrzymywaniu kontaktów z Valerie, ale wkrótce dociera do niego, że
jeśli będzie dłużej podtrzymywał tę znajomość to nie zdoła
uratować swojego małżeństwa. Problem w tym, że Valerie nie
zamierza odsuwać się od jego życia i jest gotowa zrobić wszystko,
żeby ukochany do niej wrócił.
„Będziesz
mój”, thriller w reżyserii Toma Shella, został nakręcony dla
telewizji Lifetime, gdzie wyświetlano go pod tytułem „Deadly Ex”.
Scenariusz opracowała mająca spore doświadczenie w pracy dla
telewizji Christine Conradt, która wzorowała się na historii
wymyślonej przez Chrisa Lanceya. Rolę femme fatale
powierzono Natashy Henstridge, wielbicielom kina grozy znanej przede
wszystkim z trzech części „Gatunku”, a żonę głównego
bohatera kreowała Marguerite Moreau (między innymi „Królowa
potępionych” i „Podpalaczka 2”). Jason Gerhardt przy tych
paniach wypada blado, co w przeważającej mierze jest spowodowane
niedostatkami warsztatowymi, ale swój udział ma w tym również
charakter postaci, w którą przyszło mu się wcielić.
Współczesne
thrillery telewizyjne na ogół mają to do siebie, że już po
zapoznaniu się ze wstępnymi sekwencjami zarysowującymi kontekst
danej historii, łatwo domyślić się, w jakim kierunku się ona
rozwinie. Te produkcje najlepiej oglądać po ciężkim dniu, gdy
kompletnie nie ma się ochoty na wysilanie mózgownicy i/lub sycenie
wzroku zachwycającą realizacją. Chociaż scenariusze są różne
to z czasem większość tych produkcji zlewa się w pamięci ich
odbiorcy w jedną całość, za co moim zdaniem można winić łudząco
podobne warstwy techniczne i proste fabuły pozbawione jakichś
charakterystycznych akcentów. Zdarzają się oczywiście odstępstwa
od tych reguł, ale „Będziesz mój” z całą pewnością w
poczet tychże się nie wpisuje. Ba, realizacja nie dobija nawet do
średniej jakości współczesnych thrillerów telewizyjnych, za co
chyba w większej mierze należy obwiniać oświetleniowców niźli
operatorów. To prawda, że zbliżenia i kąty nachylenia kamer
wydają się być „dyktowane przez przypadek”, egzystują niejako
w oderwaniu od fabuły i wymaganej w danym momencie tonacji, ale to
akurat dosyć częsta przypadłość współczesnych thrillerów
telewizyjnych. Osoby dobrze zaznajomione z tego typu produkcjami
zapewne już przywykły do wspomnianych zgrzytów operatorskich. Nie
sądzę natomiast, żeby zdążyli przyzwyczaić się do nadmiaru
światła w wielu sekwencjach, również tych, które mają
intensyfikować napięcie emocjonalne. Nie wyglądało mi to na
nadużywanie reflektorów, już raczej kręcenie z marszu, bez
uprzedniego przygotowania planu tak, aby właściwie wykorzystać
naturalne oświetlenie. Efekt jest szczególnie żałosny podczas
egzaltowanych zwierzeń Gary'ego na użytek którejś z dwóch kobiet
dominujących w jego życiu podczas prezentowanego przedziału
czasowego. Takiego groteskowego połączenia teatralnego dramatyzmu z
jaskrawym światłem nie powstydziłyby się najgorsze telenowele,
jednak z całą pewnością nie znajduje ono zastosowania w
dreszczowcu. Nieporównanie lepiej wypadają sceny nocne – można
oczywiście narzekać na niedobór duszącego mroku, ale akurat to
można wyrzucać praktycznie wszystkim thrillerom nakręconym dla
telewizji w ostatnich kilku latach. Ingerencja oświetleniowców, a
tego się obawiałam po zobaczeniu zdjęć zrobionych za dnia, nie
była tak potężna, żeby całkowicie rozproszyć ciemności, a co
za tym idzie wyprzeć zalążki złowieszczości. Właśnie
„zalążki”, bo w gruncie rzeczy na tym poprzestają twórcy i to
we wszystkich emocjonalnych sferach „Będziesz mój”. Dostajemy
jakieś zalążki napięcia, dramatyzmu i wspomnianej już
złowieszczości, przez co nieustannie towarzyszy nam wrażenie
niedosytu i rzecz jasna miejscowa irytacja na widok niemałych wpadek
technicznych. Najlepiej w tym wszystkim przedstawia się fabuła,
która notabene w największym stopniu przyczynia się do
wprowadzenia zaczątków wyżej wymienionych smaczków, realizacja na
ogół bardziej szkodzi niż pomaga. Nawet w scenach nocnych –
kolorystyka w ogóle mnie nie irytowała, właściwie to była
przyjemną odskocznią od raniącej oczy jaskrawości dnia, ale ich
długość pozostawiała już sporo do życzenia. Nie wiem, dlaczego
filmowcy potraktowali je tak pobieżnie. Zresztą tak samo
niezrozumiałe były dla mnie przeskoki z jednej sceny w następną,
bez należytego wyczerpania poprzedniego tematu. W paru miejscach
miałam wręcz wrażenie, że dokonywano drastycznego cięcia akurat
w tym momencie, w którym zaczynały we mnie kiełkować jakieś
emocje.
Fabuła
„Będziesz mój” w ogólnym zarysie przypomina te widziane chociażby w „Fatalnym zauroczeniu” Adriana Lyne'a, czy w „Obsesji”
Steve'a Shilla – Christine Conradt też wykorzystała motyw
maniakalnego dążenia zdeterminowanej kobiety do zdobycia
upatrzonego mężczyzny, pokusiła się jedynie o inne szczegóły.
Całokształt „Będziesz mój”, również najsilniejsza składowa
tej produkcji, którą moim zdaniem jest fabuła, nawet nie zbliża
się do poziomu wyżej wymienionych obrazów. A więc jeśli ktoś
nastawia się na powtórkę z rozrywki to radzę mu czym prędzej
obniżyć oczekiwania. Jeśli podejdzie się do produkcji Toma Shella
bez wygórowanych oczekiwań, ze świadomością, że realizacja
nawet nie zbliża się do średniego poziomu współczesnych
thrillerów telewizyjnych, a fabuła nie grzeszy nieprzewidywalnością
to istnieje szansa, że dane mu będzie śledzić rozwój akcji z
umiarkowanym zainteresowaniem, acz bez choćby chwilowego
zastanawiania się, jak może się to zakończyć. Były momenty,
podczas których musiałam walczyć z przemożnym pragnieniem
przerwania projekcji, ale nie było ich znowu tak wiele. Przez
większość czasu gapiłam się w ekran z obojętnością, z rzadka
dopadały mnie jakieś żywsze emocje, ale nie było aż tak źle,
żebym mogła mówić o zaserwowaniu sobie piekielnych mąk. Sytuacja
zapewne prezentowałaby się dużo gorzej, gdyby nie obecność
mojego ulubionego typu bohaterki tj. femme fatale, którą
Natasha Henstridge przedstawiła w miarę dobrze, niemniej wiem, że
stać ją na zdecydowanie więcej. Marguerite Moreau pochwaliła się
dużo lepszym warsztatem, aczkolwiek jej postać z mojego punktu
widzenia była nieporównanie mniej atrakcyjna. Co ciekawe najżywsze
reakcje wymusił na mnie najsłabszy (ocena subiektywna) członek
obsady tj. Jason Gerhardt wcielający się w postać Gary'ego. I nie
mówię tutaj o jego irytującej grze tylko o charakterystyce
opracowanej przez scenarzystkę. Wprost nie mogłam się powstrzymać
od krzyczenia na niego i pukania się w głowę na widok jego
doprawdy naiwnej postawy względem zaistniałej sytuacji. Gary kocha
żonę, jest zdecydowany zrobić wszystko, co w jego mocy, aby ocalić
ich małżeństwo, ale jak się okazuje utrzymywanie żądz w ryzach
zaczyna go przerastać. Najpierw całuje się z byłą dziewczyną,
potem umawia się z nią na lunch i utrzymuje korespondencję w
tajemnicy przed żoną, nie uznając za stosowne skasować
wyzywających zdjęć podesłanych przez niegdysiejszą ukochaną.
Ale to jeszcze da się wyjaśnić jego pogarszającą się relacją z
żoną i brakiem większej nadziei na uratowanie ich związku idącym
w parze z jego niezdecydowaniem. To go nie usprawiedliwia, ale
przynajmniej pomaga w wyjaśnieniu jego nieprzemyślanych zachowań.
Największe gapiostwo Gary'ego ujawnia się później, kiedy w pełni
zdaje sobie już sprawę z perfidnych zamiarów Valerie. Nie widzi
wówczas niczego zdrożnego w prowadzeniu rozmowy z dawną dziewczyną
w zajmowanym przez siebie pokoju hotelowym – w końcu chce tylko
się z nią rozmówić, nie zastanawia się jednak jak mogłaby na to
zareagować jego żona... Co więcej (i ta scenka najdobitniej
uwypukla głupotę Gary'ego), kiedy dowiaduje się, że Valerie
ukradła mu klucze do domu nie uznaje za stosowne przeszukać go
zanim ślusarz zmieni zamki. Jak więc widać na tych kilku
przykładach Valerie nie musi się zanadto wysilać, aby zniszczyć
związek ukochanego z inną kobietą. Brakuje w tym wyrafinowania,
ale plus jest taki, że środki, z jakich korzysta nie porażają
niszczącą realizm nadmierną wymyślnością. W końcówce Valerie
porywa się również na coś, czego nie spodziewałam się po takim
ugrzecznionym thrillerku, szkoda tylko, że nie popchnięto tego w
odpowiednim kierunku UWAGA SPOILER bo happy endu, którego
spodziewałam się od początku seansu nie mogę za takowy uznać
KONIEC SPOILERA.
Nie
będę rekomendować „Będziesz mój” nawet wielbicielom
współczesnych thrillerów telewizyjnych, bo od strony technicznej
wypada zdecydowanie słabiej od większości z nich. Sympatycy filmów
o obsesyjnej miłości, która popycha niestabilną psychicznie
kobietę do niecnych czynów również mogą poczuć się zawiedzeni,
zwłaszcza jeśli spodziewają się jakości na miarę „Fatalnego
zauroczenia”. Nie mówię, że nie znajdą się osoby, które nie
rozsmakują się w tej propozycji, nie twierdzę, że omawiany film
Toma Shella dostarczył mi jakichś ogromnych cierpień. Ale nie jest
to obraz, którego chciałoby się polecać komukolwiek – jeśli
już ktoś chce dać mu szansę to wolałabym, żeby uczynił to na
własną odpowiedzialność.
Widzę, że tak jak ja masz słabość do Natashy Henstridge :) Obejrzyj sobie Koszmar siostry, w którym Nataszce partneruje inna moja ulubienica (z sentymentu do serialu "Pokolenia") - Kelly Rutherford.
OdpowiedzUsuńTak, też ją lubię. Ale właśnie "Koszmaru siostry" jeszcze nie widziałam. Słyszałam o tym filmie, ale jakoś tak się złożyło, że jeszcze nie miałam okazji zobaczyć. Ale postaram się zmobilizować;)
Usuń